poniedziałek, 31 grudnia 2018

Rumianek


Nasza mała Emilka ma już ponad dwa miesiące. To niesamowite jak szybko się zmienia: rośnie, przybywa jej pulchnego ciałka, wyrasta z pierwszych ubranek, w których tuż po urodzeniu niemal tonęła, robi się coraz bardziej zainteresowana światem i komunikatywna. 

Wszyscy radzili nam by cieszyć się tymi pierwszymi chwilami, zapamiętywać je jak się da najlepiej, bo mały człowiek się w rozwoju rozpędza, a to, w czym w tej chwili uczestniczymy, nigdy się już więcej nie powtórzy. Nie będzie drugiej szansy, by to wszystko dostrzec. Emilka tylko raz jeden będzie taka mała.

Jesteśmy więc uważni, wyruszyliśmy z Nią w niesamowitą podróż. Każdy dzień przynosi mi jakieś nowe zachwyty. Chwytam je ile tylko sił.

***
Pochylam się nad nią leżącą na macie. Dużo do niej mówię. Opowiadam jej nasz świat i to, co robię. Zadaję pytania. Emilka coraz uważniej mnie obserwuje. Zaczynamy patrzeć sobie prosto w oczy. Widzę swoje odbicie w jej coraz bardziej niebieskich oczach otoczonych długimi rzęsami. Skupiona na mojej twarzy, z ogromnym zainteresowaniem uważnie się przygląda i śledzi każdy mój najdrobniejszy ruch i minę, reaguje na intonację głosu.

W jej oczach widać wszystkie emocje. Jest ciekawość i skupienie. Jest zaskoczenie, zdziwienie czy przestrach - gdy jej oczy robią się tak okrągłe, że widać w nich znaki zapytania. Wreszcie jest radość. I ten cudowny moment uśmiechu z błyszczącymi iskierkami w oczach. Pełen uśmiech - tak szczery, w czystej postaci, świetlisty. Widzę w nim jej ufność. Bezgraniczną ufność tak trudną do opisania. Uśmiecham się do niej czule i ona odpowiada mi uśmiechem. Boskie piękno. Wzruszenie i rozczulenie. 


*** 
Mama mówiła mi, że budziła się zawsze na każdy wydany przez nas szmer i szelest. Czujny matczyny sen. Teraz już rozumiem. W nocy po prostu się budzę, gdy Emilka zaczyna się kręcić, posapywać i cicho mlaskać. Znajduję w sobie jakieś dodatkowe cudowne siły na takie pobudki i dostrzegam w nich dużo piękna.

Wyjmuję to małe, ale coraz cięższe ciało z kołyski. Jest taka ciepła i rozkoszna. Przeciąga się, choć ciągle ma zamknięte oczy. Siadam z nią wygodnie na łóżku, biorę w ramiona. Wtula się we mnie. I taka śpiąca z zamkniętymi oczami szuka mojej piersi. Robi to bezbłędnie. Przywiera i zaczyna ssać. Pije łapczywie, cicho posapuje, co jakiś czas zabawnie cmoknie. Słyszę przełykanie i wyobrażam sobie, że mleko płynące ze mnie wpada w studnię jej pustego brzuszka, wypełnią ją dając spokój i błogość.

Siedzimy sobie tak razem w ciemnościach nocy rozświetlonej tylko ciepłym światłem małych lampeczek zawieszonych przy oknie. Obok spokojnie i cicho śpi K. Jest 4 nad ranem. Takie niezwykłe, życiodajne zjednoczenie mamy, którą się stałam i córki.

W każdej takiej chwili zdumiewam się i zadziwiam, że to wszystko nie jest snem. Emilka przestaje ssać, jej główka lekko się odchyla. W delikatnym świetle lampek widzę, że broda i kąciki ust są wilgotne od mleka. Wiem, że ma w tej chwili ciepłe, rumiane policzki, których nie widać dobrze w półmroku - ale ma takie zawsze gdy jest najedzona. Dlatego dostała ode mnie przydomek Rumianek.

Mocno zasypia. Nasycona. Tulę ją do siebie taką bezwładną, ciepłą i pachnącą. Trzymam ją chwilę, całuję w główkę i delikatnie odkładam do kołyski, która stoi tuż obok naszego łóżka. Kołyska - rodzinna - pożyczona od mojej siostry. Spały w niej kolejno wszystkie dzieci. Była bezpiecznym schronieniem ich pierwszych snów. 

