niedziela, 25 grudnia 2011

Okruchy boskości


Świętować narodzenie Boga w Betlejemskiej stajence to także świętować fakt, iż ten odległy Bóg nagle stał się tak bliski, wręcz na wyciągnięcie ręki. 

Obyśmy w nadchodzącym 2012 roku potrafili dostrzegać okruchy tej boskości, które porozsiewane są tuż obok nas, w codziennych wydarzeniach i w spotykanych ludziach. 

Dobrych spokojnych i ciepłych Świąt Bożego Narodzenia oraz Szczęśliwego Nowego Roku 2012!

Konrad i Hania

sobota, 17 grudnia 2011

Życie liczone Romana Opałki

W paryskim Centrum Pompidou, czyli w Narodowym Muzeum Sztuki Nowoczesnej, nie znajdziemy wielu polskich akcentów. Ale jest jeden istotny - trzy płótna Romana Opałki. Ten jeden z najbardziej znanych na świecie polskich artystów współczesnych zmarł w sierpniu tego roku w Rzymie, tuż przed swymi 80 urodzinami.

Gdy w 2003 roku znalazłem się w małym francuskim miasteczku nad Morzem Śródziemnym, miałem okazję poznać młodego miejscowego artystę. Julien o Polsce nie wiedział praktycznie nic, ale znał i podziwiał jednego polskiego artystę. Był nim właśnie Roman Opałka. A ponieważ znałem już wtedy prace Opałki z pewnej wystawy w warszawskiej Zachęcie, mieliśmy świetny temat do konwersacji. Pamiętam dobrze, że rozpierała mnie duma, gdy ten młody adept francuskiej sztuki nowoczesnej z tak wielkim szacunkiem mówił o polskim malarzu.

Przypomniałem sobie tę historię podczas niedawnej wizyty w Centrum Pompidou, gdy zupełnie przypadkowo natknąłem się na płótna Opałki ze słynnej serii "Obrazy liczone". Zaczął je malować już w roku 1965 i zaplanował, że będzie to praca na resztę jego życia. Tak się też stało. Zawsze ten sam rozmiar i zawsze białą farbą równiutko malowane cyfry kolejnych liczb. Tło początkowo było czarne, ale w każdym kolejnym obrazie dodawał 1 procent bieli, tak że z upływem lat zmieniało się w ciemno szare, szare i coraz bledsze. W zamyśle twórcy ostatnie płótno miało mieć idealnie białe tło, a namalowane na nim również białą farbą liczby, miały pozostać niewidoczne. Całość koncepcji nazwał "Opałka 1965/ od 1 do nieskończoności".

A to wszystko po to, by w tej niezwykłej koncepcji artystycznej po prostu odliczać czas swojego życia, oswajać smutek przemijania, każdą chwilę odznaczać symbolem kolejnej liczby i tak aż do końca. Podobno doszedł do liczby 5 590 000. Podobno też marzył, by doczekać magicznego nagromadzenia siódemek 7 777 777, ale nie udało się. 

Jednak "Obrazy liczone" to nie wszystko. Oprócz nich Opałka nagrywał swój spokojny głos, który zwolna czyta własne płótna, czyli po prostu liczy, odlicza kolejne chwile swego życia. A dopełnieniem dzieła były zdjęcia - autoportrety, które dołączał zwykle do danego obrazu, by udokumentować proces starzenia - wizualny efekt odliczanych chwil. Tak wyglądała spójna całość jego dzieła: obrazy, głos i zdjęcia. I tak wyglądała też ekspozycja w Zachęcie w latach 90-tych. Niestety paryskie Pompidou prezentuje jedynie same płótna, spłycając w ten sposób zamysł artysty.

Niby niepozorna praca polskiego malarza została bardzo wysoko oceniona przez krytyków i kolekcjonerów. Na aukcji w 2010 roku za 3 obrazy Opałki zapłacono ponad 700 tys. funtów angielskich.

niedziela, 11 grudnia 2011

Pakowanie życia

Ciągle się oswajam, że Cię Mamusiu nie ma tu z nami. Gdy się wpadnie w wir pracy czy wyjazdów jest prościej, ale potem szybko można być sprowadzonym na smutną i bolesną ziemię. Tak jak wczoraj. Trzeba próbować zaczynać nowe życie porządkując Twoje rzeczy, które nie są już Ci potrzebne. Zapakować i oddać Twoje ubrania w większości za małe na Twoje wyrośnięte córki. Pamiętam jak mówiłaś o tym, że będziemy znajdowały skarby przy tych porządkach. Słyszałam wczoraj w głowie te Twoje słowa.

Tak trudno jest pakować życie do kolejnych toreb. Ubrania, które pamiętam na Tobie, które kojarzą się nieraz z konkretnymi wydarzeniami: w tej bluzce z błyszczącymi, srebrnymi cekinami pojawiłaś się kiedyś na naszej rodzinnej imprezie Sylwestrowej ku zaskoczeniu wszystkich obecnych - Postanowiłam być odważna!- tak powiedziałaś z zakłopotaniem patrząc w nasze okrągłe ze zdumienia oczy.

Jakże trudne jest zaglądanie do kieszeni, w których już nigdy nie będziesz trzymała małej dłoni. Oto znaleziska: kasztan, krótkie końcówki ołówków, bo przecież nigdy nie wiadomo czy nie trzeba będzie czegoś zanotować, stare listy zakupów - do kupienia ciągle są oliwki, chleb, margaryna i siemię lniane- równe literki napisane Twoją ręką, kilka monet - złotówki do wózka w sklepie?, pomadka do ust, stare chusteczki - niektóre pogniecione i może noszące ślady Twoich wyschniętych łez? Patrząc na to wydawało mi się, że za chwilę będziesz się wybierała na spacer albo zakupy. A już nie pójdziesz. Swoją drogą ciekawe czy w niebie są supermarkety?

Kazałaś nam nie mieć sentymentów i wyrzucać, oddawać wszystko to z czym Ty nie potrafiłaś się sama rozstać. Zakurzona torba cienkich rajstop czekających na zacerowanie, plastykowa torebka ze skrawkami materiałów po skracanych spodniach, jakieś bluzki Babci, które po jej śmierci zostały i zamieszkały w Twojej szafie. A czy kiedyś będziesz kończyła jeszcze robione na drutach czapki i swetry? Z wewnętrznym bólem otwierałam kolejne zakamuflowane w stojącej w przedpokoju szafie torby i torebeczki. Czułam się jak w kopalni prowadzącej wgłąb do przeszłości. Trzymałam w ręku druty, a na nich napoczęty ściągacz swetra, na kolejnych zaczęty szalik albo prawie ukończona czapka. Pożółkłe kartki w kratkę z pieczołowicie zaznaczonymi krzyżykami i oczkami: lewe, prawe, lewe, prawe... Nie mogę sobie tylko przypomnieć kiedy ostatni raz trzymałaś w ręku takie druty... Miałaś pewnie nadzieję, że kiedyś to wszystko dokończysz. Ale nie ma już tego kiedyś. Ja ze łzami w oczach zdejmowałam z drutów zaczęte kiedyś przez Ciebie dzieła, by je pogrzebać w wiecznym niedokończeniu...

Myślałam, że jestem silniejsza, a po tym dniu porządków, dotykania Twojej obecności, pakowania Twojego życia rozpadłam się zupełnie. Gorące łzy lecą mi po policzkach, w środku ściska mnie coś mocno i nie chce puścić. Mam ochotę krzyczeć, choć wiem, że to nie sprawi, że wrócisz. Tęsknię za Tobą okrutnie. A zostało jeszcze tyle do zapakowania.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Muzeum Jacquemart-André w Paryżu

Oglądając w Paryżu ciekawą wystawę zatytułowaną "Fra Angelico i mistrzowie światła", przy okazji zwiedziliśmy Muzeum Jacquemart-André, w którym kolekcja florenckich mistrzów była prezentowana. Okazało się, że pochodzący z rodziny bogatych protestanckich bankierów Édouard André wraz ze swą żoną malarką Nélie Jacquemart zgromadzili niezwykle pokaźną kolekcję, a w niej znajduje się kilka prawdziwych perełek malarskich. 

Najpierw Rembrandt i jego "Wieczerza w Emaus" (ok. 1628). Jak to u Rembrandta - piękna gra światłem, którego źródła nie widzimy. Potem Andrea Mantegna "Ecce Homo", Sandro Botticelli "Ucieczka do Egiptu", Paolo Uccello "Św. Jerzy ze smokiem" i sporo innych arcydzieł.

A wszystko to w otoczeniu pięknie urządzonych apartamentów w pałacu, który Édouard André wybudował sobie przy Bulwarze Haussmanna. Przez wiele lat gromadził w nim swoją kolekcję, a po jego śmierci dzieło kontynuowała żona. Ta w końcu pałac wraz z kolekcją przekazała Akademii Francuskiej, by w 1913 roku otworzyć funkcjonujące do dziś muzeum. 

