czwartek, 25 grudnia 2014

Obrus

Prasuję biały obrus. Pasuje w sam raz na długi, rozłożony stół - taki przy którym będziemy zasiadali wspólnie do wigilijnej wieczerzy. Ilekroć pochylam się nad tym grubym materiałem i czuję jego chłodną śliskość, tyle razy zamyślam się nad historią przedmiotów, które towarzyszą nam, ludziom w tej naszej ziemskiej przygodzie.

Obrus ten istnieje odkąd sięgam pamięcią. Pamiętam, że Mama mówiła mi, iż używany był odkąd i ona pamięta, więc chyba jeszcze przez prababcię. Wyjmowany był na specjalne rodzinne, świąteczne okazje. Zawsze był pieczołowicie przechowywany w szafie. Przez jakiś czas został nieco zapomniany i porzucony, bo zamieszkał w otoczeniu bardziej atrakcyjnych, nowoczesnych, bezplamowych i łatwych w prasowaniu obrusowych nowych pokoleń. Gdy stałam się gospodynią posiadającą własny duży stół, Mama oddała mi go z uśmiechem. 

Zawsze gdy go wyjmuję i zamierzam użyć, czeka mnie długie, mozolne prasowanie. Ale jest ono dla mnie taką przygodą, bo w czasie tej czynności dotykam przeszłości. Wodzę palcami po delikatnych śladach i konturach plam, których nie dało się wywabić.  I myślę wtedy, że może to był olej z wigiljnego śledzia, który skapnął z talerza mojego Dziadka? A te ledwo widoczne kropki to barszcz, który prysnął Cioci Basi, gdy z ręki wytrąciła jej łyżkę moja mała Mama? A te nieforemne kreseczki to znaki kapusty z grzybami, która spadła z widelca - trzymanego może jeszcze niewprawnie w mojej małej dłoni - kiedyś, podczas jednej z Wigilii mojego dzieciństwa?

Ileż ten obrus ugościł na swojej powierzchni półmisków, talerzy, sztućców, szklanek, kieliszków, czy serwetek. Ile dotykało go dłoni, ile usłyszał rozmów, które przelewały się nad jego białą powierzchnią. Nasłuchał się wielu ludzkich historii opowiadanych nad jego „głową”. Zmieniali się goście zasiadający przy otulonym nim stole, jedni odchodzili na zawsze, pojawiali się za to nowi. A on jeden trwał prawie niezmienny. Prawie, bo wchłaniał przecież kolejne porcje rozlanych zup, napojów czy sosów, naznaczony został kleksami spadających na jakiego powierzchnię potraw no i tracił nieco swoją śnieżną biel w kolejnych praniach.

Nie wstyd mi, że ten mój obrus jest taki już niedoskonały. To dla mnie takie znaki i pamiątki po rodzinnych spotkaniach, po bliskich mi osobach, które zasiadały przez lata razem w jego towarzystwie. W tym roku na Wigilii u nas spotkał dziesięć dorosłych osób, trzy małe dziewczynki i jednego malutkiego chłopczyka. Otrzymał nowe bojowe rany. Dopisały się do już istniejących na nim historii. A ja jestem pewna, że gdy po raz kolejny będę go prasować przy następnej okazji, to znowu się nad nim z uśmiechem wzruszenia zamyślę.

środa, 24 grudnia 2014

Boże Narodzenie 2014

Ujrzeć i dotknąć Boga - to odwieczne pragnienie ludzkości. Mniej więcej dwa tysiące lat temu w Betlejemskiej stajence zostało ono spełnione.

Choć dziś tamto wyjątkowe doświadczenie dla nas jest niedostępne, w te Święta Bożego Narodzenia życzymy Wam (i sobie również) byśmy starali się mimo wszystko dostrzegać cichą Bożą obecność w życiu, w ludziach i wydarzeniach.

A w Nowym Roku 2015 byśmy mieli odwagę sięgać po to, co naznaczone Jego dotykiem dobra, piękna i miłości.
Hania i Konrad

sobota, 6 grudnia 2014

Odchodzenie

Gdy wchodziło się do sali chorych na czwartym piętrze hospicjum przy Krakowskim Przedmieściu, lekko skrzypiała drewniana podłoga. Zielone ściany, ciepły kolor żółtych zasłon oddzielających delikatnie trzy łóżka i leżące na nich osoby. Tak mało, a tak dużo. Wyspy intymności. 

Jak dobrze, że tu trafiła prosto ze szpitala, że tak szybko znalazło się miejsce, gdy już wiadomo było, że na dalsze leczenie nie ma szans. Że dostała tu wygodniejsze łóżko z miękkim materacem, przyjemną kolorową pościel, że znalazła się tu otoczona ciszą, ewentualnie cichą muzyką, ze spokojnymi, delikatnymi rękami pielęgniarek i pielęgniarzy przekręcającymi ją na boki i wykonującymi niezbędną toaletę. Ciche, ciepłe głosy, czułość w gestach. 

Najważniejsze jednak, że miała tuż przy sobie najbliższe osoby Syna i Córkę. Przyjechali do niej kolejno, choć na co dzień  przez wiele lat dzieliły ich tysiące kilometrów. Teraz był czas na czułość, fizyczną bliskość, ważne słowa i po prostu trwanie przy niej, gdy było już bardzo źle. Trzymanie za rękę. To było dla Niej równo 40 trudnych dni, które zmieniły wszystko. Dzisiaj popołudniu odeszła. Już jej z nami nie ma.

Widziałam ją ostatni raz w czwartek wieczorem. Taka wydawała się malutka, gdy leżała w tym łóżku, nieprzytomna, ciężko oddychająca, co jakiś czas otwierająca oczy. Był to już jednak wzrok zamglony, patrzący gdzieś w dal, przed siebie, niewidzący. Przestała jeść i pić. Jej prawie 84-letni organizm przestawał żyć. Ciągle biło serce, choć coraz ciszej i wolniej. Jeszcze w szpitalu śmiała się, że całe życie leczyła się na serce, które podobno było chore, a teraz umrze na coś innego.

Siedziałam tu w hospicjum przy jej łóżku i gładziłam ją po spuchniętej dłoni i po wychudzonej twarzy. Patrzyłam na jej zamknięte, głęboko osadzone oczy i po raz kolejny widziałam moją Mamę. Dopiero choroba Cioci sprawiła, że dostrzegłam, iż miały takie same oczy – taki przejaw rodzinnego genu, na który nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi, a przecież znałam Ciocię przez całe moje życie.

Lubiłam do Cioci wpadać. Zawsze mnie ugościła i długo siedziałyśmy przy herbacie. Była dla mnie bardzo cennym rodzinnym ogniwem łączącym nieznaną mi przeszłość z teraźniejszością. Pamiętała mojego Dziadka Henryka, którego ja nigdy nie poznałam, a który dla niej był wujkiem. Wspominała z uśmiechem dzieciństwo i to jak z moją prababcią Marianną chodziła na spacer do Parku Ujazdowskiego i to, że babcia tak mocno ją trzymała za małą rączkę. Potrafiła mówić o trudnych czasach wojny w Warszawie, o straconym mieszkaniu przy Koszykowej, o zasypanych pod gruzami rodzinnych zdjęciach, o zaczynaniu wszystkiego od nowa. Wyciągałam z niej skrawki rodzinnych opowieści i wspomnień.

Zawsze była świetnie zorientowana w bieżących sprawach politycznych i społecznych, dyskutowała chętnie na wszystkie możliwe tematy. Jakiś czas temu otrzymała w prezencie od Syna tablet i nauczyła się korzystania z internetu i Facebooka. Z radością podglądała „sieciowe” życie swoich wnuczek i nas z K. i często klikała „lubię to”.  Zawsze czytała nowe publikacje K. i prosiła by jej dawać znać, to kupi gazetę. Zaglądała i tu, na Zarysownik i wiele razy dziękowała mi za wpisy i je potem przywoływała w rozmowach.

Wtedy w czwartek siedziałam przy niej i patrzyłam jak coraz bardziej przekracza tajemną granicę życia i śmierci. Jakie to dziwne uczucie być w miejscu, w którym czas odmierzany jest tak wyraźnie czekaniem na śmierć... Dzisiaj nadeszła.

Nuciłam jej pieśń – modlitwę. Dzisiaj ją śpiewam - dla Niej.

Przybądźcie z nieba na głos naszych modlitw
Mieszkańcy chwały, wszyscy Święci Boży,
Z obłoków jasnych zejdźcie Aniołowie,
Z rzeszą zbawionych spieszcie na spotkanie.

Anielski orszak niech twą duszę przyjmie,
Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba,
A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi,
Aż przed oblicze Boga Najwyższego.