*** 
Na dobranoc śpiewam Emilce kilka kołysanek. Aaa kotki dwa i Idzie niebo ciemną nocą. Te zawsze śpiewała nam Mama. Była jeszcze jedna melodia - obecna w moim dzieciństwie zawsze niezależnie od pory roku - “Lulajże Jezuniu”. Gdy zamknę oczy, widzę jej postać siedzącą przy moim lub mojej siostry łóżku, pochylającą się na którąś z nas i cicho, delikatnie, pięknie śpiewającą.

Pamiętam czułość w jej głosie. Słyszę jakby przed chwilą “moja Perełko”, “Aniołeczku”, “świata Kwiateczku”.

Zaczęłam więc śpiewać i ja tę koledę-kołysankę choć głos mi się łamał. Z oczu popłynęły mi łzy i kilka z nich kapnęło na główkę Emilki. W głowie śpiewałam razem z Mamą. Nasze głosy się mieszały. Wiem, że gdyby tylko była z nami to śpiewałaby dla Emilki. Śpiewamy więc razem.

***
Trzymam w ramionach i kołyszę Maleństwo. Jest boskim darem, niezwykłym prezentem który dostaliśmy w tym roku i którym mamy się zaopiekować najlepiej jak tylko się da. Uświadomiłam sobie to jeszcze bardziej w to Boże Narodzenie. Trzymam na rękach cud utkany przez Boga. Jestem prawdziwą szczęściarą, że dane mi w nim uczestniczyć. Nie mogę się bać.



poniedziałek, 26 listopada 2018

Cud na rękach


Kiedyś zabrałam ją,  kierowana kłującym w sercu wzruszeniem - ciążowa sukienka mojej Mamy. Sukienka, którą trzymała przez ponad trzydzieści lat gdzieś na dnie szafy. Włożona pomiędzy jej dwuczęściowy kostium ze ślubu cywilnego, suknię ślubną i inne stare i już nienoszone ubrania, które jak widać miały dla niej wartość sentymentalną.

Porządki w szafie po odejściu Mamy wydobyły te skarby na światło dzienne. Szukałyśmy dla nich innego miejsca. Przygarnęłam z czułością tę sukienkę w kolorze musztardowo-rudym, z obszytymi materiałem guziczkami na mankietach, z lekko bufiastymi rękawami, wysokim stanem. Kto ją własnoręcznie uszył tego się nie dowiem, ale na pewno jest ręczną robotą.

Sukienka znalazła schronienie w mojej szafie. Leżała tam, a ja co jakiś czas natykając się na nią myślałam sobie o mojej Mamie, ubranej właśnie w nią, jej miękki materiał otulał brzuch, w którym mogłam się skrywać ja albo moja siostra. Dotykała i gładziła go dłonią przez ten materiał gdy czuła nasze ruchy czy kopnięcia. Ta myśl napełniała mnie ciepłem i czułością. Wiedziałam, że przymierzyć ją mogę tylko wtedy gdy sama będę miała zostać mamą i gdy we mnie mieszkać będzie Jej wnuczka.

Wydobyłam ją z czeluści szafy, uprasowałam i założyłam. Spełniłam takie małe marzenie. Prosiłam K. o zrobienie zdjęcia. Zdążyłam. Następnego dnia na świecie pojawiła się Emilka. 

***


Zaczęliśmy naszą życiową Przygodę. Przygodę, której na imię Emilia. Skoro Najwyższy zdecydował, że ma się pojawić w naszym życiu i została nam podarowana - podejmujemy to wyzwanie odkrywania nowego lądu - rodzicielstwa. Zawirował nam dotychczasowy, ułożony przez lata we dwoje świat i budujemy go na nowo we trójkę. Będzie bogatszy.

Gdy w szpitalu otworzyłam oczy po pierwszej, krótkiej, poporodowej drzemce zastanawiałam się gdzie ja w ogóle jestem. Dotknęło mnie poczucie jakiejś nierealności. Potem spojrzałam na mającą kilka godzin dziewczynkę otuloną kocykiem i ułożoną w małym wózeczku przysuniętym do mojego łóżka. Ona JEST. Realna, namacalna, istniejąca. To nie sen. To wszystko się wydarzyło… Wpatrywałam się w Nią długo. Cichutko śpiącą, taką maleńką, oddychającą tak delikatnie. 

