środa, 30 grudnia 2015

Choinka

Zapach świerkowej żywicy, dłonie klejące się i pokłute delikatnie igiełkami. Duża choinka, sięgająca niemal do sufitu, osadzona sprawnie przez Tatę. Przesuwaliśmy ją razem, ostrożnie w centralne miejsce pokoju.  Była gotowa do ubierania.

Ozdoby zdejmowane z najwyższej półki szafy, ukryte tam przez cały rok w coraz bardziej zmieniających ze starości kolor tekturowych pudełkach. Brało się je ostrożnie do ręki, stawiało na podłodze przy choince, a potem  kolejno odkrywało pokrywki. Z taką samą radością co roku. 

Odkrywanie bombkowych skarbów. Umieszczone równo, każda w swojej przegródce, opatulone pożółkłą bibułą, unoszący się zapach starego papieru, pojedyncze suche igiełki choinkowe, które ukryły się nie wiadomo jak rok temu w zakamarkach pudełek. Drobinki błyszczącego brokatu, który odpadł ze szklanych, krągłych ciał. 

W jednym z pudełek były misternie plecione papierowe gwiazdki wykonane ręką cioci Basi. Białe, żółte, czerwone, różnych wielkości. Potrafiła je zrobić nawet z wąziutkiej wstążki, niemal z zamkniętymi oczami. Uczyła nas tej sztuki, dwie małe, niecierpliwe istoty, którym papierowe paski plątały się w małych palcach, a ona z czułością nam pomagała, ratując wydawałoby się beznadziejne gwiazdkowe przypadki.

Były i lampki misternie nawinięte na starą złożoną na pół gazetę. Cała bateria choinkowych ozdób wyjmowana raz w roku w wigilijny poranek była dla mnie przez wiele lat, przez które mieszkałam w rodzinnym domu, taką przesyłką z przeszłości. Wszystko miało swoją historię. Mama mówiła, że niektóre bombki pamięta jeszcze z dzieciństwa. Skrzętnie przechowywane, tracące nieco swoje kolory i blask, ale nieustannie piękne bo otoczone wspomnieniami, dotykami rosnących dłoni, pamiętające także tych, których już nie ma. Takie pokoleniowe dziedzictwo patrzące na rodzinny świat co roku w okresie Bożego Narodzenia.

Kiedyś na choinkowych gałązkach były rozkładane kłaczki waty, niby śnieg, były też półprzezroczyste „włosy anielskie” albo zrobione przez nas papierowe kolorowe łańcuchy, składające się z kółeczek sklejonych z paseczków kolorowego papieru.

Tata oplatał choinkę lampkami, a my z siostrą zabierałyśmy się za jej ubieranie. Mama, krzątająca się w kuchni i zerkająca co jakiś czas do dużego pokoju, pełniła rolę doradcy wskazującego z fachową miną miejsca, w które trzeba coś dowiesić, bo jest zdecydowanie za łyso albo za bardzo jednobarwnie.

Gdy w tegoroczne Święta zerkałam sobie na choinkę w rodzinnym domu, przypomniał mi się czas, którego nie ma i który już nie wróci. Zbyt wiele się zmieniło. Zbyt duża lista nieobecnych. Jednak wśród zielonych gałązek odnalazłam bez problemu te najstarsze bombki i papierowe gwiazdki. Patrzyły na mnie uważnie. Otworzyły świąteczną bramę do wspomnień.

sobota, 7 listopada 2015

Szarlotka jak magdalenka

Była Jej prezentem od serca, pieczona na urodziny, imieniny lub inne rodzinne spotkania. Druga obok popisowego sernika, od którego kręcenia stała się specjalistką, choć za każdym razem mówiła, że jej nie wyszedł. Szarlotka Dany. Zamawiana, przynoszona, przywożona, ofiarowywana. Pojawiała się najczęściej na stole serwowana na należącym do Niej dużym fajansowym malowanym w biało – niebieskie wzory kwiatowe talerzu deserowym z kolekcji tak popularnego kiedyś „Włocławka”. Bardzo lubiłam ten talerz, duży, wygodny, z małym odtłuczeniem na krawędzi. Właśnie to wyszczerbienie i ledwo widoczna pajęczynka pękającego szkliwa dodawała mu uroku, udowadniając, że był często używanym cichym, ozdobnym elementem stołu i tym samym towarzyszem wielu ludzkich spotkań. 

Gdybym miała wybierać ulubione ciasto, bez wahania powiedziałabym – właśnie ta szarlotka. Mówiłam Jej to, ale zawsze z niedowierzaniem kręciła głową mrucząc pod nosem: Eee tam… przesadzasz, ale się cieszę, że Ci smakuje. Gdy szarlotka w wykonaniu Dany pojawiała się na stole w otoczeniu innych ciast znikała jako pierwsza, a to coś znaczy. Miała w każdym swoim ciastowym calu powierzchni odpowiednią kruchość, a mus jabłkowy ukryty w jej wnętrzu był idealnym połączeniem kwaskowatości ze słodyczą. Gdy miałam ją kroić, zawsze wychodziły mi jakieś małe kawałki, na których widok Dana strofowała mnie, każąc mi nie żałować. A ja podświadomie chciałam chyba tę szarlotkę rozmnożyć cudownie, by starczyła na dłużej.