Niech cię przygarnie Chrystus uwielbiony,
On wezwał ciebie do królestwa światła.
Niech na spotkanie w progach Ojca domu
Po ciebie wyjdzie litościwa Matka. Anielski...

Promienny Chryste, Boski Zbawicielu,
Jedyne światło, które nie zna zmierzchu,
Bądź dla tej duszy wiecznym odpocznieniem,
Pozwól oglądać chwały Twej majestat.

wtorek, 11 listopada 2014

Szpital

Pojawia się na drodze mojego życia co jakiś czas, nie daje zapomnieć o sobie i swojej charakterystycznej rzeczywistości. Wchodzi się w nią, przekraczając próg, zamykając za sobą wejściowe drzwi, przez które przeciska się ożywczy wiatr, zostawiając w szatni wierzchnie okrycie.

Szare, ciapkowane schody prowadzące na piętro. Wchodząc na wąski korytarz oddziału, jest się pochłanianym, otulanymi tylko tu możliwymi zapachami. To słodko-mdła mieszanina, w której jest chyba wszystko: środki odkażające, uryna, pozostałości jedzenia z obiadu, wilgoć szarego papieru toaletowego. Jest to też zapach samotności, starości, cierpienia, ale i nadziei... Wszystko w jednym, zawsze obecne w przestrzeni szpitalnej. Ale można poczuć ten zapach tylko w momencie przekraczania progu, gdy jeszcze za nami ciągnie się powiew wiatru wiejącego z naszej zdrowej rzeczywistości. Potem jesteśmy wciągani w tutejszość.

Tu na oddziale inaczej płynie czas. Odmierzany kroplówkami, bezsmakowymi posiłkami, zmianą prześcieradeł, czy kolejnymi porcjami leków. Kolorowe koszule i piżamy, różnorodny wiek pacjentów, spacery po korytarzu najczęściej z ogromnym wysiłkiem, z chodzikami, lub pod rękę, plączące się rurki cewników, dyndające worki z cieczą mniej lub bardziej słomkową – przedłużenia pęcherza, istne balasty. Ciche rozmowy, poprawianie poduszek, odgłosy oklepywania pleców, kaszel, rzężenie, świsty i chrapanie. Bezradność i niesprawność osób starszych, zagubienie. Niektórzy nieprzytomni, z otwartymi ustami oddychają z trudem, kroplówki. Łzy w oczach. Łzy bezradności, samotności, strachu lub wdzięczności. Cała gama ludzkich uczuć, które tu jakby z większą mocą są widoczne. 

Jak szczęśliwi Ci, którzy nie dostali łóżka na korytarzu. Dlaczego odziera się człowieka z godności? Starszy pacjent leżący na łóżku z rozchełstaną koszulą, nieprzytomnie patrzący w sufit, otwarte usta, zero parawanu, który dawałby mu nawet w takim stanie choć odrobinę intymności. A tak, tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki przesuwa się całe oddziałowe życie – kroki pielęgniarek, stukot butów odwiedzających, przelotne spojrzenia lekarzy, przetaczają się bemary obiadowe i szczękają wydawane talerze, wynoszone są z pokojów zapełnione kaczki. A on sam jest jak jeszcze jeden martwy element szpitalnego krajobrazu, leży w łóżku zaraz obok wyjścia na klatkę schodową

Jak trudno jest akceptować swoje odmawiające posłuszeństwa ciało? Ile pokory trzeba wykrzesać w sobie, by przyjmować pomoc w sprawach tak intymnych jak zmiana ubrudzonych pieluchomajtek i bycie mytym przez salową. Bezradność i wewnętrzne łzy rozpaczy. W oczach można wypatrzeć bezgłośne wycie. Chory w pewnym momencie przekracza kruchą granicę. Daje opiekującemu się nim dostęp do swojego niesprawnego ciała, zaciska zęby bez słowa i daje sobie zdjąć buty, przetrzeć stopy, posmarować odleżynę na pośladku, rozsmarować krem na twarzy. Dzieje się to naturalnie, bez słów, jest jakby oczywiste. Wystarczy potem jedno spojrzenie, bo nie potrzeba więcej żadnych słów. Wystarczy dotyk chłodnej dłoni, która mocno zaciska się na mojej. Wystarczy. 

piątek, 7 listopada 2014

Wdzięczność, czyli patrzę na siebie - czterdziestoletniego

Żeby tak jednym słowem ogarnąć te czterdzieści lat, które za mną. Bogate we wszystko, co z jasnej i ciemnej strony życia. Że problemy, smutki, troski i niepokoje – to jasne. Mimo to, gdy dziś ponad to wszystko wzlatuję, patrzę wstecz, patrzę na teraz i przede wszystkim czuję wdzięczność.

Wobec Boga, rodziców, rodziny, mojej Miłej, przyjaciół, znajomych, świata czy tak zwanego losu. Za to gdzie jestem, jaki jestem, z kim i dla kogo. Za dary najprostsze: czytania, pisania, rozmawiania,  modlitwy, pytania, dostrzegania, zachwytu i zadziwienia. Wdzięczność.

I jeszcze Miłosz urodzinowy: „Jakież życie, jakiż los! Absolutnie niemożliwy do logicznego ułożenia w przyczyny i skutki, z lukami, które mogły wypełnić jedynie cudowne przypadki boskiej interwencji” (z tomu „Piesek przydrożny”).

O tak, wdzięczność.

sobota, 27 września 2014

Braciszek

Najpierw było oczekiwanie. Maluteńki P. był ze swoją mamą, a moją siostrą O. kilka dni dłużej w szpitalu. W domu czekały na niego coraz bardziej niecierpliwie dwie istotki, dla których na razie mgliste hasło „braciszek” coraz bardziej fizycznie się przybliżało.

Mała B. z charakterystycznym dla siebie lekkim dystansem podchodziła do tego tematu, tylko patrząc jej głęboko w oczy widać było w nich radość i ciekawość z nadchodzącej nowej sytuacji, ale nie traciła energii na zbędnie okazywane w tej kwestii emocje i nadmiar ekspresji.

Co innego Mniejsza T. Ona zawsze wszystko przeżywa całą sobą. Zachwycam się patrząc na nie obydwie – tak różne od siebie i tak w tym piękne. T. patrzy na świat ze swojej niewielkiej jeszcze wysokości oczami pełnymi radości, w których są takie piękne, cenne iskierki. Mam ochotę je zbierać i kolekcjonować, by nie utracić ani jednej. Te iskierki mają w sobie bowiem moc. A w tych, którzy je uchwycą, zakiełkuje dziecięca, czysta radość i wewnętrzne ciepło, dzięki któremu łatwiej potem patrzeć na świat. Dlatego uwielbiam śledzić Malutką T.

Gdy O. była jeszcze w szpitalu, któreś przedpołudnia ja spędzałam z Dziewczynkami i w ramach dodatkowej pomocy zaczęłam wieszać pranie. Składało się ono w większości z maleńkich śpioszków dla nowego domownika. Gdy strzepywałam lekko jedno z ubranek nagle przy suszarce do bielizny zmaterializowała się T. Uważnie patrzyła na to, co robię, śledziła każdy mój ruch. Gdy wzięłam do ręki kolejny, błękitny śpioszek w jego stronę wyciągnął się mały palec wskazujący, przybliżał się nieco i oddalał, a jego właścicielka delikatnie uginała kolana, przebierała paluszkami u stóp, zaciskała piąstkę w drugiej rączce i robiła całym ciałem delikatne przykucnięcie. Było pełne emocji, kurczyła się w sobie i całą sobą przeżywała tu i teraz, a w jej oczach zaczynały pojawiać się znane mi iskierki. Pełna przejęcia, z radością mówiła: Ciooo-ciu! Ciociuu! Patrz! Jakie malu-tttkie! Ubranko malu-tttkie! Dla braciszka! Patrz! Cały czas pokazywała palcem na mały śpioszek i powtarzała jeszcze raz to samo patrząc mi prosto w oczy z takim przejęciem, jakby zdradzała mi ogromne odkrycie i wielką tajemnicę. Braciszek jest malu- ttki! – tu wyciągnęła do przodu dwie rączki i przybliżyła jedną do drugiej wnętrzem dłoni na jakieś dziesięć centymetrów, jakby coś uważnie mierzyła, zerkała ma mnie radośnie i kiwała głową:  Ciooo-ciu! Patrz! O taki!

Teraz najmniejszy P. jest już w domu, a kilka dni temu skończył miesiąc. Jak pięknie jest patrzeć na okazywane mu siostrzane uczucia. Mała B. przytula go i całuje delikatnie w główkę, głaszcze, z ogromną czułością całuje rączkę. Robi to z takim skupieniem i namaszczeniem, zamyka oczy. Może okazać uczucia komuś całkiem malutkiemu, za kogo też będzie odpowiedzialna. Ona – najstarsza siostra. Wiem, że ona to już rozumie.