Francuzi nie byliby sobą, gdyby w tych pięknych okolicznościach nie urządzili jakiegoś lokalu gastronomicznego... Oczywiście funkcjonuje tu świetna kawiarenka, usytuowana w pięknej stylowej sali, gdzie podobno serwują fantastyczne ciastka ;-) Po dość męczących wizytach w przytłaczającym Luwrze czy nawet Galerii Orsay pobyt w przyjaznych wnętrzach Muzeum Jacquemart-André jest prawdziwą przyjemnością.


piątek, 2 grudnia 2011

Kara śmierci – powtórka z Katechizmu

Odkąd PiS powrócił do swego starego pomysłu na przywrócenie kary śmierci, zaczęło się pojawiać wiele głosów za i przeciw. Jak na w dużej mierze katolickie społeczeństwo przystało, sporo z tych głosów powołuje się na wykładnię Katechizmu Kościoła Katolickiego. Uważny obserwator tej dyskusji może jednak doznać poważnej konfuzji, gdyż nie dość, że nie do końca wiadomo czy Kościół jest za czy przeciw, to jeszcze można natrafić na dwa nieco inaczej brzmiące zapisy katechizmowe.

wtorek, 29 listopada 2011

Powrót in vitro, czyli zamrożony problem

Sprawa in vitro wróci do Sejmu, i to szybko (...) Skoro nie mamy w Polsce ustawy, która by te procedury regulowała, ewentualne finansowanie inicjatyw lokalnych będzie się odbywało na zupełnie dowolnych zasadach. Na ten aspekt sprawy powinni zwrócić uwagę politycy prawicowi oraz środowiska chrześcijańskie: im również powinno bardzo zależeć na jak najszybszym uchwaleniu ustawy o in vitro.

Czytaj więcej w artykule: Konrad Sawicki, Zamrożony problem, "Tygodnik Powszechny" 49/2011.

sobota, 19 listopada 2011

Grób Cortázara

¿ENCONTRARIO A LA MAGA? - ktoś mazakiem napisał na paryskim grobie Julio Cortázara. Każdy prawdziwy miłośnik "Gry w klasy", nawet nie znając hiszpańskiego, szybko domyśli się, że jest to cytat z pierwszego zdania powieści. Zofia Chądzyńska przetłumaczyła to zdanie tak: "Czy udałoby mi się spotkać Magę?"

Cmentarz Montparnasse to niezwykła nekropolia. Obok Cortázara pochowani tu są m.in.: Charles Baudelaire, Simone de Beauvoir, Samuel Beckett, Emil Cioran, Eugène Ionesco, Guy de Maupassant, Ludwik Mierosławski, Man Ray, Jean-Paul Sartre, Susan Sontag. Gdy słynny Montmartre stał się dzielnicą zbyt drogą, wielu przedstawicieli paryskiej cyganerii osiedliło się właśnie w dzielnicy Montparnasse. I stąd tak liczne przedstawicielstwo artystyczne na miejscowym cmentarzu. 

W 1984 roku w Paryżu zmarł Julio Cortázar, genialny pisarz Argentyński. Zostawił po sobie kilka świetnych książek, z "Grą w klasy" na czele. Maga to bohaterka tej niezwykłej opowieści. Jedną z jej cech charakterystycznych było gromadzenie rożnych dziwnych przedmiotów, przywiązanie do rzeczy, które przeciętnemu człowiekowi do niczego nie są potrzebne: suchych liści, kamyków, skasowanych biletów itp. 

Wiedziałem o tym wszystkim zanim tej jesieni odwiedziłem Cmentarz Montparnasse. Jednak widok grobu Cortázara i tak mnie zaskoczył. 
Najpierw ten namazany napis nad imieniem i nazwiskiem zmarłego. "Czy udałoby mi się spotkać Magę?" A potem ten rozgardiasz, wręcz bałagan na płycie nagrobka. Po chwili zrozumiałem. Przywołanie słynnej bohaterki "Gry w klasy" oraz ta kupa śmieci niewiadomego pochodzenia świetnie tu współgrają, a fan prozy Argentyńczyka czuje ten sam klimat, co w jego książkach. Ten grób po prostu żyje swoim odrębnym życiem.

Kasztany, uschnięte kwiaty, skrawki materiałów, świstki papieru, skasowane bilety z paryskiego metra, jakieś zdjęcia, kamienie, naklejki, dziesiątki napisów i cytatów, muszelki... A tuż obok świeże kwiaty w doniczkach i dopiero co wypalony znicz. Ludzie tu przychodzą, przywołują pamięć pisarza i jego bohaterów, czasem pomilczą, a czasem zostawią jakąś pamiątkę. Jestem pewien, że Cortázar jest z tego powodu szczęśliwy.

czwartek, 17 listopada 2011

Fotoreportaż z manifestacji Oburzonych

Gdy w ubiegłym roku Stéphane Hessel pisał swój manifest zatytułowany „Indignez Vous!” (Oburzajcie się!), z pewnością w najśmielszych snach nie przewidywał, że duchowi spadkobiercy zawartych w tej książeczce idei tak szybko i na taką skalę ruszą do boju. A już na pewno nie przyszło mu do głowy, że jest możliwa akcja okupacyjna, którą jego rodacy zorganizują w paryskiej dzielnicy biznesowej La Défense.

Pomyślałem o manifeście tego 94-letniego Francuza 8 listopada tego roku, gdy spacerując po La Défense, natknąłem się na głośny protest tzw. Oburzonych. Poczytałem sobie ich hasła wypisane na kartonach i aż w głowie mi się zakręciło od bogactwa tej literatury kartonowej. Oto kilka przykładów.

Co znaczy oburzać się? Szanować człowieka i naturę. Działać i wspólnie interweniować. Ale także odnaleźć na no nowo (zapewne utracone) uśmiech i miłość. A więc oburzanie się to więcej człowieczeństwa i więcej miłości...

"Jestem tutaj, ponieważ gdy patrzę przed siebie, nie widzę nic..." - mówi kolejne hasło francuskich manifestantów z La Défense. Ten dramatyczny slogan tłumaczy, dlaczego przynajmniej niektórzy z kilkudziesięciu protestujących zdobyli się na niebagatelny bądź co bądź wysiłek tkwienia w deszczowy dzień pod gołym niebem (od 3 nocy i 4 dni, jak informuje inny kartonowy napis). 

Oburzeni pragną więc "Tworzyć przyszłość", jak głosi następny slogan. Nie chcą czekać aż działać zaczną przywódcy państw i nasi reprezentanci w parlamentach. Pragną brać sprawy w swoje ręce i dlatego manifestują - w Hiszpanii, USA, Polsce, Francji...

Wygląda jednak na to, że brakuje im cnoty cierpliwości. "Chcemy wszystkiego i chcemy tego teraz" - wołają młodzi manifestanci. Ale za to nie są egoistami. "Szczęście dla wszystkich" - mówi następne hasło.


A z następnego sloganu nie są chyba zadowoleni nadawcy telewizyjni.


"Wyłączcie telewizor. Spójrzcie przez okno" - wołają (nie bez racji) francuscy Oburzeni. Jak widać bogactwo tematyczne ich poglądów i postulatów jest bardzo szerokie. Z tego co wiem, do dziś okupują fragment centralnego placu La Défense.

środa, 2 listopada 2011

O miłości

"Miłość nie polega na dokonywaniu rzeczy nadzwyczajnych i bohaterskich, ale na spełnianiu rzeczy zwykłych z czułością."
/Jean Vanier/

wtorek, 25 października 2011

Część życia

"Śmierć nie jest przeciwieństwem życia a jego częścią (...) Żyjąc, jednocześnie pielęgnujemy w sobie śmierć. Lecz jest to tylko jedna z prawd, jakie musimy poznać (...) żadna prawda nie może uleczyć smutku po stracie ukochanej osoby. Nie może go uleczyć żadna prawda, żadna uczciwość, żadna siła, żadna dobroć. Przeżywszy ten smutek w pełni, możemy się jedynie czegoś z niego nauczyć, lecz to, czego się nauczymy, wcale nam się nie przyda, kiedy nadejdzie następny, niemożliwy do przewidzenia smutek."
/Haruki Murakami, Norwegian Wood/

niedziela, 23 października 2011

Kilka refleksji o biografii Miłosza

Prawie tysiącstronicowy tom „Miłosz. Biografia” Andrzeja Franaszka przytłacza. Objętością, wyobrażeniem o potężnej pracy, jaką autor musiał wykonać i przede wszystkim samym Miłoszem. Bo z tych kilku setek stron wynurza się prawdziwy gigant, który mimo fantastycznej roboty Franaszka absolutnie nie mieści się w tej „cegle”. Miłosz wystaje z niej, nie daje się w pełni uchwycić i zamknąć w równej, kształtnej i pięknie wydanej w Znaku książce. Nieprzystający – taki był przez całe długie życie i taki pozostanie na zawsze.

Ten przytłaczający ogrom sprawia, że trudno ważyć się na regularną recenzję. Z drugiej strony bogactwo myśli i emocji, jaki powoduje lektura biografii poety nie pozwala przejść nad tą pozycją do porządku dziennego, niejako przymuszając czytelnika do słownych czy też pisemnych form ekspresji. Taki właśnie niech będzie i ten tekst – zbiorem dość luźnych refleksji.

Myśląc o życiu Miłosza, przypomina mi się to, co mówi się często o rosyjskiej duszy: że wszystkiego w niej jest w nadmiarze. Jeśli talent, to ogromny. Jeśli cierpienie, to potężne. Jeśli sukces, to światowy. Jeśli witalność, to niewyczerpana. Jeśli eros, to przekraczający granice małżeńskiej wspólnoty. Ale też jeśli małżeństwo, to do śmierci. Można by tak kontynuować tę wyliczankę długimi wierszami. Dość powiedzieć, że historia jego rodziny, miejsce urodzenia, lata spędzone na terenie lub obrzeżach rosyjskiego imperium z pewnością zaciążyły nad kształtem jego duszy.