Prosiłam Danę o przepis na to ulubione ciasto. Jakoś nie składało się, bym mogła je zarobić z nią razem. Otrzymałam więc od Niej któregoś razu do ręki kartkę w kratkę z przepisem zanotowanym Jej drobnym pismem. Literki malutkie i jakby podskakujące niecierpliwie. Schowałam ją dobrze na przyszłość w moim skarbcu kuchennych receptur. Gdy Dana odeszła pół roku temu, ta kartka stała się dla mnie cenną pamiątką i przesłaniem. Czekała.

Wczoraj wieczorem, w przeddzień urodzin mojego K. Przez głowę przetoczyła mi się myśl, a w zasadzie pewność i jasna decyzja, że jeżeli mam piec jakieś ciasto na jego święto, to ma to być szarlotka z przepisu Dany. Gdyby żyła, to byłby jej prezent, tak jak kiedyś. Chciałaby żebym spróbowała. Wydobyłam więc kartkę z przepisem. Jej literki mówiły do mnie, a ja czytając wypisane jej ręką szarlotkowe składniki, między linijkami wyczytywałam kolejne wspomnienia – tych wszystkich spotkań, na których była obecna, rozmów, razem spędzonego czasu…. To przepis z drugim dnem. To niezwykłe ile może nieść ze sobą taka niby zwykła kartka.


Dzisiaj skompletowałam wszystkie składniki. Danę prosiłam by nade mną czuwała i bym nic nie pokręciła w tej produkcji. Mąka krupczatka, masło, cukier puder, jajka, szare renety. Wszystko jak trzeba. Punkt po punkcie zgodnie z jej instrukcją. Gdy blaszka z ciastem znalazła się w piekarniku, po jakimś czasie w całej kuchni zapachniało szarlotkowo. To był właśnie ten zapach - Jej szarlotki. Udało się! Dzięki Dano! Świętujesz z nami. W smaku wyszła mi niemal tak dobra jak Twoja. Niemal, bo moja przywołuje tylko smak Twojej (a ta na zawsze pozostanie najlepsza i jedna w swoim rodzaju) no i przyzywa wspomnienia. To taka nasza szarlotka – jak proustowska magdalenka. Dziękuję!

wtorek, 3 listopada 2015

Spojrzenie Dziadka

Siedzi przy stole. Milczy. Delikatnie przechyla na bok głowę. Duże, silne, spracowane dłonie kładzie na chwilę na białym obrusie, tuż obok talerza. Za chwilę wolno je podnosi i zaplata palce obu dłoni w koszyczek, opiera je na wydatnym wystającym brzuchu, na którym opina się oliwkowozielony sweter. Obserwuje. Mimo iż w uchu ma aparat słuchowy, jak sam mówi, gdy otacza go tyle osób, gdy wokół głowy krąży tyle słów i dźwięków zbijających się w buczące roje – trudno mu się odnaleźć. 

Nie jest w stanie zrozumieć wszystkiego, ma w uszach szum i nie dającą się rozgryźć na czynniki pierwsze kakofonię. Nie chce krzyczeć, chyba nie chce by do niego krzyczano, dlatego jest milczącym uczestnikiem rodzinnego spotkania. Siedzi na skraju długiego stołu, jest w stanie w tej swojej wewnętrznej ciszy przyglądać się kolejno twarzom najbliższych.

Zerkam na Niego ukradkiem, bo siedzę dokładnie naprzeciwko. Widzę wyraźnie Jego okrągłą twarz z siecią zmarszczek oraz jego niebieskie, duże, wypukłe oczy, które przez niemal już 90 lat życia widziały niejedno. Tuż po wojnie patrzyły na zrównany z ziemią rodzinny dom, na leje po bombach na podwórku gospodarstwa, przez które przeszedł front, na pozostawioną ruinę i beznadzieję. Czy wtedy płakał? Czy bał się zaczynania wszystkiego od zera? 

Siedzi teraz w domu wybudowanym wiele lat temu własnymi rękami – tymi dłońmi ułożonymi na białym obrusie. Dom stoi twardo, a w czasie ostatniego gruntownego remontu spomiędzy zrywanych desek podłogowych wyleciało kilka dawnych, zagubionych miedziaków, które poturlały się kiedyś po drewnianej podłodze i ukryły na dziesiątki lat w ciemnościach podłogowych szpar. Takie małe, brzęczące wspomnienia przeszłości.

Ile te ściany słyszały rozmów, ilu spotkaniom w różnych rodzinnych konfiguracjach towarzyszyły. Widziały także ostatnie pożegnanie jego własnej żony. Słyszały żałobne modlitwy i odmawiane różańce, zapach gromnic przy trumnie. Próg tego domu żegnał swoją gospodynię. Za szybko. Tak jej brakuje.