Malutka T. za to dalej przeżywa i eksploduje czułością: Ciooo-ciuu! Choć! Patrz! Maluszek!  Łapie mnie swoją ciepłą dłonią za palce i ciągnie z całych sił w stronę sypialni i łóżka, na którym leży najmniejszy P. Znowu ma w oczach iskierki. Gramoli się na łóżko, klęka i łapie go za małą piąstkę. Zaczyna mozolnie prostować paluszki P.  Ciooo- Ciuu! Patrz! Paluszki malutkie u Maluszka! Tyle zachwytu. Mała rączka wędruje zaraz potem na jego głowę i mocno, dużo za mocno głaszcze. Z taką ogromną pasją. Jeszcze musi się nauczyć delikatności. Moja siostra ciepłym głosem tłumaczy:  T. delikatniej, delikatniej to nie jest zabawka, to żywy człowiek, boli go jak tak mocno głaszczesz, delikatniej. Spod długich rzęs zerkają na nią uważnie niebieskie oczy z tymi pięknymi ognikami, szepcze cichutko: Tak, dobrze. Maluszek!

Wyspy szczęśliwe

Wyjdzie człowiek z domu na dwie godziny – w słońce, na pobliskie łąki, lasy, łęgi, nad rzekę – i od razu jakiś inny, lżejszy. Jest w pięknie natury pierwiastek oczyszczenia. Niby nic się nie dzieje – bo przecież tylko idziesz, patrzysz, słuchasz, myślisz, trochę rozmawiasz, jeśli masz z kim – a jednak przeszywa cię to wszystko, przewiewa, prześwietla i przewietrza.

Wracasz więc odmieniony i dziwisz się, że wszak chwilę cię nie było, a jakbyś z kościoła wrócił, z dobrej modlitwy albo z dalekiej podróży. Pochwalone bądźcie, wy, spacery dobre, które na wyspy szczęśliwe mnie (i żonę miłą) wyprowadzacie. 

niedziela, 24 sierpnia 2014

Małe życie

Dzisiaj po raz pierwszy widziałam na własne oczy osóbkę nie mającą jeszcze za sobą nawet doby ziemskiego życia. Odważny Maluch, o którym pisałam wczoraj jest już bowiem na świecie. Zawitał do nas dzisiaj rano o godzinie 4.40. (53 cm, 3 775 g). Po raz trzeci jestem więc ciocią! 


Patrzyłam na to śpiące w ramionach mojej siostry O. maleństwo i jego obecność wśród nas tym bardziej wydała mi się cudem, czymś czego nie da się opisać słowami. Przecież jeszcze przed chwilą był w brzuchu, teraz zaczyna samodzielne życie bez tego bezpiecznego schronienia. 

Ile kilometrów wędrówki życia przed nim. Małe stópki będą rosły i niosły go przez ten świat. Natrafi na miękki piasek, zieloną łaskoczącą trawę, przyjemny chłód morskiej wody oblewającej stopy, nabawi się kiedyś bąbli i obtarć... Tyle do poznania, tyle do wymaszerowania w towarzystwie troskliwych rodziców i dwóch starszych sióstr Małej B. i Malutkiej T.. My też będziemy Ci towarzyszyć z radością w tłumaczeniu i odkrywaniu świata.

Chłopaku! Życzę Ci odwagi do życia, swoją budzącą się dziecięcą radością zarażaj wszystkich na około, tak by w zabawach z Tobą zapominali o tym, że są poważnymi dorosłymi, a odkrywali, że mają jeszcze w sobie coś z takiego malucha jakim jesteś Ty. Zaczynasz przygodę – niech będzie pełna dobra i piękna! Całuję Cię w małą stópkę.
Ciocia H.

sobota, 23 sierpnia 2014

Trzy lata

Patrzyłam dzisiaj na daty widoczne na grobowej tablicy i aż nie mogłam w głowie pomieścić, że upływają właśnie dzisiaj już trzy lata od naszego ostatniego spojrzenia, dotyku i bliskości. 

Z Twoim odejściem zrobiła się taka dziura, luka w kole naszego toczącego się dalej życia. Nie da się jej zakleić, zasypać, naprawić. Jest i powoduje u mnie ciągle kłujący ból przy kolejnych obrotach dni, miesięcy. Zapamiętałam Cię cierpiącą i mówiącą przez łzy odchodzenia, że będziesz zawsze nas kochać. Pomimo wszystko. Tego się trzymam. 

Trzy lata. To wiele naszych rodzinnych spotkań, w czasie których łapałam się na tym, że zrobiłabym Ci herbatę czy nałożyła ciasta. Tyle prób kontynuacji rodzinnych, genealogicznych opowieści i tyle moich wątpliwości, pytań. I  momentów, że już prawie słyszałam Twój głos dający na nie gotową, pewną odpowiedź. Tak dużo przedmiotów wokół, które przypominają o tym, że gdyby nie Ty, nigdy nie pojawiłyby się w naszym domu, bo sprezentowanie ich nam było powiązane z Twoją myślą i troską. Ogrom codziennych, domowych czynności, które wykonuję właśnie tak, jak mnie nauczyłaś, a patrząc na swoje dłonie widzę często Twoje...

Odwiedziliśmy Cię dzisiaj razem, w komplecie Ci najbliższych. Mała B. postanowiła między zniczami ułożyć specjalnie dla Ciebie kilka zielonych jeszcze żołędzi, które skrupulatnie wybrała spośród Tych spadających z drzew.

Zamknęłam oczy i przypomniało mi się to: zawsze na pożegnanie mnie przytulałaś, choć raczej wyglądało to jakbym ja bardziej przytulała Ciebie jako wyższa o ponad dwadzieścia centymetrów. Obejmowałaś mnie w pasie, a ja Ciebie w ramionach, Twoją głowę miałam pod szyją, a Twoje włosy łaskotały mnie w brodę. Odchylałaś głowę do tyłu i tak śmiesznie przewracałaś oczami przesyłając mi jednocześnie buziaki ustami złożonymi w dzióbek. Zawsze mnie to rozczulało i  bawiło. Taki rytuał bliskości.

Już trzy lata. Jest jeszcze coś. Ten trzeci rok przynosi cudownie trzecie, małe życie. Teraz kiedy piszę te zdania na świat coraz bardziej energicznie wybiera się z bezpiecznego brzucha mojej siostry O. pewien odważny Maluch. Chwilę temu miała jechać do szpitala jak to powiedziała O. „bo przygodę czas zacząć”. Koniec, początek, życie, koło... Mamo, lada moment zostaniesz kolejny raz Babcią!

piątek, 1 sierpnia 2014

Jedna sierpniowa minuta

Dzisiejszą minutę ciszy w godzinie „W” spędziliśmy stojąc na pomoście i wpatrując się w spokojną toń jeziora Ryńskiego. Czekaliśmy na 17.00 zerkając na zegarek, by się nie spóźnić, by jak co roku zatrzymać się i przenieść w czasie, ogarnąć pamięcią ludzi, miasto i czas sprzed 70 już lat. Nagle tu w mazurskim Rynie dźwięk kościelnych dzwonów i wyjąca syrena alarmowa połączyły nas z zatrzymanym życiem Warszawy.
Jezioro Ryńskie 

Patrzyłam na jezioro, w którym odbijało się szare, pochmurne niebo, potem zamknęłam  oczy by w sobie czuć rozpacz, strach i ból Powstania. W mojej głowie goniły się obrazy z dokumentalnego filmu o Powstaniu, który obejrzeliśmy przedwczoraj.

Patrzyłam na te filmowe dramatyczne sceny walczącej Warszawy, uciekających ludzi niosących na plecach to co, na szybko mogli zapakować w tobołek – całe swoje życie, na rannych, sanitariuszki, na zabitych, na usypane na podwórkach kamienic groby, na lasy drewnianych prostych krzyży, na zawalone kamienice, zniszczone ulice, na barykady, codzienne życie powstańcze, które jak w najgorszym koszmarze wydłużyło się do 63 dni....

I całe moje ja nie chciało wierzyć, że to co stawało przed moimi oczami, było prawdą, ale rozum sprowadzał na ziemię przypominając,  że właśnie tam, w tym mieście sprzed 70 lat były także dwie siostry: 23-letnia wówczas Marysia (która stała się moją Babcią) i 21-letnia Basia oraz ich bliższa i dalsza rodzina. Była także rodzina mojego dziadka Henryka (późniejszego męża Marysi). Działo się to naprawdę. 