Zdumienie i zdziwienie pomieszane z zachwytem. Bo jak pojąć, ot tak po prostu ten cud stworzenia? Że to Życie powstało z nas, schowane przez tyle czasu we mnie, całkowicie powiązane, odżywiane, rosnące, rozpychające się coraz bardziej, a w końcu urodzone. Mały Człowiek. Dar, którym mamy się odważnie zaopiekować i nauczyć go świata. Który ma w sobie części nas i naszej z K. miłości.

To moje zdumienie nie minęło do teraz. I słyszałam, że podobno może nie minąć nigdy. 

Siedzę na kanapie w naszym domowym azylu. Trzymam w ramionach malutką, kruchą istotę. Ciepłe drobne ciało mocno wtulone we mnie. Na półkach regału, na który zerkam stoją czarno-białe fotografie w ramkach. To kobiety z mojej rodziny - linia żeńska ze strony mojej Mamy. Portret praprababci Klementyny oraz zdjęcia ślubne prababci Emilii, babci Marysi i mojej Mamy. Te cztery generacje silnych kobiet, które już odeszły spoglądają na nas - dwa kolejne pokolenia do kompletu rodzinnej historii. Jesteśmy ze sobą powiązane genetyczną nicią, urodzone jedna z drugiej. To daje siłę.

Dotykam malutkich paluszków z mikroskopijnymi kształtnymi paznokciami, gładzę po główce i ciemnych, delikatnych włoskach, po rumianych policzkach. Cichy oddech wydobywa się z drobnych ust przetykany co jakiś czas zabawnym posapywaniem. Emilka zasnęła u mnie na rękach chwilę temu, rozgrzana po zachłannym jedzeniu, rozkoszna i rozczulająca. Delikatność i bezbronność w moich ramionach. Niewypowiedziane piękno mające tak niewiele dni. 


Tulę ją do siebie. Otaczam ramionami i czuję jakąś ogromną, nie dającą się opisać moc płynącą z tego naszego czułego połączenia.

Mogę tak siedzieć, siedzieć i patrzeć na Nią. Chłonąć Ją w nieustannym zadziwieniu cudem Życia. Nie spoglądać na zegarek. Czas na tej naszej kanapie i w tym zakątku pokoju nie istnieje. Za oknem robi się coraz bardziej szaro-buro i ciemno. Nas otula ciepłe światło sączące się z pokojowych lampek, cicha muzyka Chopina i miłość. 


niedziela, 4 listopada 2018

Przybycie


Fot. Piotr Czyżewski

Czekaliśmy na Nią cierpliwie, z radością i spokojem. Nie wybiegaliśmy w przyszłość. Cieszyliśmy się każdą chwilą tego czasu. Gadaliśmy do brzucha, w którym tak cudownie była przez tyle miesięcy ukryta i leżąc wieczorem w łóżku głaskaliśmy wystające nagle i nieoczekiwanie przez mój brzuch części jej ciągle tak tajemniczego dla nas ciała. Rozczulała nas mała stópka wędrująca w tą i z powrotem jak wewnętrzny, łaskoczący suwak w moim prawym boku, albo plecy czy pupa, które nagle wyrastały jak góra lodowa w oceanie mojego brzucha, by po kilku chwilach ponownie się zatopić i zniknąć. Ślady obecności, coraz realniejszej, coraz bardziej namacalnej. I właśnie ta nasza Mała Dziewczyneczka odważnie zdecydowała się pojawić na świecie sześć dni przed wyliczonym oficjalnie terminem.

W sobotę nad ranem obudziłam się czując ból inny niż do tej pory. Pierwsze powolne skurcze. Opasujące mnie, rosnące leniwie i trzymające mnie chwilę w swoim niezbyt miłym uścisku. Coś się zaczyna. Przygoda. Zajęliśmy się spokojnym porankiem domowym i krzątaniną. Bez panikowania, bez nerwów. Ale czułam z każdą godziną, że Życie, które było we mnie od tylu miesięcy zaczyna coraz bardziej stanowczo domagać się innego świata.

Razem z K. liczyliśmy skurcze, ich czas trwania i odstępy między nimi. Zadanie zespołowe, a Mąż sekundant najlepszy na świecie notujący wyniki naszej jedynej i niepowtarzalnej konkurencji. Późnym popołudniem zapadł w niej werdykt, że ruszamy do szpitala. Zdecydowani byliśmy od samego początku przechodzić przez ten jedyny w swoim rodzaju czas narodzin razem. Skoro obydwoje byliśmy niezbędni, by to Maleństwo mogło zaistnieć, wiedzieliśmy, że będziemy razem w czasie jego pojawiania się na świecie. Nasze wspólne, małżeńskie, miłosne zadanie - od początku do końca.