Bo niewątpliwie dusza Miłosza nie była Polska. Chłodny i precyzyjny intelekt – również nie. To samo i z ciałem, wszak urodził się na Litwie. Co zatem sprawiło, że stał się najbardziej znanym na świecie polskim poetą? Tylko i wyłącznie polski język, którym jego rodzina posługiwała się od XVI wieku i który miał okazję zdradzić wielokrotnie. Nigdy tego nie uczynił, a polszczyźnie poświęcił piękny wiersz „Moja wierna mowo”.

Jaka jest cena, którą trzeba zapłacić za wybitność? Czy im większy geniusz, tym większa tego cena? W rozdziale o wiele mówiącym tytule „Hiob” Franaszek przywołuje jeden z listów Miłosza do ks. Józefa Sadzika, zaprzyjaźnionego pallotyna. Pisze ten list w roku 1979, kiedy jego szanse na literackiego Nobla są coraz większe. Ale również w roku, w którym bardzo cierpi z powodu poważnej choroby młodszego syna, Piotrusia. W tych okolicznościach zwierza się księdzu ze swoich „handlowych” modlitw: niech Nobel go ominie, byle w zamian wyzdrowiał syn. Co autor biografii puentuje: „Ktokolwiek nad nimi słuchał tej modlitwy, ludzkie życzenie spełniło się na odwrót”.

Miłosz w swoim życiu bardzo wiele wycierpiał. Ale jednocześnie doświadczył mnóstwa okruchów szczęścia. Te przychodziły do niego przez coraz większe sukcesy literackie i przede wszystkim poprzez spotykane na swej drodze kobiety. Do nich bez wątpienia miał szczęście. Andrzej Franaszek nie stroni od poruszania wątków romansowych, zdrad małżeńskich, kolejnych kobiecych fascynacji. Pisze o tym jednak po pierwsze w bardzo delikatny sposób, a po drugie potrafi mądrze naświetlić tło każdej z tych historii. Nie wchodząc w tym wszystkim z butami w ludzką intymność i stroniąc maksymalnie od wypowiadania swych ocen. Miłosne historie Miłosza pokazuje biograf w kontekście tej idei, która dla poety jest zawsze najważniejsza – powołania i służbie poezji. Dlatego przywoływanie pięknych wierszy, które powstały z inspiracji jakiegoś romansu czy prawdziwej miłości nie razi nachalnym zestawieniem typu: jest cena, jest nagroda, a raczej ukazuje złożoność osobowości poety.

Z jakąż goryczą czyta się ostatnie rozdziały biografii, w których – jeśli chcemy by biografia była rzetelna – niestety musiały pojawić się oskarżenia i oszczerstwa rzucane na Miłosza przez współczesnych gorliwych „patriotów”. Główne oskarżenie – antypolskość. Biorąc pod uwagę skomplikowaną konstrukcję noblisty – o której wspominam choćby tu powyżej pisząc, że jego dusza, pochodzenie, umysł i ciało nie były z gruntu polskie – oraz jego emigracyjną historię i pamiętając też jego alergiczną podejrzliwość wobec tego, co sam nazywa anima naturaliter endeciana, nie ma co się dziwić, że wypowiadał negatywne sądy o Polakach. Prawdą jest, że Miłosz bardzo był zawiedziony, obserwując po 1989 roku jak w Polakach odradza się duch nacjonalizmu. Okazało się, że to, co tak silnie mu doskwierało w Polsce międzywojennej, przetrwało samą wojnę oraz czas komunizmu, chowając się między innymi za tzw. moczaryzmem i ponownie rozkwitło w wolnej ojczyźnie.

Inne oskarżenie – podczas kłótni, do jakiej doszło w 1968 roku pomiędzy Miłoszem a Zbigniewem Herbertem, kalifornijski profesor miał jakoby wyrazić życzenie, by Polska stała się kolejną republiką Związku Sowieckiego. Jak na podstawie zeznań świadków tego zajścia dowodzi Franaszek, takie słowa z ust noblisty nigdy nie padły, a Herbert z niezrozumiałych przyczyn musiał to sam wymyślić. Swoją drogą biograf przypomina, że autor „Pana Cogito” w korespondencji z autorem „Ocalenia” Polskę określa mianem zarazy i choroby wenerycznej, czego jakoś polscy nacjonaliści mu nie wypominają.

Reasumując – pomyje wylewane do dziś na Czesława Miłosza są bezpodstawne, a jego krytycyzm wobec polskości może być dla wielu bolesny, ale całkowicie mieści się w granicach uprawnionej debaty o naszym kraju i jego mieszkańcach.

Miłosz był bardzo pracowitym i zdyscyplinowanym człowiekiem. Warto pamiętać, że przez długie lata utrzymywał czteroosobową rodzinę. We Francji w latach 50-tych żyli bardzo skromnie, a ojciec rodziny zarabiał na życie różnego rodzaju pisaniem. Jerzy Giedroyc podziwiał go za tę pracowitość i znając dobrze emigracyjną sytuację polskich literatów, mówił otwarcie, że jedynym człowiekiem, któremu udaje się godnie żyć z pisania jest Czesław Miłosz. Choć nie omieszka dodać, że okupuje to potężnym wysiłkiem. Gdy uzyska stabilne zatrudnienie na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, co zapewni rodzinie dobre życie, narzuci sobie regularny rytm dnia, styl życia i pracy, którego nie porzuci już prawie do końca życia. Wczesna pobudka, spacer i poranne pisanie. Potem wyjazd na kampus uniwersytecki, a wieczorem lektury. Do tego regularne, przynajmniej dwa razy w tygodniu, pływanie na basenie. Dba o siebie, chce dobrze wyglądać, wszak jest przystojny i będzie się kobietom podobał aż do późnej starości.

Gdy spoglądamy na przedstawiony w biografii pisarski dorobek noblisty i mamy w pamięci fakt, że Miłosz przez większość życia pracował zawodowo inaczej niż pisaniem (radio, biblioteka, ambasada, uniwersytet), czytelnika ogarnia podziw wobec wielkości tego dzieła. 17 tomów poetyckich, 2 powieści, 21 książek eseistycznych, kilka ułożonych antologii poezji, monumentalna praca o 20-leciu międzywojennym, do tego sporo przekładów wierszy i utworów prozatorskich, ponad sto artykułów oraz mnóstwo wykładów i wystąpień publicznych – to nawet na 93-letnie życie człowieka bardzo dużo. Dodajmy też, że we wszystkich swoich wytworach literackich Miłosz zawsze utrzymywał wysoki poziom, poniżej którego nie schodził. Jeżeli trafiał mu się tom mniej oryginalny, to nigdy słaby, a jego gorsza ocena wynikała raczej z wybitności poprzednich lub późniejszych dokonań.

/Andrzej Franaszek, Miłosz. Biografia, SIW Znak, Kraków 2011/

środa, 5 października 2011

Psalm nad urwiskiem


Jaka była cudna pogoda w sobotę! Obudziłam się z myślą, że muszę, koniecznie muszę powędrować na spacer. Jak to dobrze, że mieszkamy w takim miejscu - wystarczy oddalić się tylko kawałek i wkracza się w nadwiślańską strefę ciszy i spokoju. Wędrowaliśmy chwilę nad rzekę, a ja co i rusz zachwycałam się tym co widzę - pierwszymi śladami jesieni. Przez ostatnie tygodnie, przez wszystkie myśli o Mamie nie potrafiłam się uważnie rozglądać. Teraz po raz pierwszy, w czasie tego spaceru, poczułam, że jeszcze mam w sobie radość życia - nie zniknęła. Patrzyłam na świat i czułam ogromne szczęście, że tu jestem. Coś aż ściskało mnie w środku z tej odkrytej radości. Usiedliśmy na skraju wiślanego urwiska, by się w ciszy pomodlić. Ciepłe słońce świeciło mi w twarz, włosy co jakiś czas targał mi lekki jesienny wiatr, piękna, spokojnie płynąca woda - jakże kojąca. Moje wnętrze śpiewało sobie urywki z Psalmu 103, który został mi dany przez dobrego księdza jako lekarstwo na smutną duszę:

Błogosław, duszo moja, Pana, i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach!
On odpuszcza wszystkie twoje winy, On leczy wszystkie twe niemoce,
On życie twoje wybawia od zguby, On wieńczy cię łaską i zmiłowaniem,
On twoje dni nasyca dobrami (...)Miłosierny jest Pan i łaskawy, nieskory do gniewu i bardzo łagodny (...)
Nie postępuje z nami według naszych grzechów ani według win naszych nam nie odpłaca (...)

Wie On, z czego jesteśmy utworzeni, pamięta, że jesteśmy prochem. Dni człowieka są jak trawa; kwitnie jak kwiat na polu.
ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma, i miejsce, gdzie był, już go nie poznaje. (...)

Błogosławcie Pana, wszystkie Jego dzieła,
na każdym miejscu Jego panowania: błogosław, duszo moja, Pana!

Chyba lekarstwo zaczyna działać, daje mi spokój.