Tyle ludzkich losów, tyle myśli, tyle strachu, dramatów, bólu i uczyć, których nie da się opowiedzieć. Jak oni potrafili po tym wszystkim żyć? Po tym koszmarze, który zapewne powracał u nich do końca życia,  uczucia nie do wyrażenia, nie do ujęcia w słowa i nie do przekazania w opowieściach. 

Kiedyś wspólnie z K., gdy siedzieliśmy u Babci Marysi w zacisznym pokoju popijając herbatę, sprowadziliśmy ją na chwilę na wojenne, powstańcze ścieżki. Zaczęła opowiadać.

I oto jeden z dwóch dramatów, okruchów, które potrafiła ubrać w słowa. W czasie powstania przebywała na Grochowie, pomagała nieco jako łącznika, jednym z jej zadań miało być przeniesienie w torebce pistoletu. Miała go przenieść gdzieś z okolicy Dworca Wileńskiego w stronę Wisły. Szła dzielnie omijając gruzy, ale gdy potknęła się prawie o martwe ciało jakiegoś przechodnia, leżącego przy okrągłym ogłoszeniowym słupie, a potem zobaczyła idący z daleka niemiecki patrol zdecydowała, że torebka jej za bardzo ciąży. Szczerze przyznała, że bała się tak bardzo, że ją dyskretnie wyrzuciła. Nie mówiła jak skończyła się dalej ta konspiracyjna historia, ale czy to ważne? Próbowałam sobie wyobrazić jej strach, jej panikę. 

A to drugi przekazany dalej wojenny, powstańczy okruch.  Rodzina z Grochowa została przez Powstanie rozdzielona z rodziną mieszkającą na drugim brzegu Wisły – na Żoliborzu. Babcia opowiadała, że razem ze swoją siostrą Basią, zdecydowały się iść, już w styczniu 1945 roku po wyzwoleniu Warszawy odszukać po drugiej stronie rzeki swoją Babcię Klementynę, a w zasadzie jej grób. Teraz nie mogę o to już zapytać, ale podejrzewam, że chciały się z nią w ten sposób pożegnać i wiedzieć gdzie jest jej ciało. Czy znalazło wieczny odpoczynek w jednej z podwórkowych, ziemnych mogił, z krzyżem z patyków?

Najpewniej wiedziały już, że ich Babcia zwana czule „Klimcią” została zastrzelona  przez Niemców w bramie domu, w którym mieszkała, w momencie ewakuacji jego mieszkańców po upadku Powstania. Jej córki, z którymi była, nie mogły jej pomóc iść szybciej, a Ona sama miała jakieś problemy z chodzeniem, czy też chore biodro. Wszyscy byli wyganiani, popędzani, przestraszeni, a ona 80-letnia kobieta w długiej ciemnej sukni (bo w taką ponoć zawsze się ubierała) nie dawała rady, nie mogła iść tak szybko, nie była w stanie wykonać rzuconego po niemiecku rozkazu „Schnell”... Zrobiło się zapewne zamieszanie i padł jeden strzał, a może strzały. Domyślam się, że upadła na oczach swoich bliskich którzy nie mogli się zatrzymać jeżeli sami chcieli żyć, została sama umierając, w bramie... może słyszała jeszcze kroki biegnących dalej współlokatorów i pokrzykiwania żołnierzy, szloch córek. Potem cisza.

Cztery miesiące później jej dwie wnuczki zdecydowały się iść przez zamarzniętą mocno w styczniu Wisłę z Grochowa, aż na Żoliborz. Babcia opowiadała, że najgorsze było podejście pod górę od rzeki po stromym nadwiślańskim nabrzeżu w stronę Starego Miasta, czy tego co po nim zostało. Zziajane, spocone gramoliły się w górę brnąć w głębokim białym puchu. W pewnym momencie Babcia złapała się dla zachowania równowagi jakieś wystającej górki śniegu, chciała się podeprzeć.... spod białego śniegu wyłoniła się skostniała, lodowata ręka w mundurze... Pod śniegiem leżały ciała żołnierzy.... Odskoczyły i otrząsając się z dreszczy przyspieszyły kroku. 

Gdy udało im się dotrzeć na Żoliborz pod znany adres, gdy skręciły w bramę prowadzącą do wejścia i na podwórko natknęły się na leżące zamarznięte ciało w oszronionej długiej sukni...  Jak można opisać i przekazać taką rozpacz, kłujący ból, gorące łzy płynące po zmarzniętych młodych policzkach dwóch wnuczek, które w tym ciele odnajdują swoją ukochaną babcię Klimcię? Babcia Marysia powiedziała nam tylko tyle, że zdecydowały się ją pochować, nie pamiętała skąd i jak, ale wyciągnęły skądś stary, przypalony dywan, rozłożyły go na śniegu i wspólnymi siłami przeniosły na niego zamarznięte ciało. W pamięci wnuczki został za to dotyk włosów Klementyny opadających z jej martwej już od kilku miesięcy głowy... Zawinęły jej ciało w ten dywan i w jakiś sposób zasypały go tyle ile się dało nie zamarzniętą ziemią, może cegłami, by zostawić ją godniej pochowaną. 

Moja praprababcia Klementyna znalazła ostatecznie po jakimiś czasie swoje miejsce wiecznego spoczynku w jednej z kwater wolskiego cmentarza Powstańców Warszawy.

To właśnie dla niej, dla wszystkich moich bliskich oraz nieznanych mieszkańców Warszawy, którzy zginęli; dla tych wszystkich którzy przeżyli, ale tak jak niektórzy z mojej rodziny stracili swoje domy i nie mieli do czego wracać,  dla wszystkich którzy zaczynali po wojnie swoje życie od nowa, dla wszystkich zachowanych choć w okruchach wojennych i powstańczych opowieści, dla przeżyć i bólu których nie da się opowiedzieć i przekazać kolejnym pokoleniom. Właśnie dla nich zatrzymuję się na tę krótką chwilę, gdziekolwiek jestem 1 sierpnia.

czwartek, 31 lipca 2014

Rowerowa wolność

Po raz kolejny możemy mknąć rowerami po warmińskich drogach. Gdy myślałam w tym roku o urlopie, widziałam nas właśnie takich – pedałujących, zmęczonych, ale szczęśliwych. 

Wystarczy tylko wyjechać z Olszyna, znaleźć się na jego obrzeżach, a trafia się do krainy, w której czas płynie inaczej – przesącza się leniwie przez drogi, pola, wisi nad jeziorami, szumi w trawach. Ile taka jazda daje wolności i dziecięcej wprost radości. Przy pięknej, słonecznej pogodzie wszystko jest jeszcze spotęgowane. 
Zachwycam się więc nieustannie i jadę przed siebie, a przede mną lub obok mnie ukochany towarzysz tej rowerowej przygody. Różne drogi: asfaltowe, żwirowe, ubite, piaszczyste, leśne i polne jak w kalejdoskopie. Różne odgłosy tych powierzchni pod kołami rowerów - zgrzytające, szurające, szumiące czy głucho dudniące. 

Bogactwo dźwięków płynące z każdej strony. Trudne podjazdy pod wzniesienia i ogromna radość zjeżdżania w dół, pęd, wolność, chłód wiatru owiewającego całą mnie. Fale gorącego rozgrzanego powietrza i nagłe niespodziewane chłodne powiewy muskające skórę. Cudowne cieniste drogi wysadzane z dwóch stron starymi już drzewami, takie aleje prowadzące nas dalej i dalej, szpalery strażników pamiętających dawne czasy. Tyle zapachów: skoszonej trawy, wiejskich zagród, leśnych malin, wilgoci mchów, suchych leśnych igieł, stęchlizny zagrzanych przydrożnych rowów, żywicy sączącej się ze ściętego drzewa, wody jeziora, rozgrzanych łanów dojrzałych zbóż, kropli deszczu... 

Gdy tak mkniemy zmienność krajobrazów wydaje się wręcz niemożliwa. W jaki cudowny sposób mieści się to wszystko w tym warmińskim rejonie? Tyle uroczych, cichych i sennych wsi, przeżuwających powolnie trawę krów, drzew owocowych i spadających na drogę zielonych jabłek, Tyle miasteczek z ceglanymi kościołami, których wież można wypatrywać  już z daleka. Tyle pięknych, kolorowych kwiatów zerkających na nas zza sztachet płotów, tyle starych zabytkowych, drewnianych domów pamiętających wiele ludzkich historii. Jak nie zachwycać się tym bogactwem świata? A do tego jeszcze, gdy tylko jedziemy przez leśne dukty, migoczące na ziemi światło, jak przebłyski niezwykłych witraży tworzonych pod niebem przez gałęzie drzew.