Dziadek rozgląda się po pokoju. Patrzy na twarze dorosłych już swoich dzieci, które jak by nie liczyć albo już są albo zaraz będą w wieku emerytalnym. Na ich małżonków. Cztery śluby, cztery porządne wesela. Trzech synów i córka. Kiedy to było? Potem liczne chrzciny, bo na świecie pojawiło się kolejno 11 wnucząt (8 chłopaków i 3 dziewczyny).  Ani się nie obejrzał, a właśnie te małe dzieciaki wydoroślały i zapraszają na swoje śluby. Układają sobie życie. Kolejne młode kobiety krzątają się w tym domu pomagając w nakrywaniu stołu do rodzinnego obiadu.

Patrzę na tego starego już mężczyznę, który został moim Dziadkiem, gdy K. stał się moim mężem. Jedyny dziadek jakiego mam, który może mnie uściskać mocno na powitanie, który odwzajemni mój uśmiech i całym sobą sprawia, że czuję się wnuczką – choć tak naprawdę wcale się nie znamy. 

Jest coś takiego w jego błękitnym spojrzeniu co mnie porusza. Tropiłam to „coś” wczoraj, gdy się widzieliśmy. Jest w nim na pewno rodzaj zadumy. Na takim rodzinnym zjeździe widzi jak w soczewce upływający czas i swoje życie. Czy to jest trudne? Czy boli? Czy daje spełnienie?

Po obiedzie przeniósł się z krzesła na fotel, strategiczne, wygodne miejsce do obserwacji. I w ciszy wodził oczami za malutkimi postaciami bawiącymi się w chowanego. Tupot małych stóp raz w jedną raz w drugą stronę. To jego najstarsze, choć ciągle bardzo niewielkie prawnuki. Nagle jeden ukrył się za fotelem, na którym siedział, ufając chyba, że duża postać Dziadka może być przeszkodą w poszukiwaniach. Drugi, mniejszy stanął nieporadnie na środku pokoju. Rozłożył rączki w geście bezradności: Nie ma. Gdzie jest? Gdzie? Jest? Czarne jak węgle oczy uważnie patrzyły wokoło. Zatrzymały się na twarzy Dziadka szukając ratunku.

A On z taką piękną czułością w tych swoich niebieskich oczach, w których ożyły małe błyszczące, szkliste ogniki – wyciągnął palec wskazujący i uśmiechając się filuternie pokazał bezbłędny kierunek poszukiwań.  Za chwilę rozległy się piski, a wokół Dziadka zakotłowało się od dziecięcego śmiechu. On też się serdecznie śmiał, ze zmrużonymi oczyma i trzęsącym się brzuchem. Czas się zatrzymał. Tak prosta radość. Niech trwa jak najdłużej.

piątek, 30 października 2015

Inne miasto

To znowu ten specjalny czas w ciągu roku. Okolice Wszystkich Świętych i dnia Zadusznego. Ożywają wtedy całe miasta, na co dzień ukryte cicho za otaczającymi je murami. Cmentarne bramy, w które wlewają się potoki żyjących, przemieszczające się następnie tłumnie arteriami alei, namierzające znane adresy, kwartały, rzędy, groby. Bo ten czas to odwiedziny. Pojawiamy się tu właśnie po to. Przyzywani zapewne różnymi motywacjami, czy to tradycją, silną wewnętrzną potrzebą czy też wspomnieniami o tych najbliższych i formą uczczenia ich pamięci. Wędrujemy by przywoływać tych już nieobecnych i znajdować swoje własne miejsce w rodzinnej historii, oswajać odchodzenie, które stanie się także naszym udziałem.

Lubię ten czas. Ale stał się dla mnie specjalny i ważny dopiero w momencie, w którym udało mi się sprawić, iż to ja wyznaczam tempo tych cmentarnych odwiedzin i pielęgnuję w sobie radość tych spotkań, na które się wybieram. Świadomie uciekam w boczne alejki, by nie być wciągniętą w wir spieszących się ludzi, prących do przodu. Będąc tu potrzebuję spokoju.

Dzisiaj od rana była piękna pogoda. Cudowna jesień – błękit nieba i słońce, żółte liście, czerwone liście, brązowe – sypiące się z drzew, przykrywające groby i aleje misternymi kobiercami. Razem z K. przemieszaliśmy niespiesznie Cmentarz Bródzieński, ciesząc się tym czasem. Bo tak piękne jest to, że idziemy w te odwiedziny razem – tak robiliśmy zawsze. Moi zmarli są jego, a jego też moi – także ci wszyscy, których nie mieliśmy jak poznać osobiście. Ci zaś, którym w ostatnich latach towarzyszyliśmy w odchodzeniu i których odprowadziliśmy do grobu razem - są nasi jeszcze bardziej i silniej.