Po tym przystanku na brzegu powędrowaliśmy dalej. Mój Ukochany towarzysz musiał mnie powstrzymywać przed nieustannym robieniem zdjęć. A ja po prostu nie mogłam przestać się zachwycać. Uzmysłowiłam sobie ze zdziwieniem, że tym samym podziwiam piękno przemijania przyrody. Umierania. Jednocześnie radując się myślą, że przecież za trochę będzie się rodziła na nowo.
Więcej zdjęć szaleńczo napstrykanych możecie zobaczyć tutaj.

piątek, 23 września 2011

Miesiąc tęsknoty

Chwilę temu na zegarze pojawiła się godzina 23.23. Minął dokładnie miesiąc bez Mamy. Nie byłam w stanie nic napisać. Żadne słowa nie pasowały mi by przerwać panującą ciszę. Już miesiąc? Przecież to było przed chwilą. Gdy zamknę powieki mam przed oczami Jej piękną, spokojną twarz po tym jak odeszła. Czuję nieustannie Jej obecność, nie potrafię oswoić się z tym, że jej tutaj już nie ma. W ciągu dnia często myślę, żeby do niej zadzwonić. Nie potrafię nawet tak po prostu skasować jej numeru telefonu, który już przecież nie istnieje. Sprzątanie kwiatów na grobie? Czy to prawda, że tam pod tą grubą płytą, w drewnianej trumnie jest Ona? Jutro mamy zamiar zacząć porządkować Jej rzeczy. Tyle zostaje - masa przedmiotów, ubrań, drobiazgów, które w tym innym życiu nie są już do niczego potrzebne. Pamiętam jak dosłownie kilka dni przed Jej śmiercią rozmawiałyśmy o tym co zostanie. "Kiedy odejdę, będziecie mieli dużo zajęcia, nie zdążyłam wszystkiego uporządkować, zostawię was z bałaganem... Będziecie się ze mnie śmiali jak zobaczycie różne moje skarby. Tyle rzeczy kupowałam jak głupia. Na przykład takie ubrania - bluzki jeszcze z metkami, zupełnie nie noszone. Nie wiem po co je kupiłam, bo nigdy ich już nie założę... Podzielcie się tym, weźcie sobie w prezencie to co jest na Was dobre, proszę. Dla małej Basi znajdziecie w szufladzie całą masę prezentów na przyszłość, kupowałam z taką radością - przekażesz jej to od Babci w prezencie, jak podrośnie dobrze?". Patrzyła na mnie i obie miałyśmy łzy płynące po policzkach. Przytuliłam ją skuloną na brzegu łóżka i głaskałam po głowie mówiąc: "Dobrze Mamuś". Dzisiaj zastanawiam się czy damy radę zajmować się tymi porządkami bez łez? Przy moim łóżku leży zielony szal pachnący Mamą, szal który zabrałam z domu rodziców kilka dni po pogrzebie. Przytulam do niego twarz - Mamo jesteś tuż obok, prawda? Pewna bliska mi osoba zastanawiała się czy Ukochani zmarli mogą czytać nasze blogi? Czytają. Wierzę, że Mama na pewno jest na bieżąco. Cieszy się z każdej wystukanej przez nas literki przerywającej pustkę, smutek i ból. Wiem, że chce byśmy wrócili do nowego życia, w którym jej fizycznie nie ma, choć jak mówiła tamtego dnia gdy rozmawiałyśmy o porządkach: "Myszeczko, ja też będę za Wami bardzo tęskniła".Tęskni. Jest.

środa, 24 sierpnia 2011

Odeszłaś

Wtorek, 23 sierpnia, godzina 23.23. Przeszłaś Mamo na drugą stronę, cicho - jednym westchnieniem.

Byliśmy przy Tobie, cały czas. Było tak jak chciałaś, tak jak prosiłaś: odeszłaś w domu. Mieliśmy czuwać przy Tobie, bo od rana czułaś się coraz gorzej, coraz bardziej zbliżałaś się do tajemnej granicy między światami. Po całym dniu spędzonym z Tobą poczułam wewnętrzny głos, że mam zostać na noc i czuwać razem z Tatą. Zmieniliśmy Ci opatrunki, dałaś jeszcze radę dojść do toalety, potem ciągle szepcąc jak mantrę słowa wyrwane z różnych modlitw dałaś się ułożyć na swoim dużym łóżku w sypialni, na samym środku. Choć od rana walczyłaś nerwowo i żadna pozycja nie mogła Ci dać komfortu. Tata przytulił się do Twojego lewego boku, wziął Cię za rękę, zgasił światło. Mówił: "Zaśniemy sobie dzisiaj razem Kochana? A wiesz jak będzie fajnie - dzisiaj nasza Córeczka która, jak była mała zwykle leżała w środku, będzie z Twojej drugiej strony, tak to się pozmieniało".

Ja przyszłam do pokoju niedługo potem, w ciemnościach ulokowałam się na łóżku z Twojej prawej strony, w ciemności pogłaskałam Cię po włosach. Równy oddech śpiącego Taty, lekko świszczący Twój. Wszystko w porządku. Nagłe ciche westchnięcie. Przeciągły syk tlenu wydobywającego się z rurki. Spadła Ci z nosa? Szukam włącznika światła, nie mogę znaleźć. Ciągle syczy w ciemnościach, w desperacji świecę telefonem - rurka pod szyją, próbuję ją zakładać. Spojrzałam w Twoje oczy - nieruchome. "Tato! Tato! Odeszła???". Wprawny ruch i światło. Patrzymy na Ciebie, dotykamy. Serce ucichło, oddechu... nie ma. Patrzymy na siebie. Zatroskany szept Taty: "Odeszła Kochana". Zamknięcie powiek. Krzyżyk na czole. Pocałunek.

Przeszłaś TAM Mamo, udało Cię się, cichutko. Patrzymy na Ciebie. Twoja twarz, której połowa przez ostatnie dni zmieniła się okrutnie przez opuchliznę nagle w cudowny sposób wypiękniała, wyszlachetniała i tchnęła niezwykłym, anielskim wprost spokojem. Ukojona. Bez bólu i cierpienia, którego miałaś przez ostatnie tygodnie pod dostatkiem. Jaka jesteś piękna! Nie mogliśmy się napatrzeć. Ale już Cię tu nie ma. Krążysz gdzieś i patrzysz na nas z góry. A my pochyleni nad Tobą. Kapiące, słone łzy.
.........

Odbyłam z Tobą tę ostatnią drogę. Tylko tak mogłam Ci oddać czułość i miłość, którą mnie obdarzyłaś i których mnie nauczyłaś.
Wiem, że jesteś teraz ze mną cały czas. Słyszę co jakiś czas w uszach Twój głos "Myszeczko, nie płacz"...
Te ostatnie dni, Twoje ostatnie dni, w których brałam udział - to była lekcja życia i umierania, kolejne etapy, Twoje pożegnania, złość, wreszcie wyciszenie. Mogłam Cię trzymać za rękę, głaskać po policzku, być. To był czas trudny, ale zarazem niezwykły. To był dar. Jesteś TAM szczęśliwa, zdrowa, biegasz po niebiańskich łąkach. Proszę, daj mi tej radości, bo tu w TYM świecie, jakiś rozdział we mnie się zamknął i czuję przez to ogromną pustkę i ból. Pomożesz?

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Kościelne wyspy skarbów

Jan Turnau w tekście "Kościół robi sobie gębę" ("Gazeta Świąteczna" 6-7 sierpnia) wpadł w zastawioną przez siebie pułapkę. Publicysta przytacza dwie diagnozy polskiego Kościoła. Pierwsza mówi, że jest źle, więc konieczne są śmiałe zmiany, a druga, że "jest świetnie". Autor sprzyja naturalnie tej pierwszej diagnozie, a wyznawców drugiej utożsamia z obrońcami Radia Maryja. Wedle autora tekstu to przede wszystkim większość polskich biskupów. Ponoć hierarchowie nie widzą żadnych problemów w Kościele, więc uważają, że zmiany nie są potrzebne. Czy rzeczywiście tak jest?

sobota, 20 sierpnia 2011

Deklaracja przezroczystości

"Bardzo dobrze, że nam je zabrali. Majątki nie są nam potrzebne. Dzięki temu możemy skupić się na pracy duszpasterskiej". Nie są to słowa księdza-radykała, który zbyt łatwo przyjmuje do wiadomości komunistyczną konfiskatę dóbr kościelnych. To wypowiedź kard. Stefana Wyszyńskiego przytoczona przez Ewę K. Czaczkowską w biografii Prymasa Tysiąclecia.