I w tej naszej całodziennej wycieczce zawsze mamy boskich towarzyszy: przydrożne krzyże ozdobione lub zapomniane, Chrystusów z ułamanymi nogami lub zwisających jak ekwilibryści na jednej ręce, są i Maryje oplecione różańcem lub koralami, czasami tak zniszczone i pokiereszowane – jak  takie kapliczkowe męczennice, są i kapliczki z podwójnymi krzyżami, i poczwórnymi figurami Matki Boskiej – po jednej na każdą ze stron świata.

Zawsze mnie to porusza, zawsze się zatrzymam by zrobić zdjęcie i z ogromną radością podziękować Bogu za to wszystko, na co mogę patrzeć, za to poczucie wakacyjnego szczęścia, wyzwalającego we mnie miłość i czułość, którą zawiozę rowerem dalej. 


Piosenka o Powstaniu

Powstanie chłopców pełne, 
powstanie pełne snów. 
I tamte pieśni rzewne, 
i tamten pożar głów,
I ta naiwność wszędzie,
taka głupota w krąg.
I Polska, która wzejdzie
z serc tamtych, z tamtych rąk...

Wiersz ten (tu podaję tylko fragment) w wojennym czasie napisał Jan Twardowski, uczestnik Powstania Warszawskiego, który po wojnie został księdzem. "Piosenkę o Powstaniu" przepięknie zaśpiewała Aga Zaryan na płycie "Umiera piękno" (2007). Aby posłuchać - kliknij TUTAJ.

niedziela, 13 lipca 2014

Niedzielne poranki


Jak ja uwielbiam spokojne, niespieszne niedziele! Wyspanie się i radość słonecznego poranka – gdy otwiera się oczy, a tu jego blask przebijający się przez cienkie szpary w zasłonach oraz promienie wędrujące przez uchylone drzwi prosto z zalanego słońcem salonu. Jakby chciało się zakraść do sypialni i nas zalać, otulić, zerwać do życia. Jak to cudownie się budzić tuż obok Niego.

Spod przymkniętych jeszcze leniwie powiek podglądać ukochaną twarz. Dotykać spojrzeniem czoło, nos, policzki, usta, wsłuchiwać się w Jego spokojny oddech. Mogę się delikatnie przytulić do tego najbliższego, ciepłego ciała, dopasować się do jego kształtu i wiem, że K. odruchowo obróci się nawet przez sen czy półsen i mnie mocno przytuli i pocałuje w czoło. Wspólna drzemka, pełen spokój i błogość. Pełnia.

A potem przebudzenie. W niedzielę pierwszy wstaje K., który drepcze do salonu, włącza muzykę, która sączy się później delikatnie przez przedpokój prosto do naszej sypialni, robi nam kawę. Przynosi ją stawiając na nocnych szafeczkach, odsłania zasłony i do naszego azylu wpuszcza dzień.

Tak zaczynam drugą cześć poranka, czy raczej przedpołudnia. Gramolimy się w łóżku, by wygodnie usiąść, zasypujemy się porannymi wiadomościami, lekturami, opowieściami, planami i popijamy gorącą kawę. Niespieszność, radość, nasza bliskość. Jak cenne są takie wspólne poranki, tak inne od tych w tygodniu pracy. Ile dają nam siły do dalszego, wspólnego życia – są takim naszym pięknym rytuałem. Czułość i miłość. Dziękuję K.

piątek, 11 lipca 2014

Uchwycona

Nie znam jej i nie poznam, widziałam ją wczoraj rano i tylko przez chwilę. Ale zapadła mi w pamięć, mam ją przed oczami. Spojrzałam na nią przez szybę samochodu, tylko przez kilkanaście sekund miałam ją w zasięgu wzroku. Została mimo to w mojej głowie, która ujęła ją w piękny kadr, który mną poruszył. A było tak. 

Zadaszony przystanek autobusowy starej daty, otoczony  soczystą zielenią liści. Wilgotna świeżość poranka, szare chmury przeganianie po niebie chłodnym wiatrem. Taka szara, nadmorska, wietrzna pogoda w środku Warszawy. W głębi przystanku na drewnianej, wyszczerbionej ławce siedzi Ona. Taka przycupnięta nieśmiało, krucha. Na stopach ma staromodne półbuty, smukłe, wiotkie łydki otulone podciągniętymi wysoko skarpetkami. Nad nimi powiewa delikatnie dotykana wiatrem granatowa, lekko plisowana spódnica. Na górze ubrana w jakąś jasną koszulę z mankietami, na którą zarzuconą ma granatową ciepłą kamizelkę. Dłonie zaciśnięte w pięściach położone na kolanach, jak małe odważniki na falującej od powiewów wiatru spódnicy. 

Tuż obok Niej, zaraz obok przystankowej ławki, tuż na wyciągnięcie ręki stoi niewielki zakupowy wózeczek na kółkach. Z kratkowanego wnętrza wydostają się na świat liczne główki kolorowych żółtych, białych i różowych kwiatów. Tak mocno rzucają się w oczy w tej szarości lipcowego poranka. Przyciągają mój wzrok jakby chciały zaczepnie zwrócić moją uwagę na ich towarzyszkę podróży. Wracam w ułamku sekundy do Niej. 

Na głowie ma ciemną chustkę, zawiązaną pod brodą. Ma pewnie ponad osiemdziesiąt lat, siedzi cichutko na przystanku, czeka pokornie na autobus, dotyka ją wiatr, który bawi się wymykającymi spod chustki kosmykami białych cienkich włosów. 

To co mnie w niej tak uderzyło, to niewytłumaczalna wręcz świetlistość i spokój malujące się na jej twarzy. Tak jakby patrzyła na wszystko dookoła z taką promieniejącą, wewnętrzną radością. Jakby kochała i ten szary poranek i swoje poranne wstawanie, ścinanie kwiatów i pakowanie ich do torby, oczekiwanie na tym przystanku, podróż,  jakby kochała siebie i swoją starość i siwe włosy i wiatr, i całe swoje już przeżyte życie. Bez cienia żalu, z pełnym spokojem.

Gdy odjechałam dalej i jej postać zniknęła z mojego pola widzenia poczułam, że ten uchwycony kadr to był właśnie jeden z dostrzeżonych cudów codzienności.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Tatusiowie

Dzisiaj Dzień Taty. Postanowiłam wydobyć dwa zdjęcia, które znalazły się w pięknym albumie jaki dostaliśmy w niezwykłym prezencie ślubnym od mojej siostry O. Oglądanie go w czasie naszego ślubnego przyjecia nie było dobrym pomysłem, bo chlipałam ze wzruszenia i przez jakiś czas wygladałam jak czerwonooka żona pana królika. Album ten zaczynał się narodzinami K., potem moimi i pokazywał nasze osobne życia, które w cudowny sposób dążyły do momentu, gdy splotły się w jedno- wszystko ilustrowane zdjęciami z dzieciństwa, fragmentami wierszy, cytatami z Pisma Świętego czy tekstów ulubionych piosenek. Bystre oko mojej Siostry wytropiło w rodzinnych albumach, w całkowitej tajemnicy przed nami, różne podobne elementy, które zestawione obok siebie wybrzmiewaja jeszcze mocniej. Na jednej ze stron albumu znajdują się takie dwa zdjęcia. 




Właśnie one przyszły mi do głowy dzisiaj rano. Ileż jest w nich piękna! Tatusiowie nasi jesteście najlepsi! Widzicie to co uchwycone zostało na tych zdjęciach? Chmura uczuć. Duma, czułość, zamyślenie, troska, delikatność, siła i poczucie bezpieczeństwa. Mieszanina ucząca życia, którą nas obdarowaliście. Dzisiaj ktoś powiedział, że ojcostwo na zawsze w nas, dzieciach pozostaje i jest dla nas szkołą tego jak prawdziwie kochać. Za to Wam dzisiaj dziękujemy! Wasze Dzieciaki :) 

sobota, 7 czerwca 2014

Klasztorny ogród


Spotkanie dużego grona ludzi w klasztornym ogrodzie, ukrytym przed wzrokiem przechodniów za wysokim murem oplecionym dzikim winem. Duży teren, jak skarb ukryty w mieście, niewidoczny dla tych, którzy go nie szukają.  Ja wraz z innymi byłam zaproszona, by przekroczyć jego bramę. Zadbane rabatki, kilka zagonów winorośli pnących się w górę, miękkie, trawiaste ścieżki prowadzące do zielonej i nieco dzikiej części będącej sadem. Piękne słoneczne światło przesączało się przez liście drzew czereśni, na gałęziach jeszcze niedojrzałe owoce. Są i śliwy, i jabłonie, i grusze. Jest atmosfera zupełnie oderwana od miejskiej rzeczywistości, którą zostawiliśmy za murem otoczonym dębami, porzuciliśmy ją przekraczając furtkę.  