Patrzę z boku, patrzę w siebie, odkopuję w pamięci twarze – te na które miałam okazję patrzeć i te znane mi tylko z rodzinnych zdjęć w albumach, wyciągam niteczki wspomnień, rodzinnych opowieści, obrazy często z dzieciństwa, strzępki zapamiętanych sytuacji, czy miejsc. Nieobecni odwiedzani dzięki temu ożywają - wracają w myślach. Są. 

Inga Iwasiów w świetnej książce „Umarł mi. Notatnik żałoby” napisała: pradziadek może nabrać znaczenia  w naszym życiu, jeśli go sobie opowiemy. Inaczej nic z tego (…) Bez opowieści będzie obcym, odległym facetem. Natomiast jego dawne decyzje mogą przesunąć nas w przestrzeni, odebrać nam coś lub podarować. Ktoś obcy wpływa na mnie. Poza tym liczy się obecność, żywy przekaz, dotyk. Jesteśmy rodziną, bo spędzamy ze sobą część życia. Przodków możemy adoptować (s.94).

Opowiadamy sobie bliskich zmarłych. Pielęgnujemy to. Razem z K. na kolejnych cmentarzach, zgarniając liście, myjąc pomniki, przecierając tablice, zapalając znicze, układając w wazonie gałązki ostrokrzewu i chryzantem. Można robić to z czułością. Jesteśmy tam z uśmiechem. Dla Nich.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Cztery lata


Dzisiejszy dzień był mieszanką śmierci i życia. Zjednoczeni myślą o Niej przyszliśmy na cmentarz, by być bliżej. Czwarta rocznica Jej odejścia.

Dziewczynki B. i T., odświętne małe damy w białych kapelusikach, z małymi torebeczkami pomagały Dziadkowi wybrać znicze. B. wybrała lampkę w jej ulubionym fioletowym kolorze. Mała T. wskazała bez wahania czerwoną - taką z widocznym kształtem serca. Dreptały potem dostojnie wąskimi cmentarnymi alejkami, trzymały się Dziadka – tak by jego opiekuńcza ręka była blisko.

Szliśmy i my z Rodzicami K., a przy grobie spotkaliśmy moją siostrę O. z mężem i maluchem, który dokładnie rok temu zaczynał wybierać się na świat – co skutecznie mu się udało 24 sierpnia o świcie.  Komplet najbliższych, wzbogacony o dwójkę dzieci, których osobiście nie zdążyła poznać.

Ile przez te cztery lata się zmieniło! Jak to możliwe, że to już tyle? Gdzie podział się ten czas? W głowie tabuny wspomnień i myśli, uśmiechów i wydarzeń, w których uczestniczyła Ona z nami. Czy da się jednak myśleć tylko o tych rzeczach dobrych i pięknych? Nie potrafię do końca oświetlić nimi cienia, który jest we mnie, bo nadal widzę jej ostatnie tygodnie, dni, godziny. Jej cierpienie i ból. Słyszę w uszach nasze ostatnie trudne rozmowy, ze łzami Jej i moimi. Te o nieuchronnym odchodzeniu, które czuje każdym kawałkiem swojego ciała, o tym co zostawia, o życiu, o strachu i tym, że kocha… 

Można odejść na zawsze, by stale być blisko - pisał ks. Jan Twardowski. Ona jest. Czuję. Patrzyła na nas i cieszyła się naszą obecnością. W jej imieniu wygrawerowanym na czarnej płycie odbijała się nasza teraźniejszość.




sobota, 1 sierpnia 2015

Azyl 1944


Zawsze gdy nadchodzi 1 sierpnia i kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, nie potrafię sobie znaleźć miejsca, mając świadomość tego, co działo się wtedy.

Nie potrafiłam dobrze rozmawiać o tym z moją Babcią i Ciocią – jej siostrą, które jako dwudziestoletnie dziewczyny były w tamtym czasie w Warszawie. Zabrakło mi odwagi, by wprost pytać je o uczucia, strach, o to jak wyglądała ich wojenna codzienność. A tego, co w pewnym momencie same mi opowiadały, nie zapisałam dokładnie łudząc się, że wszystko co trzeba zapamiętam.

Obydwie odeszły i zabrały swoje historie. Ja zostałam ze strzępkami opowieści kołaczącymi się w mojej głowie, ze starymi zdjęciami, różnymi rodzinnymi dokumentami i próbuję z tego coś poskładać. To co się ułoży w jakąś całość z tych potłuczonych fragmentów różnych opowieści - spisuję.

Genealogiczny zapał mojej Mamy gromadził daty, nazwiska, akty ślubów, narodzin i zgonów, dobrze podpisał zdjęcia – te które dało się opisać. To wszystko jest niezwykle cenne, jednak nie ma w tym zbiorze czegoś, co nazwałbym po prostu życiem. Nie ma jakiś zwykłych, codziennych historii, takich przebłysków uczłowieczających tych przodków, których imiona i nazwiska widnieją w zestawieniach.

Nie zdążyłam spisać, czy choćby nagrać ich historii, które nosiła w sobie moja Mama. Gdy odeszły te trzy kobiety (Ciocia, Babcia i Mama), stałam się uważniejsza i słuchałam mądrzej – udało mi się bowiem uchwycić to co opowiadały mi dwie inne Ciocie – Krysia i Dana (ich mamy były bliźniaczkami – siostrami mojego dziadka ze strony Mamy).