Podchodziłam do myśli o porodzie jako o czymś naturalnym, czymś co słuchając swojego ciała musi dać się wykonać, jest jedyną drogą do celu, jednym sposobem, by wydać to Życie na świat. Tajemnicze i niezwykłe misterium, które trzeba przejść. Tak niesamowicie wymyślone przez Stwórcę, że dosłownie każdy element tej porodowej drogi jest po coś, jeden napędza kolejny, jest ważny dla mnie i dla przychodzącego na świat dziecka. Wszystko jest fizjologicznie powiązane i zależne od siebie.

Przez kolejne godziny sobotniej nocy daliśmy się razem porwać tej tajemniczej machinie rodzenia. Czułam całą sobą, że wpadam w jakąś wyizolowaną ze świata, jedyną w swoim rodzaju jakby nieco abstrakcyjną przestrzeń, której jedynymi stałymi elementami są przyspieszające coraz bardziej, trwające dłużej i silniejsze skurcze - otwierające mnie na oddanie tego Nowego Życia światu. Ból, który był do wytrzymania i myśl, że jednocześnie on jest siłą i bez niego to wszystko co ma się stać nie będzie możliwe. Nie było przerażenia, nie było strachu. To był jakiś bezczas, rodzaj jakiegoś transu prowadzący coraz bliżej i bliżej celu. Chwilami miałam wrażenie, że to nie mnie i nie mojego ciała to wszystko dotyczy. Że to rodzenie się - dzieje się poza mną. Życie wyrywa się ze mnie samo, siłuje się i rozpycha.

Łagodzenie bólu ciepłym prysznicem, masażem pleców, siedzeniem na gumowej piłce. Ukochana Męska dłoń głaszcząca mnie po rozczochranej głowie, podająca wodę, czy ręcznik, dłoń, którą mogę ścisnąć z całych sił. Czułe usta całujące w czoło, w rękę, w szyję. Jego cichy szept przypominający o oddechu i dodający siły. Nie jestem sama. Jest On. Ukochany K. Jesteśmy tu razem. Towarzyszenie. Wspieranie. Trzymanie za rękę. Wspólnota. Bliskość. Cierpliwość. Czułość. Miłość. Piękny czas. Zbliżający. Śmiało mogę powiedzieć, że nie wyobrażam sobie samotnego przejścia przez to porodowe doświadczenie.



W niedzielę 21 października o 3.49 zawirował i od nowa rozpędził się nasz osobisty świat. Urodziła się Emilia Hanna. Ja wróciłam z tego dziwnego porodowego zawieszenia w jednej sekundzie - w chwili gdy tylko poczułam, iż stało się - nasze Małe Życie już TU jest. Wyszło ze mnie. Opuściło mnie. Jej pierwszy krzyk, a potem od razu seria kichnięć. Nasze pierwsze spojrzenia. Nasza Dziewczyneczka od razu kładziona jest na moim brzuchu i piersi. Otulona pieluszką, ręcznikiem, kocem. Taka ciepła, jeszcze mokra, przybyła prosto z wewnętrznego świata mojego ciała. Czuję ją. Obejmuję ją nieco niezdarnie i tulę do siebie. Całuję. Oto ona. Jest. Tajemnicza Wiercipięta. Krucha, malutka Emilka. K. przecina pępowinę. Odłączona. Zaczyna swoje życie - z nami. Razem zaczynamy naszą przygodę.

To prawda - to jest ten właśnie moment, w którym zapomina się o wszystkim innym. Nic nie jest ważne, unieważnia się wcześniejszy ból. Jest ogromna, przepełniająca radość i wzruszenie, że się udało, że dałyśmy radę, że oto tu i teraz doświadczamy cudu. Bo to wszystko w czym uczestniczyliśmy to właśnie cud.