Powód spotkania – wspólny, przedwakacyjny grill. Pogoda piękna – ciepło, sielsko, cudownie. Na początku było dużo ludzkiej krzątaniny przy szykowaniu wspólnego poczęstunku,  rozstawianiu ogrodowych krzeseł, rozpalanie paleniska i ogniska. Radość wspólnego biesiadowania. Gwar głosów rozpływał się coraz bardziej po ogrodzie. Ludzie zaczynali się gromadzić w mniejszych i większych grupkach.  Szelest liści rozgrzanych słońcem, powiew wiatru, rozmowy zlewające się w jeden niezwykły, dźwiękowy utwór. 

I naraz słyszymy krzyk: „Mamoo! Maaamooo!”  Od strony głównej ścieżki biegnie chłopak na oko szesnastoletni.  Widać było z daleka, że pomimo swojego całego rozpędzenia  biegnie nieporadnie. Kołysze się raz na jedną, raz na drugą stronę, ma niesprawne nogi, skrzywione do środa na kształt iksa, równowagę łapie rękami.  Ale biegnie, rozgląda się gorączkowo, pochyla delikatnie głowę. Wiatr rozwiewa mu ciemne włosy, patrzy na świat ładnie osadzonymi ciemnymi oczami.  Woła znowu „Maaamooo!!”.  Koślawo przebiega między ogrodowymi krzesłami, potrąca niektóre, nie poddaje się i biegnie dalej jak posłaniec z jakąś bardzo ważną wiadomością. 

Na to jego wołanie rozmowy jakby cichną, zebrani obserwują tego niepełnosprawnego chłopaka, który ma na twarzy troskę i tak strasznie się spieszy biegnąc przez ogród. Widzę, że coś zaciska kurczowo w dłoni. I nagle zza drzewa wychodzi ładna, młoda kobieta, która widząc chłopaka czule się uśmiecha i odkrzykuje „ No jestem, tu jestem, co się stało?!”.  Dobiega do niej, stoją akurat w miejscu pięknie oświetlonym słońcem. Są jak na scenie, bo zgromadzeni w ogrodzie patrzą z wyczekiwaniem  na to, co się stanie dalej.  Syn staje przed swoją Mamą, jest już prawie jej wzrostu. Na jego twarzy pojawia się tak piękna, świetlista radość, zaczyna z tej radości piszczeć i takim trudnym do opisania głosem krzyczy jej prosto w twarz: „Mamo, mamo, ja jadłem jabłka!!!”. Wysuwa do przodu rękę, otwiera zaciśniętą dłoń, a w niej małe, zielone niedojrzałe jabłuszko z klasztornego sadu.

poniedziałek, 26 maja 2014

Bez nich

Bez tych trzech kobiet nie byłoby mnie. Każda z nich była mamą następnej. Jakby nie patrzeć dzięki nim jestem na tym świecie ja. Przez to, że zdecydowały się być matkami. Prababcia Emilia, babcia Marysia i moja mama. Jedna linia, kolejne pokolenia… żadnej z nich już nie ma. Każda z nich wlała w następną miłość, czułość, całe wewnętrzne bogactwo, zdolności przekazywane dalej, ale i wszystkie złości, strach czy zwątpienia. Każda z nich jest w jakiś sposób we mnie.

Dzisiaj, kiedy poszłam je odwiedzić na cmentarzu, poczułam to bardzo mocno. Trafiłam na deszcz, końcówkę wiosennej burzy. Tak jakby niebo płakało za wszystkimi matkami, których nie ma już na świecie, który znam.  Ja szłam do kobiet mi najbliższych, przemierzałam mokre, puste alejki pełne dźwięków. Syczenie kropel gasnących na rozgrzanych pokrywkach zniczy, pukanie kropel o szklane kule lampek, łopoczące przy powiewach wiatru mokre, zielone liście i stukot spadających gałązek. Miękkość rozmoczonych na ścieżce kwiatów akacji, bielejących z daleka jak śnieg.

Mamo, Tobie przyniosłam dzisiaj Twoje ulubione storczyki, tym razem w wiązance nagrobnej. Uśmiechniesz się? Cały czas tak trudno zjawiać się w odwiedziny na dzień Mamy u Ciebie w takim miejscu. Dlaczego? Poszłabym z Tobą na jakąś herbatę. Powędrowałybyśmy sobie i porozmawiały o wszystkim. Tak jak zawsze. Dziękuję Ci za wszystko. I coraz mocniej czuję, że jesteś ze mną, choć jesteś gdzieś indziej.  Gdy patrzę w lustro widzę, że spoglądasz mi w prosto w oczy - jesteś we mnie, jesteś w moich oczach.


niedziela, 25 maja 2014

Malutka T. i książka

Z wanny malutką T. wyjmowała jej mama, czyli moja siostra O. Ja w tym czasie siedziałam przy stole i piłam herbatę, która cierpliwie czekała na mnie na stole, stygnąc tylko z minuty na minutę jakby na znak protestu. Zamiast niej wybrałam przecież układanie klocków lego z małą B. Wspólnie budowałyśmy, po raz kolejny zresztą, nieco futurystyczny dom z kolorową, cienką wieżą.  Sięgała ona coraz bliżej nieba, na które patrzyły klockowe, małe ludziki lego. Tym po raz kolejny jakaś nagła, niezidentyfikowana wichura zerwała nakrycia głowy, które przepadły zupełnie bez wieści w kartonowym pudle z klockami. 

Mała B. po wysiłkach budowlanych jeszcze pławiła się w wannie, a ja postanowiłam wypić spokojnie herbatę. To był właśnie ten moment. Nagle usłyszałam tupot małych, gołych stóp. Do pokoju przydreptała bowiem drobnym kroczkiem Malutka T. Ciepła od kąpieli buzia, jeszcze mokre nieco kosmyki blond włosów przyklejone do czoła, reszta delikatnie skręcona od łazienkowej wilgoci. Ubrana w górę od pajacyka, której niezapięta dolna część  artystycznie falowała nad spodenkami.  Dziewczynka wyciągnęła gorączkowo swoją rączkę w moją stronę. Odwróciłam się więc w jej kierunku. Stanęła lekko przekrzywiając głowę i patrząc na mnie tymi swoimi radosnymi oczami. Jej małe paluszki złapały mnie mocno za palce. Malutka T. zaczęła mocno ciągnąć mnie w swoją stronę. Jednocześnie zabawnie przebierała małymi stopami: Cio- ciuu! Cioo-ciu! Choć! Czytać! Choć!

Wstałam więc, po raz drugi porzucając niedopita herbatę. Jak można odmówić takiej pięknej prośbie? Malutka T. dalej trzymała moje palce i widząc, że wstaję uśmiechała się coraz rozkoszniej. Gdy zrobiłam pierwszy krok puściła moja rękę i pognała przed siebie w stronę dziecięcego pokoju, który dzieli z  Małą B. Tupotała po drewnianej podłodze, dolna część niezapiętego pajacyka powiewała śmiesznie przy tym jej całym rozpędzeniu. Gdy dotarła do półki z książkami, szybko wybrała pozycję dla siebie, chwyciła ją w ręce i nie wypuszczając jej ani przez chwile, wykonała nieco cyrkową akrobacje i wgramoliła się na łóżko. Parzyła na mnie z tak ogromną, rozczulającą radością  i kartując grube strony książeczki mówiła z coraz większym zapałem: Cioo- ciu! Pacz! Czytać! Cio-ciuu!

poniedziałek, 12 maja 2014

Wędrówka małżeńska



Wróciliśmy z naszej wędrówki z wewnętrznym spokojem, z rozpierającą nas radością, z zachwytem  nad pięknem, którego nie da się prosto opisać słowami, bo wydaje się, że żadne słowo dobrze nie odda tego, co widzieliśmy.  Próbujemy wkroczyć do tego innego świata co roku w majówkę. Pakujemy do plecaków to, co najważniejsze, jedziemy w góry i ruszamy na szlak. Trasa na każdy dzień zaplanowana, ale z dużą przestrzenią wolności, bo plany te można zmienić zależnie od pogody.
Uwielbiam chwilę startu. Poprawianie wiązania butów, zakładanie plecaków, których ciężar w pierwszym momencie wydaje się nie do uniesienia i te nasze pierwsze, zwykle mozolne kroki. Wystarczy wyjść na polną lub leśną ścieżkę, zostawić za sobą gwar miasteczka, które było początkiem wędrówki, porzucić miejskie życie i stawiać  kolejne kroki. Wkracza się nimi w wędrówkowy bezczas. 