Z jednej strony, wytaczane przez parafie, diecezje czy zakony procesy, których celem jest odzyskanie utraconych dóbr, zawsze niosą za sobą ryzyko utraty wiarygodności Kościoła jako stronnika ubogich. Z drugiej strony, Kościół posiada bezdyskusyjne prawo do zwrotu bezprawnie zabranych w czasach PRL terenów i budynków lub do pieniężnego ekwiwalentu. Co w tej sytuacji robić: odstąpić od roszczeń, godząc się w ten sposób na nikczemność komunistycznych grabieży? Dochodzić bezwzględnie swoich praw przed sądami, nie zważając na wspomniane wyżej ryzyko?
Czytaj więcej w 'Tygodniku Powszechnym" 33/2011

środa, 17 sierpnia 2011

Do Mamy - z życzeniami spokojnego snu

Mamusiu, dzisiaj nam mówiłaś, że wiesz iż umierasz, czujesz to... Codziennie patrzysz na swoje odmawiające coraz szybciej posłuszeństwa ciało, patrząc w lustro z zadumą zerkasz na kobietę w lustrze, na swoje odbicie. To ja? Kręcisz głową i zamykasz oczy. Może to wcale nie jest prawda? Może to, że kolejni lekarze powiedzieli, że nic już nie mogą zrobić, nie zatrzymają już tego potwora co zagarnia Cię od środka, to był zły sen? Cierpisz całkowicie świadomie - a my nie możemy w niczym Ci pomóc, w niczym ulżyć poza naszą milczącą obecnością, bezradnym trwaniem i patrzeniem w Twoje coraz bardziej gasnące oczy. To tak strasznie boli. Dzisiaj powiedziałaś, że nie chcesz byśmy wzywali karetkę, jeżeli coś się będzie działo, że chcesz umrzeć w domu. Wyszeptałaś - jestem już tak strasznie zmęczona. Kocham Was. Powiedziałam Ci, że ja też Cię kocham ogromniasto, że jesteś najlepszą, najbardziej dzielną Mamą na świecie. Mogę to teraz tu wykrzyczeć! JESTEŚ NAJDZIELNIEJSZA I NAJKOCHAŃSZA!!! Ale czy zdążę się nauczyć jeszcze od Ciebie tej Twojej siły? Jest pewnie jeszcze tyle pytań, które mogę i chciałabym Ci zadać. W obliczu rozmów o Twoim odchodzeniu - czuję całkowitą pustkę. Tak, już wiem w której szafce są jakie dokumenty, zapamiętałam tą nakrapianą teczkę. Tata też już został przez Ciebie dzisiaj poinstruowany. Martwisz się o nas nieustannie. To co masz teraz w głowie jest dla mnie niepojęte. Mówiłaś, że się boisz tak samo jak my. Mamo nie pomogę Ci przejść na tą drugą stronę. Podobno idzie się tunelem w stronę ciepłego światła z uczuciem błogiego spokoju- tą drogę będziesz musiała pokonać sama.Wiemy to. Ale może jeszcze nie teraz? Może jeszcze Pan Bóg da Ci chwilę czasu? Życzę Ci dzisiaj dobrego, spokojnego snu, bez strachu. Do jutra!

wtorek, 16 sierpnia 2011

Matka Boska Zielna

W tym roku postanowiłam nie przegapić ludowej tradycji. W słoneczne południe 15 sierpnia powędrowałam na krótki spacer po okolicznych polach, by w towarzystwie ścigających mnie komarów oraz psa włóczęgi stworzyć bukiet, no może raczej bukiecik kwiatów i ziół.
Uczczenie Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny nazywane w polskiej tradycji Świętem Matki Boskiej Zielnej jest najstarszym świętem maryjnym w chrześcijańskim kalendarzu liturgicznym, a jego upowszechnienie sięga VIII wieku. Jednym z elementów tej uroczystości stało się oddawanie hołdu Maryi wraz z poświęceniem na Jej cześć leczniczych ziół, kwiatów, owoców i kłosów zbóż.

W ludowej tradycji poświęcone bukiety i wieńce zabierano do domów i wieszano w izbach obok świętego obrazu, w doborowym sąsiedztwie palmy wielkanocnej, tak by wspólnymi siłami ochraniały dom i jego mieszkańców swoją cudowną, leczniczą mocą. Miały chronić przed niebezpieczeństwami żywiołów tego świata, przed chorobami i nieszczęściami.

Kapłan, błogosławiąc zioła, prosi Boga: "Zachowaj je od zniszczenia, aby wzrastały, radowały oczy, przynosiły jak najobfitszy plon i mogły służyć zdrowiu ludzi i zwierząt. A gdy będziemy schodzić z tego świata, niechaj nas, niosących pełne naręcza dobrych uczynków, przedstawi Tobie Najświętsza Dziewica Wniebowzięta, najdoskonalszy owoc ziemi, abyśmy zasłużyli na przyjęcie do wiecznego szczęścia"

Ksiądz Tischner mówił o święcie Matki Boskiej Zielnej, że "to święto przede wszystkim piękne. Ono prowokuje ludzi, aby byli piękni". I ja czułam się piękna, uśmiechałam się do siebie zrywając kwiaty, a mój kolorowy bukiet coraz silniej pachniał miętą.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Auschwitz-Birkenau

"Kto nie pamięta historii, skazany jest na jej ponowne przeżycie" - słowa amerykańskiego filozofa i pisarza pochodzenia hiszpańskiego Georga Santayany (1863-1952) umieszczone zostały na tablicy w Muzeum Auschwitz. Tablica ta znajduje się na wprost wejścia, w jednym z budynków, od których zaczyna się milcząca wędrówka śladami przeszłości. Słowa te poruszyły mnie i utwierdziły w przekonaniu, które już miałam od dawna. Dlatego zdecydowałam się tu powrócić i być, słuchać i płakać w duchu nad niewyobrażalnym okrucieństwem i bezsensem tej wojennej maszyny, nad niewytłumaczalnymi absurdami, nielogicznością tego co tu się działo. Tylko tak mogę oddać cześć tym wszystkim, którzy tu byli, którzy tu zostali zamordowani. Moja obecność, pamięć, modlitwa.

Nie tak dawno dowiedziałam się, że trafił tu do Auschwitz w jednym z pierwszych transportów z Warszawy brat mojego dziadka. Dostał numer 3058. Szłam wysypaną żwirem aleją między barakami, stałam na dawnym placu apelowym myśląc, że kiedyś na tych apelach w pasiaku musiał stać on. Obezwładniające. Brak słów. Rodzina dostała list z informacją, że zmarł tu na tyfus w 1942 r. Ale czy to prawda? Czy dostał od Boga szansę innej śmierci niż Ci pozostali, którzy z nim tu w tym czasie byli?

czwartek, 14 lipca 2011

Dwa sny

Miałem sen, a nawet dwa. Jeden ziemski, mocno związany z tym, co się dzieje tu i teraz, a drugi z tych niesamowitych, metafizycznych.

Sen 1. Śniła mi się mama Hania. Była piękna, szeroko uśmiechnięta, radosna. I leciutko sobie po ziemi biegała truchcikiem, co ewidentnie sprawiało jej wielką frajdę. W zestawieniu z jej aktualną szpitalno – chorobową kondycją ten sen wydaje się być jakąś projekcją pragnień śniącego. A może czymś innym?

Sen 2. Następnej nocy we śnie znalazłem się w kościele. Chyba to był kościół św. Wawrzyńca w Sochaczewie, czyli świątynia mojego dzieciństwa. Wysoko pod sufitem tego kościoła, na ścianie za ołtarzem, wisiał obraz Jezusa. O dziwo ten obraz żył, Jezus był tu prawdziwą, żyjącą i poruszającą się postacią. Niespodziewanie zostałem jakby porwany z posadzki świątyni i począłem się unosić w kierunku tego obrazu. Czułem, że wznoszę się bardzo, bardzo wysoko, o wiele wyżej niż wysokość do sufitu (ten jakoś zniknął…) i że za chwilę, gdy tylko spojrzę w dół na ziemię, doświadczę tego nieprzyjemnego skurczu podbrzusza, który towarzyszy lękowi wysokości lub zbyt szybkiemu spadaniu w dół. Ale im wyżej jestem, tym bliżej mi do obrazu. W końcu tajemnicza siła, która porwała mnie w górę ustawia mnie tuż obok Jezusa i obraca, bym spojrzał w dół – tak, jak patrzy sam Jezus. I wtedy mam to nie dające się opisać uczucie: przemieszanie wspomnianego ścisku w dołku z ogromną radością bycia obok Jezusa. Lęk stopniowo maleje, ogarnia mnie radość i patrzę w dół. A pode mną cała ziemia. Koniec.

środa, 13 lipca 2011

Słowa

"Nie ma spotkania z osobą bez słowa. Jeśli między mną a drugim człowiekiem rodzi się bliska relacja, to dzieje się to zawsze przez otwarcie i szczerą rozmowę. To dzięki niej wzajemne poznanie staje się coraz głębsze. Jeśli rozmawiamy z kimś tylko o pogodzie, to chociaż byśmy spędzili ze sobą dużo czasu, niewiele z tego wyniknie" /ks. Krzysztof Wons SDS/.

piątek, 1 lipca 2011

Oburzajcie się!

Stéphane Hessel (93-letni Francuz, lewicowiec) w słynnej prawie na całą Europę książeczce - manifeście zatytułowanym „Indignez Vous!” (oburzajcie się) nawołuje młodych ludzi do oburzenia, czy wręcz do buntu. Pisze, że najgorszą z możliwych postaw jest obojętność, notoryczne powtarzanie, że i tak nic nie można zrobić, nic nie da się zmienić. Obojętność – według Hessela – sprawia, że tracimy jeden z fundamentalnych elementów, który buduje nasze człowieczeństwo – siłę oburzania się właśnie.

Dodaje tu jednak ważną rzecz. Oburzenie nie może być postawą przybieraną dla samego oburzania się, nie może być sztuką dla sztuki. Naturalną konsekwencją oburzenia musi być zaangażowanie w jakąś, choćby małą, sprawę.

Czytając ten fragment książeczki Hessela, pomyślałem o dwóch sprawach. Najpierw przypomniało mi się, że starożytni filozofowie źródła wszelkiej myśli i nauki upatrywali w ludzkim zdziwieniu. To właśnie nieustanne zadziwianie się człowiekiem, światem, całą rzeczywistością popychało myślicieli i badaczy do nowych koncepcji, odkryć, badań. I zarysowało mi się tu takie zestawienie: tak jak zdziwienie jest motorem rozwoju myśli ludzkiej, tak oburzenie może być kołem napędowym ludzkiego zaangażowania społecznego.