Stało się. Zostaliśmy rodzicami.
….Jestem Mamą. Jestem MAMĄ. JESTEM MAMĄ!!!


czwartek, 18 października 2018

Jesienne oczekiwanie

Bezkres jesiennych zachwytów. Otuleni ciepłem październikowego słońca, odurzeni błękitem nad głowami, stąpający po dywanach utkanych z wielobarwnych liści, doganiani sączącymi się cicho pomiędzy drzewami Żelazowej Woli nutami Chopina. Wdzięczność, radość życia. Szczęście. Czekamy na Naszego Bąbla, któremu tyle musimy pokazać.













czwartek, 23 sierpnia 2018

Siedem lat

Kolejny, już siódmy rok bez Niej. Przegalopował. Bogaty. Szłam w odwiedziny do Mamy cmentarną aleją, szłam - niosąc w sobie nienarodzone jeszcze Życie, które coraz bardziej rozpycha się we mnie. Towarzyszyła mi intensywna myśl, że idąc tak wśród tej sierpniowej zieleni i chłodu kamiennych pomników, jestem otoczona zewsząd, ze wszystkich stron - tysiącami żyć już zakończonych. Istniejących inaczej. Niezwykła tajemnica naszego na świecie pojawiania się i odchodzenia. 

Stałam nad Jej grobem i myślałam, że oto pośredniczę właśnie w spotkaniu dwóch niewidzialnych, ale powiązanych ze sobą istnień. Babcia i Wnuczka.

Siedem lat, a jakby chwilę temu. Za kilka minut będzie 23.23. Godzina, którą widzieliśmy wtedy z Tatą na zegarku, w pokoju, w którym przy nas odeszła. Godzina, którą powtarzaliśmy szeptem wiedząc, że odtąd zmienia się nasz świat. Godzina końca Jej życia. 

Mamo, brakuje mi Ciebie bardzo. Wyobrażam sobie jak siedzimy razem na kanapie i dotykasz swoją dłonią mojego brzucha, a w nim fikającego coraz bardziej Bąbla Wiercipiętę. Uśmiechasz się czule. Kiedyś Ty nosiłaś taką właśnie mnie w sobie. Patrzysz mi w oczy z radością i szepczesz: Ale się cieszę, Myszeczko, wreszcie będziesz Mamą!


niedziela, 15 lipca 2018

Zachwyty

Codziennie tyle zachwytów. Kolory, dźwięki, zapachy. Dotyk: wiatru, wody, piasku, ukochanej dłoni. I białe obłoki goniące się jak szalone po niebie, gwar plaży, topiące się w morzu zachodzące słońce. Rozglądamy się. Chłoniemy piękno.









piątek, 13 lipca 2018

Małe szczęścia

Nie daliśmy się przelotnym deszczom i mżawkom. Zachwycaliśmy się odcieniami szarości nieba i goniącymi się chmurami. Plaża, wydmy, ścieżka zieloną groblą. Zapach wilgoci. A na koniec dnia garść pastelowych kolorów nad morskim horyzontem. Małe szczęścia.







czwartek, 12 lipca 2018

Ostatni plażowicze

Chwytamy garściami kolejne urlopowe nadmorskie dni. Z całym pogodowym bogactwem, które ze sobą niosą. Bo nad polskim morzem nie należy nastawiać się na pogodę jak drut, gdyż zawód może być zbyt bolesny. Zatem każdy dzień u nas toczy się, rozpędza i rozkwita sam.

Cieszymy się sobą, chwilą, tym co nas otacza. Oderwani od warszawskiej, domowo-pracowej codzienności naznaczonej dziesiątkami spraw do załatwienia i zrobienia, wyhamowujemy, próbujemy, na ile to możliwe, złapać dystans do siebie, do świata, odciąć plątaniny myśli kłębiące się w głowach i sięgające swoimi nitkami Warszawy, albo przynajmniej je nieco rozplątać, uładzić oraz nawinąć w głowie na nowe, bardziej ułożone szpulki. Zatrzymać się. Rozejrzeć jeszcze bardziej i mocniej. 

Wakacje nad morzem dają nam właśnie taki oddech. 

Dzisiaj wyspani wywędrowaliśmy na plażę. Zawsze idziemy dalej, na ubocze, by chłonąć wszechobecny szum. By zostawić gdzieś w tyle tłok i gwar. Szliśmy brzegiem morza ciesząc się chłodnymi falami oblewającymi nam nagie stopy i tysiącami, dziesiątkami tysięcy małych i większych kamyków, które w tym roku ze zdwojoną siłą wykwitły na całej długiej połaci wybrzeża.

Jak często chodzimy boso? Tak by poczuć chłód zimnego, mokrego piasku, jego zmieniające się faktury, syknąć cicho stąpając po mokrych, czasami kłujących niespodziewanie wyplutych przez morze otoczakach? A potem czuć gorący, suchy piasek przyklejający się do mokrych stóp, gdy przemieszczamy się pod wydmy by tam się rozłożyć na nadchodzące godziny plażowania. Wiatr i szum zagłusza nasze głosy.