Jest to niezwykłe, ale tu czas płynie zupełnie inaczej, wszystko spowalnia, wydłuża się, nie ma pośpiechu i pędu warszawskiej codzienności. Jest za to marsz, zerkanie na mapę i kolejne etapy trasy. Kolejne wzgórza, szczyty, kolejne polany i łąki, mijane kapliczki przydrożne, schowane w dolinach małe wioski. Góra, dół, góra, dół. Pot, zmęczenie, uspokajanie oddechu, poprawienie uwierających w ramiona pasków plecaka. Przystanki na odpoczynek i wypicie wody. 

A łyk chłodnej wody w czasie wędrówki staje się fizyczna przyjemnością. Bo gdy zamknie się oczy mając ją w ustach i zacznie się wolno ją połykać, to czuć jak wlewa się w nas, w każdy zakamarek naszego ciała, jak jest pochłaniania, jaką przynosi ulgę. Jest też milczenie, jest wyciszanie się wewnętrzne, modlitwa. Słyszy się więcej. W niepowtarzalne melodie zmienia się chrzęst kamieni, szum wiatru, śpiew ptaków, własny oddech, szelest trawy, plaskanie błota i chlupot poruszonej przy nieuważnym kroku kałuży. Czuje się więcej: ciepło promieni słońca, różną temperaturę powietrza, ciepłe prądy w rozgrzanym lesie i chłód niesiony przez wiatr na szczycie, miękkość mokrej ziemi… I ciągle więcej i więcej. 

Wszystkie sprawy we mnie układają się w jakimś sensownym porządku, przepada chaos myśli, zastępuje go spokój. No i co najważniejsze, gdy wejdzie się wyżej i zobaczy się wszystko wokół z perspektywy przełęczy czy szczytu, zapomina się o zmęczeniu, nawet plecak staje się naturalną częścią mnie. Jest ogromna radość, niewypowiedziany zachwyt nad pięknem krajobrazu, który ma się przed oczami, namacalny cud uczestniczenia w tak niezwykłym świecie i olbrzymia wdzięczność za dar wędrówki, za ten marsz o własnych siłach, za kolejne kilometry. Gdy znajdzie się miejsce z widokiem na te ziemskie cuda ma się poczucie, że chce się tu zostać i patrzeć, chłonąć to piękno, dawać mu się przenikać bez końca, bez przeszkód. Otwierać się na dane przez Boga dary. 

A gdy w tej wędrówce uczestniczy ukochana osoba, z którą dzieli się małżeńskie życie,  to wszystko się jakby podwaja, jeszcze bardziej rośnie, jeszcze bardziej raduje i sprawia, że chce się dziękować całym sobą za miłość, jaka jest nam dana i którą możemy się obdarzać. Majówka jest czasem naszego świętowania – tym bardziej, że od 8 lat zbiega się z naszą rocznicą ślubu. Najkochańszy K., dziękuję Ci za małżeńską wędrówkę, tę górską i tę codzienną. Jestem szczęśliwa :)

sobota, 19 kwietnia 2014

Misteria domowe

Chciałbym zauważyć, że obok tych pięknych i niepojętych misteriów Triduum Paschalnego, które dzieją się w tych dniach w naszych kościołach, równolegle sprawowane są inne misteria. 

Obserwuję jak moja Miła wypieka mazurki wielkanocne: wszystkie te rodzinne sposoby na ciasto, robienie różnych mas, lukru, polew... Wszystko to jest dla mnie tajemnicą. I wiem, że w wielu innych domach dzieją się teraz podobne historie: szykowanie koszyczka, malowanie pisanek, przygotowywanie potraw wielkanocnych. To również są piękne misteria domowe.

Chciałbym więc dziś złożyć hołd wszystkim tym, którzy o te misteria w naszych domach się troszczą. A są to w ogromnej większości kobiety. To one są kapłankami domowych tajemnic. Chwała im za to!

czwartek, 3 kwietnia 2014

Czapski

Fot. Hania Sawicka
Idziemy dalej, wspinając się na poddasze i strych. To właśnie te strome schody pamiętają wysoką i szczupłą postać Józefa Czapskiego, który mieszkał tu przez wiele lat, tu miał swoją malarską pracownię i w tym właśnie domu zmarł. Przemierzał tę trasę wielokrotnie – z dołu do swojego „mieszkanka na górce” i z powrotem. Może z kleksami kolorowych farb na dłoniach i jak zawsze z lekko rozwianym siwym włosem, zatopiony w myślach, trzymając pod pachą jednego ze swoich nieodłącznych towarzyszy – duży notes, w którym skrzętnie notował swoje szaleńczo goniące myśli, szkicował uchwycone obrazy, by zatrzymać i utrwalić jak najwięcej z ulotności tego świata. W korytarzu zostało jeszcze kilka namalowanych przez niego obrazów – emanują ciepłem, jak kiedyś ich autor.

Dzisiaj wśród natłoku wiadomości wypatrzyłam przypomnienie o rocznicy urodzin Józefa Czapskiego (3 kwietnia 1896), artysty malarza, pisarza i jednego z twórców paryskiej "Kultury". Od razu przypominała mi się nasza wyprawa do siedziby Instytutu Literackiego w podparyskim Maisons-Laffitte, którą opisaliśmy wspólnie w "Więzi" 7/2012. Te zdania powyżej to właśnie fragment tej publikacji. 

poniedziałek, 31 marca 2014

Hrabalowe zdania

"Bo ja gdy czytam, to właściwie nie czytam, biorę piękne zdanie do buzi i ssę jak cukierek, jakbym sączył kieliszeczek likieru, tak długo, aż w końcu ta myśl rozpływa się we mnie jak alkohol, tak długo we mnie wsiąka, aż w końcu nie tylko jest w moim mózgu i sercu, lecz pulsuje w mych żyłach, aż po końce naczynek włosowatych"
Bohumil Hrabal, "Zbyt głośna samotność"

W tym miesiącu minęło 100 lat o jego urodzin.

sobota, 15 lutego 2014

One

Siedziałam tuż przy jej łóżku i patrzyłam jak pochyla się nad nią jej mama. Oparła się łokciami o materac tuż przy jej poduszce. Pogłaskała ją czule po głowie, odłamywała kawałki słodkiego wafelka i wkładała jej do ust, tak by ta mogła go pogryźć i połknąć.

Przy kolejnym kawałku, coś się we wnętrzu tej siwej już kobiety o pulchnych dłoniach rozpędziło, coś co nie chciało usiedzieć w niej dłużej, tłamszone rozsądkiem. Z jej ust popłynęły słowa: „Widzisz, nawet sama nie potrafisz trzymać w dłoni wafelka, nie zjesz sama. Kto Cię nakarmi jak umrę? Bo przecież umrę, jestem tyle starsza od Ciebie. Takie jest życie. Rodzice umierają”.

Gorzkie słowa przetykane słodkim wafelkiem. Ona spojrzała uważnie na matkę. Szerzej otworzyła zwykle półprzymknięte powieki. Byłam świadkiem skrzyżowania się spojrzeń tych dwóch kobiet, spojrzeń pełnych miłości i bólu.  Zacisnęła szczękę, tak mocno, że aż słychać było zgrzytnięcie zębów. Wpatrywała się w swoją mamę nieruchomo, spięła całe ciało, wyprężyła się na łóżku. W jej oczach pojawiły się ogromne kulki łez, które natychmiast spłynęły po jej okrągłej twarzy, a za nimi w ślad pierwszych następne i następne. Korale łez. 

I nagle wydobyła ze swojego niepełnosprawnego ciała głęboki, nieludzki krzyk.  Z głębi duszy, krzyk straszliwie rozdzierający, pełen niezmierzonej rozpaczy, złości i bezsilności. Krzyczała nieustannie, coraz głośniej, zanosząc się płaczem  i spazmami. Nie mogła się uspokoić. Po momencie ciszy, zaciskała powieki i wszystko zaczynało się na nowo. Krzyk bólu i bezradności. Dobrze wie, że słowa jej mamy są prawdą. Są gorzkie i niosą zwierzęcy strach.

Przychodzę do niej co tydzień. Poświęcam jej godzinę mojego czasu. Siadam przy jej łóżku i czytam jej książkę po angielsku, wspólnie powtarzamy i razem tłumaczymy kolejne wyrazy i zdania. Ma ponad trzydzieści lat i porażenie mózgowe. Prawie całe swoje dotychczasowe życie spędziła leżąc. Niedowidzi, ma niesprawne nogi i ręce, stale zgięte nadgarstki i silnie zaciśnięte dłonie, mówi bardzo niewyraźnie, ale im dłużej się z nią przebywa, tym łatwiej ją zrozumieć, cierpi na epilepsję, ma nieproporcjonalne ciało. 