Dzisiaj ruszyliśmy z K. na rowerową wycieczkę. Wystarczy tylko wyjechać od nas z osiedla by trafić na ścieżki prowadzące wzdłuż Wisły, w stronę ujścia Świdra do Wisły i Otwocka. Rezerwat Wyspy Zawadowskie i Wyspy Świderskie. Gnała nas przed siebie piękna pogoda, delikatny wiatr, błękit nieba i te widoki. Wąskie zarośnięte ścieżki, tyle traw, polnych kwiatów. Nadwiślańska cisza. Piękno.

W głowie miałam cały czas myśl o dzisiejszej rocznicy. Gdy zatrzymaliśmy się na chwilę przy jednej ze skarp, za plecami roztaczał się nierzeczywisty wręcz widok Warszawy. Odległej, cichej, nieosiągalnej. Odbudowanej. Jak wyglądała 71 lat temu? Co było widać z tego miejsca?

Na nadbrzeżnych łąkach królują teraz nawłocie. Setki, tysiące. Wyrastają z ziemi, rok po roku, co lato jak olbrzymia armia, którą w górę w stronę nieba i słońca ciągną coraz śmielej drobne kwiatki ułożone w żółte pióropusze. Tyle ciepłej barwy, tyle życia. Myślałam o tych, którzy stracili życie w Powstaniu. To dla nich rozkwitają te nadwiślańskie połacie właśnie teraz.

Godzina „W” zastała nas gdzieś w otwockim Świdrze. Nie było słychać syren ani dzwonów. A słuchaliśmy z całych sił, próbując wyłowić wyczekany pierwszosierpniowy dźwięk. Dalej ulicą Kołłątaja pędziły samochody, życie na stacji benzynowej toczyło się jak gdyby nigdy nic. Nikt się nie zatrzymał. Niewarszawski świat. I wtedy właśnie przypomniała mi się historia rodzinna.

Siostra mojego Dziadka Henryka - Tekla z powodu choroby płuc (ponoć odma) dostała polecenie przeniesienia się z Warszawy w rejon Otwocka słynącego wtedy z leczniczych właściwości klimatycznych. Jeszcze przed wybuchem wojny trafiła do Świdra Wielkiego, wówczas pod Otwockiem. Mówiono też że wyprowadziła się na „Kresy”. Tu razem z mężem wynajęli kilka pokoi w „drewniaku u Szczeblewskich”. Zamieszkali tam z kilkuletnią córką (Daną) i moją prababcią Marianną (mamą Tekli). Dom miał surowe warunki, był ocieplany „kolkami”. Był też przydomowy mały ogródek, ale ziemia słaba i bardzo piaszczysta. Ponoć podlewać trzeba było regularnie rano i wieczorem, by cokolwiek urosło. Z opowieści wiem, że babci Mariannie udawało się wyhodować pietruszkę, marchewkę i pomidory.

W Warszawie wybuch powstania wisiał w gorącym wakacyjnym, wojennym powietrzu. Rodzeństwo Tekli - zapewne w jakiejś rodzinnej naradzie - zdecydowało, że dla bezpieczeństwa przywiezie pod Otwock do swojej siostry na wakacje 1944 r. dzieci - najstarszą Krystynę (córka Stanisławy) oraz Antoniego zwanego Tolkiem i jego siostrę Alinkę (dzieci Aleksandra). Wakacyjny czas nad rzeką Świder, w towarzystwie jeszcze jednego malucha - małej Dany, a wszystko pod czujnym okiem Babci oraz Cioci i Wujka.

Znalazłam zdjęcie – podpisane „Świdry Wielkie 1944”.

Widać na nim tylko trójkę dzieci – od lewej Krysia, Dana i Tolek. Jest lato, musi być gorąco, świeci słońce, bo wszyscy nieco mrużą oczy, stroje można powiedzieć plażowe – bo jak inaczej ubrać dzieci do hasania po ogródku? Na fotografii widać kawałek rostawionego leżaka. Może to właśnie sierpień? Za plecami dzieci widoczna ściana domu, w którym mieszkali, równo ułożone drewniane deski przybite gwoździami. Uśmiechy, wspólny wakacyjny czas. Azyl. Krysia opowiadała mi : Świderek był fajny, bo taki miał brzeg piaszczysty, trzeba było iść nad niego takimi ścieżkami miedzy żytkiem, a w zasadzie bardzo, bardzo rzadkim, takimi pojedynczymi kłosami.

Mówiło się wtedy, że jeżeli wybuchnie Powstanie, to potrwa tylko kilka dni. Rodzice żegnali się więc z dziećmi tylko na kilka wakacyjnych tygodni. Ciocia Krysia wspominała, że nie miała nawet ze sobą zabranego jakiegoś dużego bagażu. Jak wyglądały te pożegnania? Czy jeszcze się widzieli w międzyczasie na przykład w jakąś sobotę czy niedzielę?