A ja idąc zastanawiam się czy Mała Istota, która rośnie we mnie i po raz pierwszy spędza z nami wakacje jest w stanie także usłyszeć ten szum i czy może go już teraz polubić tak jak ja? Może odgłos ten wlewa się we mnie i przesącza się kojąco przez całe ciało?

Rok temu zaopatrzyliśmy się w rozkładający się w kilka sekund lekki namiocik, który stał się od razu idealnym elementem naszego plażowo-parawanowego królestwa. Mamy nasz nadmorski biwak, miejsce nasłonecznione, osłonięte od wiatru parawanem albo kryjówkę namiotową przed słońcem, wiatrem czy przelotnym deszczem. Kryjówkę z widokiem na morze. Małe, tymczasowe mieszkanie. 

Dzisiejsza pogoda najpierw wietrzna i słoneczna. Błękit nad nami, usiany białymi obłoczkami.



    

Szumiący czas patrzenia w niebo na pogoń chmurek. Bezczas. A potem coraz wyraźniejsze szare chmury, cały skotłowany chmurzasty front sunący powoli w naszą stronę. Obserwowaliśmy kolejno znikające wokół nas parawany, plaża z minuty na minutę pustoszała coraz bardziej. Szarość przysuwała się z oddali, stopniowo, krok po kroku nad nasze głowy, unieruchomiła słońce, oplotła je całkiem. Ucichł wiejący do tej pory wiatr. Czas przed deszczem.

Zapakowaliśmy się ze wszystkimi rzeczami do namiotu i wystawiliśmy z niego głowy. Gonitwa chmur, blisko nad wodą. Spadły na świat pierwsze krople deszczu. Coraz silniej i silniej. A my zamknięci w naszym suchym królestwie - namiocie, przytuleni słuchaliśmy z przyjemnością tego kroplowego łomotania. Nie mamy dokąd się spieszyć. Po co składać w deszczu namiot. Poczekamy, może przejdzie. Co jakiś czas odsuwaliśmy suwak dzielący nas od zapadanej, pustej plaży. Szare chmury z naszej lewej strony wędrowały powoli, jakby łagodniały, rozmywały się nieco w mżawkową mgiełkę, z prawej za to pojawiał się delikatnie na horyzoncie rozświetlony paseczek jasnobłękitnego nieba. 


Czekaliśmy. A czekając czytaliśmy. Popadliśmy w bezczas i wchłonęły nas inne światy. Szelest przewracanych książkowych stron i stukot deszczowych kropli łomoczących z różnym natężeniem i otaczających nas ze wszystkich stron. Trochę głodu. Wyciąganie zapasów z plecaków. Krojenie scyzorykiem drożdżowej bułki z żurawiną na serwetce w kolorową kratkę, popijanie jej gorącą herbatą z termosu. Czy czegoś nam brakuje? Można spojrzeć sobie w kochane oczy, dotknąć czule. Świat jest tu gdzie my. Teraz. 

Po kilku godzinach namiotowego trwania przestaliśmy słyszeć krople deszczu. Otworzyliśmy namiot. Wystawiliśmy głowy. Mokry piasek usiany dołkami od kropel. Zimny. Wystarczył krok by zburzyć jego podeszczową strukturę, spod mokrej, ciemniejszej skorupki wysypywał się suchy jasny piasek. Zza chmur nieoczekiwane przebłyski słońca wdzierające się w dalej trwającą na świecie podeszczową szarość. Migotanie wody. Blask. Otrzepaliśmy namiot z małych kropelek, wysychał szybko owiewany wiatrem.

Na plaży byliśmy jedyni. My i nasz namiot, oraz suszący się parawan w biało-granatowe pasy. Wyglądające zapewne z daleka jak baza plażowych szaleńców. Wszędzie wilgoć, zapach deszczu i taka świeżość wszechogarniająca. 



Wracaliśmy plażą w promieniach późnopopołudniowego słońca, które odprowadzało nas przebijając się przez ciągle szare chmury wiszące nad wodą. Blask i migotanie. Towarzyszyły nam dwa małe ptaszki z cienkimi, długimi czarnymi nóżkami i długimi dziobami, wyglądające jak takie kulki na patyczkach. Biegły tuż obok nas na skraju wylewających się na brzeg fal, jeden za drugim i robiły to tak zabawnie, że co chwilę wybuchaliśmy niepohamowanym śmiechem. Jak kreskówkowe postacie, których sztywne nóżki wydawały się, że są w tym biegu dużo szybsze od zawieszonych na nich pierzastych, nakrapianych kulkowych ciałek.