Otacza ją miłość rodziców,  przemieszczających się coraz cięższym i wolniejszym krokiem między pokojami, by spełniać jej codzienne prośby i żądania. To życie potwornie zmęczonych aniołów na posterunku, a ich warta trwa odkąd Ona pojawiła się na świecie. Są dla niej całym światem. Jej krzyk zostanie we mnie już na zawsze. Obija się echem w mojej głowie cały czas.

niedziela, 2 lutego 2014

Rodzinne zdjęcie z psem

Pradziadek Stanisław Sawicki był kowalem i zajmował się naprawą ówczesnych maszyn rolniczych. Na początku XX wieku miał posadę w majątku Przewodowo koło Pułtuska, gdzie z powodzeniem wykonywał swój zawód. Po I wojnie światowej – jak to się mówi – poszedł na swoje. W pobliskiej miejscowości Bartodzieje pozyskał ziemię w centralnej części wsi, przy skrzyżowaniu dróg. Tam zbudował dom oraz kuźnię, w której pracował.

W 1920 roku tu właśnie urodził się mój dziadek, Henryk Sawicki. Niestety pradziadek Stanisław zmarł w 1930 roku, w wieku 42 lat. Więc 10-letni wówczas Henryk bardzo szybko musiał dorosnąć. Z tego też powodu w 1939 roku nie został zmobilizowany - jako żywiciel rodziny.

Pod koniec II wojny światowej ożenił się z Marianną Milczarczyk, córką miejscowego sołtysa. To zdjęcie zrobiono prawdopodobnie w 1949 roku w Bartodziejach. Z Babcią i Dziadkiem są dwaj najstarsi synowie: Jerzy i Zdzisław (na kolanach), czyli mój Tata. Towarzyszy im suka Dora.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Niebiańskie lodowisko

Dzisiaj przed chwilą minęło dokładnie pięć lat od momentu gdy odeszła. Na parapecie okiennym jak co roku na rocznicę Jej śmierci zakwitł storczyk, ten w jej ulubionym kolorze.

To kwiat kupiony dokładnie w dniu jej odejścia w 2009 roku. Towarzyszył nam wtedy tego wieczoru w szaleńczym rajdzie ulicami Warszawy. W doniczce usadzonej pomiędzy siedzeniami samochodu zapakowany w cienki celofan, który jakimś cudem ochronił go przed styczniowym chłodem jechał z nami do Niej. Wtedy robiliśmy wszystko by zdążyć z Nią być, bo nagle jej stan się pogorszył. Oddalała się z tego świata. Zdążyliśmy.

Dzisiaj za oknem prószy śnieg, jest biało i mroźno. Ja w ramach wspominania przeglądałam moje ulubione stare zdjęcia, na których można podejrzeć zatrzymane na chwilę życie, którego już nie ma.

I zobaczyłam właśnie to zdjęcie tak pasujące do dzisiejszej aury za oknem. Fotografia sprzed 80 lat, a na nim moja trzynastoletnia Babcia na łyżwach, w czapce z pomponem i zawadiacko przerzuconym na szyi długim szalikiem. Piękny uśmiech i dziecięca radość. Zdjęcie zrobione w 1934 roku, kiedy w komplecie była jeszcze cała rodzina, a o okropieństwach wojny nikt jeszcze nie myślał. Mogła marzyć o niebieskich migdałach, jeździć na łyżwach i rozcierać szczypiące od mrozu lekko zaróżowione policzki. I właśnie dzisiaj wyobrażam Ją sobie właśnie taką pełną życia pomykającą z gracją, delikatnie i lekko na niebiańskich lodowiskach.

środa, 22 stycznia 2014

Niepoznany

Nie udało mi się poznać  żadnego z moich dwóch Dziadków. Tak ułożyły się ich życiowe historie, że odeszli za wcześnie, zupełnie nagle, tragicznie. Nie dostali od Pana Boga szansy na trzymanie za rękę swoich wnuków, rozpieszczanie ich i pokazywanie im świata. Nie mogli otrzymać dziecięcej laurki na dzień Dziadka. Historie o nich jakoś dziwnie się ukryły, może wspominanie jest cały czas zbyt bolesne, choć minęło już tyle lat od ich śmierci. 

Moja Mama swojego Taty prawie nie pamiętała, nie potrafiła o nim opowiadać, ale udało mi się uchwycić kilka nitek jego historii.  Jednak dzisiaj uzmysłowiłam sobie, że nic ale to prawie nic nie wiem o drugim Dziadku. Przeraziło mnie to. Nie umiem pytać? Nie jestem wystarczająco dociekliwa? To jakieś okrutne, niewybaczalne zaniedbanie, które mnie dzisiaj zawstydziło i wycisnęło z oczu łzy. 

Tato, pamiętam jak kiedyś powiedziałeś mi po prostu: „byłby fajnym, dobrym Dziadkiem”  i tyle. Kropka. Nie jesteś wylewnym opowiadaczem. Gdy zerkam na to jak z czułością patrzysz na Małą B. i Malutką T.,  to jestem pewna, że takie spojrzenie miał  też Twój Tata,  a mój niepoznany Dziadek. 

Mogę sobie więc wyobrażać, że masz w sobie coś z Niego. Taka obecność jego cech w Tobie. Czy myślisz, że też biegłabym w stronę drzwi na pierwszy dźwięk przekręcanego przez niego klucza? Czy tak jak Malutka T. z otwartymi ramionami rozpędzałabym się całą swoją małą istotą by biec, stawiać małe kroczki i uśmiechnąć się promiennie mówiąc „Dzia- dziu-ś”, gdy tylko bym go zobaczyła w drzwiach? I chciałabym znaleźć się czym prędzej na jego rękach, na wysokości, frunąć nad ziemią w czułym objęciu? Ściągałabym mu czapkę i dotykała go małą rączką po policzku – tak jak teraz robi to Malutka T. Tobie patrząc Ci radośnie w oczy?

Ja wiem, że jesteś najlepszym Dziadkiem pod słońcem – dziewczynki mają ogromne szczęście. Tyle objaśniania świata, codziennych czynności, wkręcania śrubek, rozbierania choinki,  kiszenia kapusty, wspólnego oglądania bajek, robienia pociągów z kanapek, rozpoznawania jabłek,  naprawiania spłuczki i cierpliwego odpowiadania na liczne pytania „dlaczego” . Jesteś najlepszym specjalistą od zadawania bardzo podchwytliwych pytań, na które nie wypada wprost odpowiedzieć inaczej niż robi to Mała B. Czyli przekrzywić delikatnie głowę, zmrużyć  lekko brwi i z niejakim zawahaniem , powoli patrząc Ci prosto w oczy powiedzieć  „Dziadziuś żartuje?”.

Tato, a czy mój Dziadek żartował? Opowiedz mi proszę jak najszybciej. Ta jego historia nie może zniknąć.

wtorek, 21 stycznia 2014

Krótkie wspomnienie o Babci

Gdy o niej dziś myślę, przed oczy rzucają mi się dwa obrazy. Pierwszy to Babcia krzątająca się po domu i gospodarstwie. Niezmiernie pracowita, od wczesnego rana do wieczora na nogach. Wciąż miała coś do zrobienia. Naturalnie nie dla siebie, tylko dla nas, dla rodziny. Niezwykle gościnna, dla wnuków czuła i dobra. To jej w dużej mierze zawdzięczam, że wiejskie wakacje z dzieciństwa pamiętam jako wielką przygodę. Takiej wolności, jaką ona wraz z Dziadkiem, dawali nam – kilku, kilkunastoletnim chłopcom z łukiem albo procą w dłoni – nigdy się nie zapomina. A po powrocie z dnia spędzonego w lasach, na polach i łąkach zawsze czekała Babcia o dobrych oczach, z gotowym posiłkiem na stole.

Drugi obraz – równie silny – to Babcia przed snem odmawiająca różaniec. Nie wiem skąd do tego czerpała siły. Po całym dniu pracy, często w polu, ta modlitwa była czymś tak stałym jak dzień i noc. Takie obrazy nigdy nie zostają bez wpływu na dziecko.

A potem ten cholerny rak. Do dziś czuję wyrzuty sumienia, że zbyt rzadko odwiedzałem ją w szpitalu. Mój Boże, jak ona cierpiała! Chyba bałem się patrzeć na to cierpienie, choć miałem już dwadzieścia kilka lat.

I ostatnie wspomnienie. Na wsiach zachował się piękny zwyczaj odprowadzania zmarłego do granic wioski czy też do krzyża na skrzyżowaniach. Tak, niosłem wraz z wujkami, bratem, ciotecznymi braćmi i sąsiadami trumnę z Babcią. Ten ciężar drewnianej skrzyni – gdy szliśmy w zimnym listopadowym deszczu przez wieś – zapamiętam na zawsze.

Kazimiera Czyżewska z domu Bondel (1926-1998).