wtorek, 28 lipca 2015

Imieniny

W niedzielne pochmurne południe stałam przy grobie Mamy. Przyniosłam jej kwiaty na imieniny – kolorowe zatrawiany włożyłam do czarnego wazonu. Od razu jakoś z nimi weselej w tej szarości dnia. Żółć, błękit, biel i fiolet płatków. Podobałyby się Jej.

Przynosiłam Jej takie późnolipcowe bukiety także i bez okazji wtedy, gdy jeszcze mogłyśmy się spotkać twarzą w twarz i mocno przytulić. Ot, taka kwiatowa radość dla oczu. A teraz rozweselam ten dzień – Jej i moich imienin.

Bo dla mnie to od zawsze, odkąd pamiętam, było nierozłączne – Mama zwana Dużą Hanią robi imieniny, a Mała Hania (czyli ja – choć w pewnym momencie, patrząc na mój wzrost, małą nie można mnie było już w żaden sposób nazwać) siłą rozpędu też świętuje dołączając się do Dużej. Tak było przez wszystkie lata. Taki imieninowy tandem. A teraz Ona zniknęła, zostawiła obok mnie wolne miejsce. Nie da się go wypełnić. Ta pustka boli.

Po południu w dniu imienin siedziałam przy stole ustawionym w naszym ogródku pod szumiącym dębem. Otoczona bliskimi mi osobami. Pełno było radości, rozgardiaszu czynionego przez biegające wokół dzieciaki, gwaru rozmów i salw śmiechu. I mimo, iż czułam się tam naprawdę szczęśliwa i rozpierała mnie wewnętrzna radość oraz wdzięczność za to wszystko, to tak bardzo brakowało mi Jej obecności – drugiej Hanny do kompletu.