Tyle piękna dookoła. Wewnętrzna radość. Głęboki oddech. Wdzięczność.

niedziela, 8 lipca 2018

sobota, 30 czerwca 2018

Oczekiwanie


Przenikasz i znasz mnie, Panie, (...)
Ty bowiem stworzyłeś moje wnętrze 
i utkałeś mnie w łonie mej matki.
Sławię Cię, żeś mnie tak cudownie stworzył; 
godne podziwu są Twoje dzieła 
i duszę moją znasz do głębi.
Nie byłem dla Ciebie tajemnicą, 
kiedy w ukryciu nabierałem kształtów

/Psalm 139/

Doświadczam tajemnicy, którą tak trudno ująć w słowa. W moim wnętrzu dzieje się cud.

Bóg utkał nowe życie, które rośnie we mnie. Zostaliśmy zaproszeni przez niego do przygody życia. Budzę się codziennie już od ponad 160 dni z myślą, że siedzi we mnie jak w skarbcu mały człowiek. Początkowo niewidoczny, schowany, cichy i tajemniczy. Pierwsze marcowe usg: na ekranie zobaczyłam mające niecały centymetr maleństwo, któremu jak szalona migotała kropeczka - serce. 

Wychodziłam z przychodni na szarą, marcową ulicę z łomotem serca, ściskającym mnie w środku wzruszeniem i jakimś takim niedowierzaniem, że to się wszystko dzieje i nie jest snem. Wracałam do codziennego życia, do pracy i różnych obowiązków, które przerywały w ciągu dnia co jakiś czas momenty nagłego olśnienia - przecież zostanę mamą, rośnie w mnie Maluch. Aaaaaa!!!!

Nic nie widać, nic nie czuć. Dzieje się tajemnica. Bardzo skomplikowana tajemnica. Twórcze, Boskie misterium. Ależ to wymyślił wszystko cudownie. A jeszcze bardziej się zachwycam na samą myśl, że przecież to samo działo się ze mną, z nami. Byliśmy schowani przed światem w naszych Mamach i powstawaliśmy, rośliśmy w bezpieczeństwie i nieodgadnionej jakiejś błogości.

Zdecydowaliśmy się mówić o tym naszym małym Bąbelku od razu. Nie czekać, nie ukrywać. Cieszyć się niezależnie od tego co by się miało dziać. Tyle dobrych słów na nas spłynęło zewsząd, serdeczności i wzruszeń.

Kolejne usg w połowie kwietnia. Czekanie na wizytę. Na spotkanie, w którym jakby nie patrzeć będziemy podglądaczami. Zobaczyliśmy na ekranie małą istotę zwiniętą w kulkę, zupełnie jak jeż, która dopiero po kilku mocniejszych dotknięciach mojego brzucha nagle rozkwitła, rozwinęła się, wybuchła, rozprostowała skrywane rączki i nóżki i jak ryba w wodzie zaczęła się wyginać na wszystkie strony. Wiercipięta w kształcie człowieka. Z łomoczącym sercem, które mogliśmy usłyszeć. Pomachała nam.

Z ciągłym niedowierzaniem dotykam swojego brzucha, który jak mała, nadmuchana piłeczka przyczepiona pod piersiami w ciągu ostatniego miesiąca pokazał się pięknie światu. Gdy wpadłam na chwilę do mojej siostry, mały P. przywitał mnie radośnie słowami: Ciocia, ale masz brzuch! A większa T. przybiegła do mnie i zaczęła mnie po nim głaskać i całować z niepohamowanym zachwytem wykrzykując: Ale Dzidzia urosła! I do tego wszystkiego moja siostra O. - mama czwórki dzieci - która patrzy na mnie za każdym razem, gdy się widzimy z taką ogromną czułością pomieszaną z jakimś rodzajem wzruszenia i niedowierzania. Uśmiecha się i mówi: Ojej... moja siostra jest w ciąży!

Leżąc wieczorem w łóżku, wsłuchiwałam się w siebie, w moje zmieniające się ciało. Jak to będzie coś poczuć? Jakiś ruch? Dowód obecności inny niż zdjęcie uchwycone na usg zupełnie jakbyśmy byli jakimiś paparazzi. I jest. Czuję. Dostałam taki prezent pod koniec maja. Jakby zamknięte we mnie wodne bąbelki, wypuszczane w wodzie bańki powietrza rozbijające się o wnętrze mojego brzucha, muśnięcia, nieco łaskoczące, przyjemne puknięcia odczuwane w różnych miejscach, takie pukanie ze środka. Wyobrażam sobie tego Malucha zapamiętanego z ostatniego usg. Tę kulkę przemieniającą się w mikro-człowieka machającego rękami i nogami. Ciekawe co on tam porabia.