Pomyślałem też, że my, Polacy, bardzo pięknie potrafimy się oburzać. Jesteśmy w tym naprawdę dobrzy. Ale niestety z naszego oburzania rzadko rodzi się społeczne zaangażowanie. Raczej wieczne malkontenctwo i narzekanie. Czyli kisimy się w tym naszym oburzeniu aż ciśnienie rośnie. A to jest o tyle niebezpieczne, że każdy szarlatan czy inny populista, który w jakiś sprytny sposób będzie potrafił to wielkie polskie oburzenie skanalizować, trafi na bardzo podatny grunt i z łatwością wejdzie do Sejmu…

czwartek, 30 czerwca 2011

Sto lat Miłosza


Dziś mija 100 lat od dnia urodzin Czesława Miłosza. Od kilku tygodni czytam jego monumentalną biografię i nie mogę się nadziwić, ile bogactwa a jednocześnie sprzeczności mieściło się w tym niezwykłym człowieku. Do jak wielkiego zła a jednocześnie do jak ogromnego piękna był zdolny. Te szerokie przestrzenie obecne są również na kartach jego książek. I na to stulecie, niejako w hołdzie wielkiemu poecie, niech zabrzmi kilka wersów z cyklu zatytułowanego "Świat (poema naiwne)". Warto dodać, że te wersy Miłosz pisał w 1943 roku, w okupowanej Warszawie.

SŁOŃCE

Barwy ze słońca są. A ono nie ma
Żadnej osobnej barwy, bo ma wszystkie.
I cała ziemia jest niby poemat,
A słońce nad nią przedstawia artystę.

Kto chce malować świat w barwnej postaci,
niechaj nie patrzy nigdy prosto w słońce.
Bo pamięć rzeczy, które widział, straci,
Łzy tylko w oczach zostaną piekące.

Niechaj przyklęknie, twarz ku trawie schyli
I patrzy w promień od ziemi odbity.
Tam znajdzie wszystko, cośmy porzucili:
Gwiazdy i róże i zmierzchy i świty.

sobota, 25 czerwca 2011

Drzwi


"Drzwi symbolizują miejsce przejścia
między dwoma stanami,
między dwoma światami,
między znanym i nieznanym,
między światłem , a ciemnością...”

/J. Chavalier, A. Gheerbrant, Dictionaire des symboles/

Drzwi popadającego w ruinę domu w Czerwińsku nad Wisłą.
Zatrzymały moje spojrzenie - przyciągnęły niezwykłym kolorem i formą świadczącymi o ich dawnej świetności. Pobudziły moją wyobraźnię. Ile osób przechodziło przez ich próg? Ile dłoni chwytało za klamkę? Ilu wydarzeń z życia ludzi mieszkających w tym domu były świadkami? Ilu uśmiechów i radości? Orszaków weselnych, narodzin dzieci? Ilu łez i jakich rozpaczy? Ilu śmierci? Ilu trumien wynoszonych przez próg? Ile razy tymi drzwiami w złości trzaśnięto? Ile razy zaryglowane dawały domownikom poczucie bezpieczeństwa?
Drzwi dzielą przestrzeń w jakiej żyjemy według opozycji: swój – obcy, znany – nieznany, bezpieczny – niebezpieczny, nasz (obszar uznany za święty) – teren „innych” (uznany za dziki i budzący grozę). W tradycyjnej kulturze ludowej jakże prawdziwe wydaje się stwierdzenie przypomniane przez Zbigniewa Benedyktowicza: „wejść i wyjść- oto skrót losu człowieczego”.

czwartek, 16 czerwca 2011

Przyjaśń

Niedawno natknęłam się w jednej z gazet na wywiad z filozofem Cezarym Wodzińskim. Powiedział w nim, iż uważa, że słowo przyjaźń powinno się zastąpić lepszym, według niego, bardziej przychylnym, poufałym i łagodnym słowem przyjaśń. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: słowo przyjaśń nie ma w sobie egoistycznej cząstki "jaźń", a tym samym sugestii, że źródłem przyjaźni jest moje "ja". "Ja", które może łaskawie zaprosić kogoś do siebie, na swoich warunkach i dla zaspokojenia egoistycznych potrzeb. A w przyjaźni nie ma na to miejsca.

Gdy spojrzy się na to w ten sposób, to o ile piękniej brzmi słowo przyjaśń, odarte z egoizmu i jakby trafniej określające to, co nazywamy przyjaźnią przez "ź"! Bo przecież przyjaźń zakłada, że "ja" ustępuje - że się wycofuje z gry, zawstydzone swoją potrzebą bycia na pierwszym planie, wolą dominacji. Stoi sobie z boku i co najwyżej przygląda się zdziwione. Przyjaźń nie rozgrywa się między "ja" czy "ty", lecz "pomiędzy", które powstaje wtedy, gdy oba "ja" rezygnują ze swoich egoistycznych pretensji i ustępują sobie miejsca. Przyjaźń potrzebuje paradoksalnie dystansu - dystansu, który zbliża. Jakby między "ja" i "ty", które oddają się przyjaźni, wkraczał ktoś trzeci, który nas, przyjaciół przekracza, jest czymś więcej niż my, przewyższa prostą sumę "ja" i "ty".

Życzę zatem wszystkim przyjaźni będących przyjaśniami!

Wczorajsze zaćmienie Księżyca

Zaćmienie Księżyca zachodzi, gdy Ziemia znajduje się między Słońcem a Księżycem będącym w pełni i gdy Księżyc wejdzie w stożek cienia Ziemi.

A tak wczorajsze zaćmienie (a raczej jego kawałek) wyglądało z naszego balkonu około północy.

sobota, 4 czerwca 2011

Gdziekolwiek - czyli o jednym wierszu Miłosza


Gdziekolwiek jestem, na jakimkolwiek miejscu
na ziemi, ukrywam przed ludźmi przekonanie,
że nie jestem stąd.
Jakbym był posłany, żeby wchłonąć jak najwięcej
barw, smaków, dźwięków, zapachów, doświadczyć
wszystkiego, co jest
udziałem człowieka, przemienić co doznane
w czarodziejski rejestr i zanieść tam, skąd
przyszedłem.

/Czesław Miłosz, Gdziekolwiek, z tomu "To"/

Czytałem ten wiersz kilkakrotnie w uroczych Karkonoszach, w pierwsze dni majowe. Chodząc po malowniczych szlakach górskich, wracały do mnie te wersy i kazały się zamyślać. Pierwsza myśl, to przywołanie chrześcijańskiej średniowiecznej koncepcji Homo viator - losu człowieka na ziemi jako wędrowca, pielgrzyma, człowieka drogi w dosłownym przekładzie. Skoro wszyscy jesteśmy niejako w drodze - od urodzin do nieuniknionej śmierci - a celem tej wędrówki jest spotkanie ze Stwórcą i zamieszkanie w niebie, gdzie "jest mieszkań wiele", to faktycznie Miłoszowe "nie jestem stąd" pasuje jak ulał. Wędrowiec poznaje nowe krainy, ludzi, doświadcza jakichś przygód, coś mu się przydarza, podziwia piękno przyrody, raduje się i smuci, cierpi, czasem płacze... Ale przecież w istocie w tym wszystkim ukierunkowany jest na cel wędrówki, naturalnie ciąży ku nieuchronnemu.

Inna myśl wobec "Gdziekolwiek", to hasło pod tytułem "melancholia". Świetnie to opisał Marek Bieńczyk w swym eseju o melancholii, dobrze to też ujmuje Henri Frederic Amiel w Dzienniku intymnym: "Wciąż jestem taki sam, istota błąkająca się bez konieczności, wygnaniec z własnej woli, człowiek nie znający odpoczynku, wieczny podróżnik, który gnany głosem wewnętrznym nie buduje, nie kupuje, nie uprawia żadnej ziemi, ale przechodzi, patrzy, zostaje chwilę i odchodzi".

Ale najważniejsze jest to, że Miłosz z tego stanu wyprowadza swoje powołanie, misję. Nie zatrzymuje się, nie tkwi gnuśnie i nie roztrząsa na tysiącach stron (jak Amiel) tej swojej przypadłości, tylko idzie dalej. Z samoświadomości buduje życiową strategię. Skoro taki jestem - zdaje się mówić poeta - to widocznie otrzymałem zadanie, by wszystko, czego tak intensywnie doświadczam wchłonąć i spisać. I pisze, pisze pięknie, przez całe długie życie. Oto droga samopoznania, wyciągnięcia wniosków, wyznaczenia drogi i cierpliwego nią podążania. W takim pojęciu życia rzeczywiście żyć i realizować swe zadania można gdziekolwiek. O tym właśnie jest dla mnie ten piękny wiersz.

piątek, 3 czerwca 2011

Mądrości z ulicy Retoryka

Ulica Retoryka w Krakowie to miejsce niezwykle ciekawe. Dawniej biegła wzdłuż rzeki Rudawy, jednak na początku XX wieku rzekę na tym odcinku przysypano, a na miejscu zasklepionego koryta powstała zadrzewiona aleja rozdzielająca dwa trakty ulicy. Przy ul. Retoryki stoi zespół kamienic zaprojektowanych przez architekta Teodora Talowskiego (koniec XIX w). I właśnie na tych kamienicach wymalowano wielkimi literami kilka sentencji:

Festina lente (Śpiesz się powoli).
Ars longa vita brevis (Życie jest krótkie, a sztuka długotrwała).
Faber est suae quisque fortunae (Każdy jest kowalem swego losu).
Długo myśl – prędko czyń.