1 sierpnia zamknął jednak drogę do warszawskich domów. Dzieci zostały rozdzielone z rodzinami na cały czas Powstania i jeszcze dłużej. Zostały przez cały ten czas pod Otwockiem. Rodzice Krysi zostali wywiezieni w czasie ewakuacji ludności cywilniej i trafili aż pod holenderską granicę, skąd wrócili do Świdra zabrać dziecko dopiero po zakończeniu wojny. Aleksander, ojciec Tolka i Alinki, zginął w Powstaniu. Najpewniej wzięty przez Niemców do kopania okopów i zamordowany – nie ma grobu – jego nie zobaczyli już nigdy.

W rozmowie ze mną w sierpniu 2013 roku ciocia Krysia wspominając ten czas powiedziała: Po Powstaniu to tak się wszystko rozsypało… Straszne czasy.

wtorek, 28 lipca 2015

Imieniny

W niedzielne pochmurne południe stałam przy grobie Mamy. Przyniosłam jej kwiaty na imieniny – kolorowe zatrawiany włożyłam do czarnego wazonu. Od razu jakoś z nimi weselej w tej szarości dnia. Żółć, błękit, biel i fiolet płatków. Podobałyby się Jej.

Przynosiłam Jej takie późnolipcowe bukiety także i bez okazji wtedy, gdy jeszcze mogłyśmy się spotkać twarzą w twarz i mocno przytulić. Ot, taka kwiatowa radość dla oczu. A teraz rozweselam ten dzień – Jej i moich imienin.

Bo dla mnie to od zawsze, odkąd pamiętam, było nierozłączne – Mama zwana Dużą Hanią robi imieniny, a Mała Hania (czyli ja – choć w pewnym momencie, patrząc na mój wzrost, małą nie można mnie było już w żaden sposób nazwać) siłą rozpędu też świętuje dołączając się do Dużej. Tak było przez wszystkie lata. Taki imieninowy tandem. A teraz Ona zniknęła, zostawiła obok mnie wolne miejsce. Nie da się go wypełnić. Ta pustka boli.

Po południu w dniu imienin siedziałam przy stole ustawionym w naszym ogródku pod szumiącym dębem. Otoczona bliskimi mi osobami. Pełno było radości, rozgardiaszu czynionego przez biegające wokół dzieciaki, gwaru rozmów i salw śmiechu. I mimo, iż czułam się tam naprawdę szczęśliwa i rozpierała mnie wewnętrzna radość oraz wdzięczność za to wszystko, to tak bardzo brakowało mi Jej obecności – drugiej Hanny do kompletu.

wtorek, 23 czerwca 2015

Przygody z Tatą

Dzisiaj w Dzień Ojca wróciły do mnie migawki z dzieciństwa. Jesteś Tatą niezwykłym. O czas mojego życia, czyli o jakieś trzydzieści pięć lat, wyprzedziłeś te wszystkie dzisiejsze dyskusje o znaczeniu ojcostwa i relacji mężczyzny z dzieckiem. Podglądam teraz Ciebie – Dziadka i Twoje relacje z Twoimi Maluchami wnukami. Patrzę czasami na Was i widzę Ciebie i mnie, taką małą. To ja gramolę Ci się na kolana i słucham zapatrzona jak objaśniasz mi świat.

Tyle czułości, tyle uważności i cierpliwości, jakimi mnie obdarzyłeś to dar, którego nie sposób prosto opisać.

Dzisiaj wróciłam znowu na chwilę do rodzinnych zdjęć, chciałam przywołać siebie, małą dziewczynkę, w relacji z Tobą – ukochanym Tatą. Odnaleźć nasze emocje.

Na tym zdjęciu mam dokładnie 8 miesięcy. Trzymasz mnie na rękach i patrzysz prosto w obiektyw tym spojrzeniem, które uwielbiam. Wesołe iskierki w Twoich ciemnych oczach i jakaś błąkająca się w nich nutka zadziwienia.
Poznajemy się dopiero, jeszcze sobie ze mną nie pogadasz, ale od samego początku wymyślasz czym mnie zaciekawić.

Bo odkąd pojawiłam się na świecie, Ty byłeś zawsze obok i prowadziłeś mnie przez wszystkie jego zawiłości, ucząc życia. Bo traktujesz dzieci z pełnym zaufaniem, jak dorosłych. Dlatego w Twojej obecności czują się tak dobrze: słuchają Cię i czekają na przygody. 