Nie zajmujemy się szykowaniem pokoju dla dziecka czy szukaniem ubranek i wózka. Obdarowani zostaliśmy rosnącym w brzuchu Maluchem i ogromną dawką spokoju. Nie wybiegamy w przyszłość. Żyjemy razem, we trójkę, tu i teraz. Cieszymy się każdym dniem. Każdą zmianą we mnie. Na całą resztę przyjdzie czas. Po co się spieszyć.

Ostatnie usg - w połowie czerwca. Kolejne, wyczekane podglądanie. Z tyłu głowy, mimo naszego spokoju, zawsze jakaś obawa, czy Maluch zdrowo się rozwija. Ale jest dobrze. Po raz drugi już słyszymy od lekarki, że jest małą, ruchliwą Dziewczyneczką. A na ekranie widzimy jej zabłąkany uśmiech.


sobota, 26 maja 2018

Na Dzień Mamy

Byłam Jej drugim dzieckiem. Pierwsze - moja najstarsza siostra Ania umarła tydzień po urodzeniu. Urodziła się ciężko chora, nie dawano jej szans. Był kwiecień 1978 roku. Mama, która miała cesarskie cięcie, nawet jej nie zobaczyła, nie była na pogrzebie, nie widziała małej trumny grzebanej na cmentarzu i przysypywanej kopczykiem ziemi, nie odchodziła w kwietniowy, wiosenny dzień od grobu dziecka otoczonego ze wszystkich stron innymi małymi grobami. Grobu, po którym potem piął się we wszystkie strony wszędobylski rozchodnik. 

Nigdy nie opowiadała mi o swoich uczuciach z czasu tej straty. O bólu, łzach, pustce. Żałobie po dziewięciu miesiącach z Małym życiem w sobie. Mówiła, że pod koniec ciąży czuła, iż coś jest nie tak, swędziało ją okrutnie całe ciało. Szukała pomocy, ale czuła się ignorowana przez lekarzy, którzy nieustannie zwlekali. Młoda matka i jej pierwsze dziecko - mówili, że przesadza. Nie było rodzinnych porodów, nie było usg i dobrej diagnostyki. Była szpitalna samotność i pobyt w sali poporodowej wśród innych matek, które karmiły swoje nowonarodzone dzieci. Słuchała ich płaczu coraz bardziej będąc świadomą, że ona płaczu swojego wyczekanego Malucha nigdy nie usłyszy…

A potem czekała na mnie. Mówiła mi, że ten czas to radość przeplatana z ogromnym strachem, by nie powtórzyło się to co już przeszła. Bym była zdrowa, by wszystko było w porządku. To, że w dzieciństwie bywałam nieraz okropnym, małym nerwusem, czy nieśmiałym, niepewnym siebie strachliwcem zwalała na karb tych dziewięciu miesięcy czekania na moje urodzenie - we krwi krążył lęk, którego nijak nie mogła z siebie wypędzić. Ale jestem. Urodzona przez cesarskie cięcie. Zdrowa. Wyczekana. Ukochana. Obdarowana ogromną czułością i troską. Chroniona.

Trzymała mnie za rękę maleńką i nieco większą, prowadziła, uczyła świata. 

Były w niej lęk i nieśmiałość przeplecione z siłą i odwagą. Stawiała dzielnie czoło chorobie, cierpieniu, świadomości swojego nieuchronnego odchodzenia i pogarszającego się stanu zdrowia. Walczyła. 

Wiem, że tak bardzo czekała na to, bym powiedziała jej, że zostanie Babcią. Mówiła mi nie raz wzdychając cicho: Tak chciałabym dożyć tego byś była Mamą. A ja odpowiadałam jej patrząc w oczy z przekornym śmiechem, że muszę Ją przecież jeszcze trochę przy życiu potrzymać. Ten ludzki plan się jednak nie udał…. 

W mojej dłoni dotykającej rosnącego brzucha, w którym skrywa się Małe Życie - jest Jej czuły dotyk, którego mnie nauczyła. W moim spojrzeniu - miłość, którą mnie obdarzyła. 

Mamo, wiesz? Będę Mamą. Wspieraj mnie, proszę.