Bardzo niestandardowy pomysł na przypominanie mieszkańcom i przechodniom o kilku mądrych prawdach i wskazówkach.

Przy tej okazji przypomniała mi się ciekawa historia innej słynnej sentencji. Niezwykle popularne w naszych czasach przysłowie „Czas to pieniądz” posiada bardzo ciekawą historię. Otóż zostało ono rozpowszechnione przez Anglików w prostej formule „Time is money”. Okazuje się jednak, że było to spore uproszczenie wobec oryginału. Tym zaś jest zdanie zapisane przez ucznia Arystotelesa, greckiego filozofa Teofrasta (ok. 370-287 przed Chr.) i brzmi następująco: „Czas to kosztowny wydatek”. Nic dodać, nic ująć!

środa, 1 czerwca 2011

Kraków i polski kłopot z grobami


Spacerując po Krakowie w słoneczny majowy dzień, rozmyślałem o nas, Polakach i o tym, z jak wielką łatwością potrafimy niszczyć to, co potencjalnie mogłoby być dobre, piękne i pożyteczne. Myślałem o tym pielgrzymując pomiędzy Wawelem a Skałką, a dokładnie pomiędzy grobami Lecha i Marii Kaczyńskich oraz Czesława Miłosza.

Obydwa pochówki odbywały się w atmosferze kontrowersji i pytań o to, czy miejsce spoczynku jest odpowiednie, czy zmarli są tych miejsc godni. Miłosza oskarżano o antypolskość, choć całe długie 93-letnie życie poświęcił polskiej kulturze i polskiemu językowi. Kilka wypowiedzi i wierszy z mrocznego okresu lat 50-tych wystarczały oskarżycielom, by przekreślić dzieło noblisty. Miłosz na Skałce w końcu spoczął, ale dobrze pamiętam, że podniosły nastrój pożegnania wielkiego poety został zniszczony.

Pamiętam też dobrze, że decyzja o pochowaniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego z małżonką na Wawelu definitywnie zakończyła czas pokojowej i ogólnonarodowej żałoby po katastrofie smoleńskiej. Od tego czasu aż po dzień dzisiejszy mamy w Polsce nieprzezwyciężalny spór. Odwiedzając kilka dni temu Kryptę pod Wierzą Srebrnych Dzwonów uświadomiłem sobie, że pochówek Kaczyńskich w tym miejscu i w ten sposób nie zadowala w pełni chyba nikogo, kto tu przychodzi. Przeciwnicy takiego rozwiązania z oczywistych przyczyn kręcą z niezadowoleniem nosem. A zwolennicy? Zwolennicy niestety muszą być mocno rozczarowani widząc polskiego prezydenta pochowanego dosłownie w korytarzu czy przedsionku właściwej krypty, gdzie znajduje się grobowiec Józefa Piłsudskiego. Widok jest przykry.

Choć sam nie byłem entuzjastą pochówku na Wawelu, widząc bardziej odpowiednie ku temu miejsce w krypcie warszawskiej Archikatedry św. Jana u boku polskich prezydentów okresu międzywojennego, odczuwam zwykły ludzki żal. Wierzę, że inicjatorzy tego rozwiązania chcieli dobrze i po prostu pragnęli jak najbardziej godnie pochować tragicznie zmarłego prezydenta. Rozumiem to i mimo odmiennego zdania w czasie żałoby nie wypowiadałem go publicznie, by nie potęgować waśni. Jednak finał tej inicjatywy jest w moim przekonaniu poniżający. Z wiele mówiącego "pochowania prezydenta na Wawelu" zostało ustawienie sarkofagu w przejściu do krypty z Piłsudskim. Jeżeli już zapadła decyzja o grobowcu na Wawelu, czy naprawdę nie można było tu znaleźć miejsca godnego polskiego prezydenta? Z tym pytaniem na ustach wyszedłem z krypty.

Cóż takiego jest w nas, Polakach, że tak łatwo niszczymy wartości, które dla nas lub dla dużej części społeczeństwa są ważne? Co takiego popycha nas ku nieprzemyślanym czynom, w efekcie których zamiast chwały wychodzi upokorzenie? A człowiek chciałby tak po prostu pojechać do Krakowa, odwiedzić grób ulubionego poety i myśleć wyłącznie o jego pięknych tekstach. I chciałby wstąpić na Wawel, oddać hołd polskiemu prezydentowi i myśleć wyłącznie o dobrych sprawach, które rozpoczął i tych, których już nie zdążył. Może uda mi się ta sztuka przy kolejnej okazji. Oby!

sobota, 23 kwietnia 2011

Wielkanoc 2011

Drodzy,
Przyjmijcie od nas najlepsze życzenia wielkanocne. Wielce pocieszająca jest myśl, że Bóg, którego zmartwychwstanie świętujemy, sam przeszedł ścieżkę ludzkiego życia, doświadczając wszystkiego, co ludzkie, z kruchością ziemskiego istnienia włącznie. Oznacza to bowiem, że we wszystkich, nawet najtrudniejszych momentach naszego życia, mamy w Nim brata dobrze rozumiejącego, co czujemy. Oby ta prawda nas nie opuszczała i dawała nam siłę!

piątek, 15 kwietnia 2011

Smutna rocznica katastrofy

Smutna to była rocznica. Długi 3-godzinny spacer, głównie w milczeniu. Niby w słońcu, ale chłodno. Cel - Powązki Wojskowe. A wcześniej też Krakowskie Przedmieście, Pałac Prezydencki. Dużo nerwowych i gniewnych ludzi, bardzo dużo służb mundurowych... Smutna nie tylko dlatego, że wspominaliśmy tych 96 osób, które tragicznie zginęły w katastrofie pod Smoleńskiem w drodze do Katynia. Ten smutek już został trochę przykryty roczną żałobą. Ale nie to mam na myśli.

Patrząc na pomnik upamiętniający katastrofę na Wojskowych Powązkach, patrząc na jego przełamaną formułę, myślałem o ironii losu oraz naszych polskich nieuleczalnych chorobach. W zamyśle autora, projektanta pomnika zapewne było symboliczne ukazanie przełamania samolotu, może skrzydła. W każdym razie chodziło o jakieś pęknięcie - może nie tylko fizyczne (samolot, życie), ale i duchowe (ból, dramat). Rok później niespodziewanie okazuje się, że symbolika tego pomnika ma drugie, jakże smutne dno.

Zapalając lampkę u stóp pomnika, myślałem o tym, że jest to niestety złowrogi symbol podzielonej, pękniętej Polski. Co zrobiliśmy z tragedią 96 osób i ich rodzin? Co zrobiliśmy z tym początkowym zjednoczeniem? Wszystko zmarnowaliśmy, brnąc w niezwykle silne podziały i budując bardzo wysokie mury, dziś wydaje się - nie do przeskoczenia. Rozmieniliśmy tę tragedię na drobne, sprzedaliśmy w imię własnych partykularnych racji lub za kilka punktów procentowych w sondażach opinii. Wygląda na to, że w naszym kraju wszystko jest na sprzedaż.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Wędrująca rzeka

Wybraliśmy się niedawno na wczesnowiosenny długi spacer. Obraliśmy kierunek południowo wschodni, idąc wzdłuż prawego brzegu Wisły. Znamy tę trasę dobrze, w ubiegłych latach chodziliśmy tędy pieszo i jeździliśmy rowerami wielokrotnie. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu krajobraz tych terenów uległ sporym zmianom. Po ubiegłorocznych kilku falach powodziowych oraz po długiej i śnieżnej zimie okazało się, że Wisła przesunęła swój nurt na zachód, pozostawiając po sobie ogromne łachy rzecznego piasku. Dzięki temu powstały tu nowe, wielkie plaże... Zupełnie jak nad morzem, tylko piasek rzeczny jest nieco ciemniejszy od bałtyckiego.

Ciekawie jest myśleć o rzece jako o żywym, samoistnym organizmie, który nieustannie płynie i zmienia się. Gdy mieliśmy powodzie, woda wystąpiła na prawy brzeg, zalewając szerokie tereny łęgowe i podchodząc dość blisko naszej ulicy. Teraz zaś, jakby dla przeciwwagi, odsunęła się ku lewemu brzegowi, na prawym pozostawiając kilkusetmetrowe wolne przestrzenie. Tak jakby chciała przeprosić za raptowne i niebezpieczne najście, w nagrodę ofiarowując przyjemne plaże...

"A pęd wasz nieustający zabiera dalej i dalej.
I ani jest, ani było. Tylko trwa wieczna chwila".
/Czesław Miłosz, Rzeki/

Więcej zdjęć z tego spaceru: TUTAJ

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Zamość - między Północą a Południem

"Miasta Południa budzą się późno, ale do nocnych godzin żyją intensywnie, w nieustannym podnieceniu, w wiecznej gorączce. Prawdziwe życie toczy się na ulicy. Dom jest miejscem, gdzie ludzie rodzą się i umierają, gdzie płodzą dzieci, odprawiają sjesty, dzielą posiłki, chronią się przed deszczem i chłodem. Ale cała aktywność, od świtu do zachodu słońca, skierowana jest na zewnątrz; wszystko to, co naprawdę ważne, dzieje się w pełnym słońcu, na ulicy, wśród ludzi" /Adam Wodnicki, Spotkanie, "Zeszyty Literackie" 2011-1/.

