poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Oczy

Pochylała się nad nim. Jej drobna postać u wezgłowia szpitalnego łóżka, burza loków wokół głowy, niektóre niesfornie spadające na twarz. Szczupłą dłonią gładziła go delikatnie po łysiejącej głowie i króciutko ostrzyżonych włosach. Muskała palcami jego policzki – dopiero przed chwilą świeżo przez nią ogolone. Dotykała wskazującym palcem jego nosa powtarzając gest, którym On sam zapewne obdarowywał ją wielokrotnie, gdy była małą dziewczynką. 

Patrzy na niego z tak ogromną czułością i miłością, dyskretnie wyciera przezroczystą kulkę łzy turlającą się po policzku z kącika jego oka. Tak trwają. „Skąd Ty się tu wzięłaś?” – cicho do niej szepcze. Szpitalny świat na chwilę się zatrzymuje. Nie ma łóżek obok, nie ma mnie. Jest tylko to, co zawieszone w powietrzu między ich spojrzeniami. To chory ojciec i dorosła córka. Więź. Miłość.

Widzieliśmy się zaledwie kilka razy, a ostatnio dobrych siedem lat temu, jeszcze przed jego chorobą. Ta spadła na niego przewracając wszystko do góry nogami. Zabrała mu normalne, samodzielne życie i jednocześnie odmieniła codzienność Córki oraz jej rodziny. Każdy dzień od chwili, gdy to się stało, jest przepełniony troską, strachem, zmęczeniem, a jednocześnie jakąś tlącą się iskierką nadziei, że może jego stan się nie pogorszy, że jakoś to wszystko się ułoży. 

Patrzyłam teraz na niego, leżącego tu w szpitalnym łóżku i poznawałam tylko jego oczy. Duże, błękitne, dobre oczy. Na nią, na swoją dorosłą córkę spoglądał z czułością i delikatnością. Na mnie początkowo trochę niepewnie i nieśmiało. Ale po niedługiej chwili czułam i widziałam, że w tym błękitnym spojrzeniu jest odcień delikatnego uśmiechu i takiego wewnętrznego ciepła. 

W oczach tego ponad 70-letniego mężczyzny malował się również poruszający mnie do głębi pewien rodzaj zadziwienia, smutku i bezradności. Co tu robi? Jak to się stało, że swoje chore i słabe ciało oddaje w ręce córki? Że ona ma patrzeć na to wszystko – jego nagość, jego fizjologię – tak intymne i wstydliwe. Przewinie go jak dziecko, nakarmi go jak dziecko. Wszystko się przedziwnie odwróciło. Poddaje się z pokorą temu wymuszonemu chorobą przesuwaniu granicy.

Pożegnałam się z nim – gładziłam go po ciepłej, szczupłej ręce, patrzyłam w te jego błękitne oczy i powiedziałam, że życzę mu bardzo, bardzo dużo siły. Uśmiechnął się do mnie delikatnie, podniósł ręce znad kołdry, zacisnął mocno pięści i nimi energicznie potrząsnął. Jak zaangażowany kibic. „Siły” szepnął. Zrozumiał. Wie.