A przygodą jest przecież:
  • bycie najmłodszym asystentem krótkofalowca i nasłuchowcem, zbyt duże słuchawki na uszach nie przeszkadzały wcale wsłuchiwać się w tajemnicze odgłosy płynące z różnych częstotliwości, kręcenie gałką by zmieniły się fale, rozpoznawanie alfabetu morsa i nadawanie razem z tobą - mój mały paluszek na Twoim 
  • asystowanie w lutowaniu i przytykanie na Twoją prośbę delikatniej niteczki cyny do lutownicy, a potem pasjonujące zbieranie kleksów jakie z niej pozostały, byś mógł je jeszcze raz przetopić
  • sprzedawanie niezliczonych ilości książek w dziecięcej księgarni i doradzanie Ci, którą masz kupić dla małej córeczki
  • bycie Twoją sekretarką zamawiającą na Twoją prośbę przez telefon zabawkę cały kontener śrubek
  • zakładanie zrobionego przez Ciebie z papieru czepka pielęgniarki i oświadczanie, że ja będę położną, bo jak ktoś wstanie to go położę 
  • przebywanie razem w zaaranżowanej w łazience ciemni, w której mrokach wywoływałeś zdjęcia, a ja patrzyłam z zachwytem jak na zanurzonym w kuwecie  z odczynnikem fotograficznym papierze wyłaniają się z niebytu nasze twarze
  • trzymanie kubka z wodą, w którym mogłeś maczać rozgrzane do czerwoności wiertła zmęczone do granic możliwości zmaganiem się z betonową ścianą i syczące z ulgą zanurzone w odmętach chłodu
  • chropowatość papieru ściernego, który dawałeś mi do ręki, bym mogła razem z tobą szlifować koleją deskę, którą stawała się szafą
  • wchodzenie na dach, by mocować z Tobą antenę, trzymać kombinerki i spoglądać z zachwytem na świat z wysokości trzeciego piętra.

A to tylko mała garstka z tego bogactwa, którym mnie obdarzyłeś.
Dziękuję Tato! 

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Czytanie

Drewniana mozaika podłogowa, którą dotykają małe, nagie dziecięce stopy. Słychać szybkie, drobne kroczki, przemierzające korytarz, a w półmroku wnętrza widać energiczny gest podciągania nieco za luźnych spodni od kolorowej, bawełnianej piżamy w krokodyle. Trasa prowadząca z łazienki do dziecinnego pokoju przebyta zostaje w tempie ekspresowym i zwieńczona jest tanecznym piruetem na zakręcie tuż przed wejściem do pokoju. Mała B. wykona ze śmiechem jakąś wyuczoną na zajęciach rytmiki baletową pozę, a Malutka T. chce ją naśladować, ale tak się spieszy, że zamiast artystycznego obrotu wychodzi jej nieco komiczne hamowanie tuż przed wejściem do pokoju. 

Teraz, gdy razem stajemy przy dużym rozłożonym łóżku, na którym obecnie śpią razem dziewczynki – i mają  tu swoje wydzielone dwa, siostrzane królestwa zajmujące ze ¾ ich pokoju - padają zwykle zdania, które mnie zawsze wzruszają i rozbrajają i które powtarzają się za każdym razem gdy u nich wieczorem jestem, a odczytuję je jako swego rodzaju zaszczyt.  Przy każdej niemal wizycie w tym domu staję się bowiem Ciocią od kąpania i od czytania na dobranoc. Taka tradycja, którą z radością kultywuję.

- Ciociusiu, przeczytasz nam bajkę? – To Mała B. patrzy na mnie z nadzieją odgarniając spadające na oczy rozpuszczone już coraz dłuższe włosy. - Ciocia! Poczytasz, ale poczytasz? – To z kolei Malutka T., która po tych słowach patrzy mi prosto w oczy i zabawnie przekrzywia swoją blond głowę. I nie czekając jeszcze na moją odpowiedź, staje na palcach tuż przy niskiej szafce i zaczyna wybierać książeczki z ułożonego na niej stosu. Tak się najczęściej składa, że to co ją interesuje znajduje się na samym dole. Wykonuje więc nieco karkołomne ruchy, siłuje się z książkami i najczęściej patrzy na mnie błagalnie licząc na jakiś szybki ratunek. Bo przecież: Ciociu! Ja chcę "Tupcia Chrupcia" i "Kopciuszka" i to, i jeszcze to. To będzie dla B., a to dla mnie, dobrze? Przeczytasz?

Gdy w moje ręce trafiają cenne lektury, dziewczynki gramolą się do łóżka. Leżą obok siebie. Każda poprawia swoją poduszkę i opatula się swoją małą kołdrą. Przekręcają się kilkakrotnie z boku na bok, wystawiają spod kołdry raz jedną nogę, raz drugą, a małe stopy zwiedzają różne strony prześcieradła. Siostry wiercą się chwilę, usiłując znaleźć najwygodniejszą pozycję, jeszcze odpinanie z włosów jakieś zapomnianej spinki, jeszcze rozplecenie warkocza, bo jednak przeszkadza. I jest cisza. Zastygają ,czekają i zerkają na mnie.

A ja klękam na podłodze, opieram się łokciami na łóżku między ich głowami. Trzymam otwartą książkę przed sobą, tak, że obydwie dobrze widzą jej strony. I zaczynam czytać.