Pomyślałem o opisanej w tym cytacie prawidłowości, gdy w połowie marca tego roku zawitałem do pięknego Zamościa i około dziesiątej wieczorem wraz ze znajomym włoskim dziennikarzem zapragnęliśmy porozmawiać przy szklaneczce czy kieliszku jakiegoś polskiego trunku. Arnaldo wyjeżdżał następnego ranka do Warszawy, a potem do Włoch, był to więc ostatni moment na pogaduchy. Wyszliśmy zatem na cudownie odrestaurowany zamojski rynek, było dość ciepło jak na polski marzec i poczuliśmy się przez chwilę, jak w Padwie - bowiem na tym właśnie włoskim mieście wzorowali się podobno XVI-wieczni architekci Jana Zamoyskiego. Była to jednak tylko krótka chwila. Gdy rozejrzeliśmy się dokoła, ze zdziwieniem zauważyliśmy, że po pierwsze zamojska Starówka o tej porze jest prawie kompletnie wymarła, a po drugie, że pobliskie lokale są już nieczynne... Jakiż nieprzyjemny to musiał być zawód dla młodego południowca - Arnaldo.

Miasta Północy - a takim jest Zamość, pomimo swojej południowej architektury - budzą się wcześnie i wcześnie zasypiają. Mieszkańcy Południa kierują swoją aktywność na zewnątrz, poza domy i taki też mają temperament: wychodzą z domów, na ulicach i miejskich placach czują się jak u siebie, więc rozmawiają tam o wszystkim podniesionym głosem, gestykulują, pokrzykują, wszystko to, co mają w sobie, co im w duszy gra, z łatwością wyrzucają z siebie na zewnątrz. My, mieszkańcy chłodnej Północy, więcej przesiadujemy w domach, chronimy się w cieple domowego ogniska, ciesząc się bezpiecznym towarzystwem rodziny i przyjaciół. Tylko w takich okolicznościach i w takim towarzystwie zdobywamy się na poważniejsze rozmowy.

Rozmawialiśmy o tym wszystkim z Arnaldo w zaciszu zamojskiego hotelu, popijając delikatnie polskie trunki i zwyczajem włoskim kończąc dyskusje grubo po północy...

poniedziałek, 28 marca 2011

Krokusowe życie

Ze wszystkich sił przebijają się do słońca, pokonują mozolnie warstwę mokrej trawy i zgniłych liści. Są radosnym znakiem życia i budzącej się przyrody. Te na zdjęciu powyżej rosły sobie u podnóża Babiej Góry, poznawały świat w pierwszych dniach maja 2006 roku. Ciekawe czy w tym roku swoją wędrówkę do słońca rozpoczyna ich kolejne pokolenie?

piątek, 25 marca 2011

O wychodzeniu z ról

"Trzeba się nauczyć wychodzić z ról. Nie utożsamiać do końca z funkcją, którą się wykonuje. Jak człowiek nie wie do końca, kim jest, to wzrasta szansa, że w przepływach między rolami i funkcjami, zajęciami, terminami mogą mu się zdarzyć ciekawe rzeczy. Gdy traktujemy siebie zbyt poważnie, łatwo znaleźć się pod ścianą, bez żadnego pola manewru. To śmiertelne niebezpieczeństwo utraty dystansu do siebie" /prof. Tadeusz Sławek/

Kiedy przeczytałam to zdanie uśmiechnęłam się do siebie - czy to znaczy, że moje odwieczne życiowe niezdecydowanie nie jest wcale aż takie złe?

niedziela, 20 marca 2011

Wierzby pełne Chopina

Sochaczewskie wierzby - najpiękniejsze towarzyszki wędrówki. Zawsze gdy je mijam, słyszę muzykę Chopina. Muzykę delikatną, pełną wiatru, szelestu wiotkich, wierzbowych gałązek, przepełniającą poczuciem wolności, dającą radość życia. Chcę iść dalej...

czwartek, 10 marca 2011

Nowosielski na Wielki Post

Wczoraj rozpoczął się Wielki Post. Liturgia Środy Popielcowej u dominikanów na Służewie jak zawsze spokojna i piękna, zachęcająca do modlitwy i przemyśleń. To w tej świątyni znajduje się prawdopodobnie ostatnia sakralna praca niedawno zmarłego Jerzego Nowosielskiego (1923-2011). Wielki krzyż namalowany / napisany jak ikona góruje nad surową przestrzenią prezbiterium. Odkąd pamiętam krzyż ten zawsze przyciągał mój wzrok. Inny niż tradycyjne katolickie krzyże w katolickich kościołach, tajemniczy, symboliczny - i właśnie taki zabiera modlącego się przed nim człowieka w jakieś odległe, tajemnicze inne światy.

Ale świat ikony nie był jedynym, jak zgłębiał Nowosielski w swojej bogatej twórczości malarskiej. Co interesujące, równie często malował kobiety. Dlaczego? Prawosławny malarz sam to tak tłumaczy: "Kobieta jest symbolem Kościoła. A cerkiew i akt są do siebie podobne. Kształty barokowych kopuł przypominają kształt kobiecego ciała. Cerkiew i kobieta to królestwo boże na ziemi". Bardzo interesujące porównanie... Kobiety Nowosielskiego, jak i jego ikony, są specyficzne, nierealne. Od razu widać, że takich na naszym świecie nie ma. Stąd myśl, że te kobiety też są ikonami - one również, tak jak ten krzyż u dominikanów, przenoszą widza / modlącego się w inne światy i zachęcają do kontemplacji piękna.

Taki zatem niech będzie ten Wielki Post Anno Domini 2011: z krzyżem Jezusa w perspektywie, ale i z tym charakterystycznym rysem piękna, które odsyła do domu Ojca, w którym "jest mieszkań wiele" (J 14,2).

sobota, 15 stycznia 2011

Naoczny cud

Sobotnie, spokojne leniwe poranki. Niezastąpiona szansa na wyciszenie i lekturę przy porannej kawie - podanej przez męża do łóżka. Dzisiaj za oknem było szaro i mokro więc z ogromną przyjemnością zakopałam się pod kołdrę, gdzie nie czuć silnego wiatru i wilgoci. Gałązki modrzewia stukały w okno sypialni, taktując przewracanie kolejnych stron - pachnącej starym papierem "Siekierezady" Edwarda Stachury. Natknęłam się w niej na taki fragment:

"Jest dzień, nie da się ukryć. Nowy dzień. (...) cieszyłem się nowym dniem, którego czułem namacalnie na oczach, na powiekach, na rękach, na całej skórze, na piersiach i z tyłu na plecach pod koszulą (...) którego czułem spontanicznie i namacalnie na całej skórze (...) A ilu znam i nie znam, w życiu których już od wielu dni i tygodni, od wielu tygodni i miesięcy, od wielu miesięcy i długich lat - nie było nowego dnia. Wstają rano i nie bije im mocniej serce, nie rośnie im dusza, nie śpiewa krew, nie swędzą stopy, a nogi ich nie grzebią ziemi niecierpliwie jak konie przed galopem, nie trzepocą im na plecach niewidzialne z przezroczystych piór skrzydła (...) nie błyszczą im oczy, nie biją powieki, nie widzą albo nie chcą widzieć naocznego dziejącego się cudu, nie wyciągają przed siebie ręki, nie poruszają palcami i nie ogarnia ich na ten widok, na widok poruszających się u rąk palców, niewymowne wstrząsające wzruszenie. Wstają rano i dzień, który z nimi wstał, to nie jest dla nich nowy dzień, ale ciągle ten sam dzień wczorajszy i przedwczorajszy, i zaprzedwczorajszy, zaprzeszły dzień ciągnący się, wlokący się już od wielu tygodni, miesięcy i długich lat, ginący w przeszłej minionej oddali czasu. Nie było dla nich nowego dnia już długo-długo, dawno-dawno, i to jest straszliwie niebezpieczne, bo do tego można się przyzwyczaić i oni mogą już wcale nie pragnąć, wcale nie tęsknić za nowym dniem, a bez tego, bez tęsknoty, może już do nich nigdy nie przyjść nowy dzień. Nigdy. Jeden jedyny może ostatni dzień, dzień śmierci ich, może być dla nich nowym dniem, ale muszą o tym wcześniej wiedzieć, przeczuć muszą swoją śmierć na jeden przynajmniej dzień, "czuję, że jutro umrę" i wtedy to, wtedy to obudzą się następnego dnia rano z przedostatniego snu i poczują wreszcie, że to jest nowy dzień, ale to już będzie niestety ostatni raz, że spotka ich to szczęście, ten cud, o którym zapomnieli, że istnieje, że jest coś takiego, takie codzienne fenomenalne zjawisko jak nowy dzień, teraz dopiero sobie o nim przypomnieli, szkoda, że tak późno..." /Edward Stachura/.

Naoczny cud, codzienne fenomenalne zjawisko - nowy dzień. Przed oczami od razu stanął mi widok z naszego dawnego okna, z dziupli na dziesiątej gałęzi. Wróciły mi uczucia, które miałam gdy patrzyłam na ten piękny wschód słońca, gdy wyciągałam aparat by zrobić powyższe zdjęcie i choć na moment zatrzymać tamtą chwilę. Tyle barw, magia słonecznego światła, cisza i chłodny, rześki powiew zza balkonowego okna. Szeptałam wtedy początek porannej modlitwy: "Panie, w ciszy rozpoczynającego się dnia przychodzę błagać Cię o pokój, mądrość i siłę. Pragnę spoglądać na świat oczami przepełnionymi miłością...". Rozpierała mnie ogromna radość życia i szczęście z uczestniczenia w cudzie nowego dnia. Z radą Stachury - chcę za tym tęsknić!