Obojętnie jak prosta to byłaby historia, staram się z niej wydobyć emocje. Uwielbiam przenosić się w ten dziecięcy czas, w te opisane w bajce historie  i sytuacje. To nie jest normalne czytanie. Daję się ponieść radości tego wspólnego czasu. Każdy z bohaterów ma swój głos, pukanie do drzwi jest pukaniem, a szept szeptem. Jest groźna królowa,  gardzące Kopciuszkiem przyrodnie siostry, jest jęk strachu i westchnienie ulgi. 

Obserwuję dziewczynki.  Mała B. zwykle uważnie patrzy na kolejne strony, gdy się da, próbuje łączyć literki i wydobywać z nich kształtne słowa. Uśmiecha się delikatnie, kiwa głową, zerka na Malutką T. ze wzruszającą pobłażliwością starszej siostry. Ona przecież jest starsza, wie więcej, coraz bardziej rozumie, że trzymając książkę i czytając ją dalej i dalej, wchodzimy do innej, specjalnej i niepowtarzalnej przestrzeni. Z której możemy wyjść w każdej chwili, by zapaść w prawdziwy sen. Co Mała B. robi nader szybko i skutecznie.

Za to Malutka T. wpada całą sobą w bajkowy świat. Po kilku minutach słuchania na leżąco i pokazywania palcem na obrazki, dokańczania nieraz i całych zdań, które właśnie wypowiadam, a które ona zna już na pamięć, T. gramoli się spod kołdry i siada na łóżku. Uwielbiam na nią wtedy spoglądać. Widzę jej profil. Patrzy z ogromną uwagą na książkę i kolejne ilustracje. Każda modulacja mojego głosu wywołuje na jej twarzy przejecie, marszczy brwi, mruży oczy, otwiera delikatnie usta. Odwraca wtedy głowę w moją stronę i patrzy na mnie bardzo uważnie. A w tym jej spojrzeniu jest jednocześnie zadziwienie, ogromne przejęcie i pełno zachwytu. Jest wszystko. Na łóżku siedzi po turecku mała dziewczynka, w kolorowej piżamie w krokodyle i przeżywa to, co czytam każdą częścią siebie.

Gdy przewracam ostatnią kartkę patrzy na mnie ze smutkiem i nadzieją mówiąc: Ciocia Hania, jeszcze, jeszcze, jeszcze jedną poczytaj…

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Dziecko

Dałam się porwać dzisiejszemu szaleństwu Dnia Dziecka i wydobyłam stare zdjęcia. Oczywiście te z dzieciństwa. Oglądam je zawsze z takim rodzajem wzruszenia pomieszanego z wewnętrzną radością ściskającą mnie w środku. Te zdjęcia i zatrzymane w nich chwile mojego życia to taki piękny prezent.




Tyle czystej, dziecięcej radości, taki ogrom zatrzymanych w kadrze emocji. To zasługa Taty, który chyba najczęściej był naszym fotografem. Miał w sobie -  i zresztą dalej ma - tyle uważności, która sprawiała, iż potrafił wychwycić i utrwalić nasze spojrzenia: piękne, ufne spojrzenia i naturalne gesty. Przez obiektyw patrzył na nas z miłością, dającą poczucie bezpieczeństwa. Teraz zerka tak na wnuki – maluchy: Małą B., Mniejszą T. i Malutkiego P., a ich przyszłe albumy zapełniają się dziesiątkami zdjęć zrobionych przez Dziadka. 

Tata i Mama stworzyli mi i mojej siostrze O.  piękne, dobre, pełne czułości i ciepła dzieciństwo. Patrzę na tę rosnącą dziewczynkę ze zdjęć i odszukuję ją w sobie. Myślę, że ciągle we mnie mieszka -  jest w moim uśmiechu i w codziennych małych zachwytach. 

wtorek, 26 maja 2015

We mnie

Klęczałam dzisiaj na łazienkowym dywaniku i pomagałam zakładać piżamy rozgrzanym dopiero co zakończoną kąpielą siostrzenicom. Szukałyśmy nogawek, ogarniałyśmy mokre kosmyki grzywek wpadających im do oczu, patrzyłyśmy sobie w oczy i parskałyśmy śmiechem. Jedna mówiła przez drugą. I każda miała mi do opowiedzenia bardzo ważną historię. O guzie na czole, o przedszkolnym pikniku, o nowej piżamie, o dopiero co śpiewanej piosence.

Większa B. i mniejsza T. Gramoliły mi się kolejno na kolana, a ich małe ręce obłapiały mnie mocno za szyję. Od małej T. która wariowała robiąc uroczy dziubek z ust i wciągając policzki otrzymałam przy tych łazienkowych manewrach niespodziewanego, radosnego całusa prosto w czubek nosa. 

Za moimi plecami pojawiła się cicho moja siostra O. , która pogłaskała mnie delikatnie po głowie mówiąc: Ojej takie włosy jak u Mamy, zupełnie jak u Mamy…

Przeniosłam się w czasie. To Ona. Klęczy przy wannie i ubiera mnie i moją siostrę w piżamy. Z czułością, troską, uśmiechem. Potem gdy nie mogę zasnąć i niecierpliwie wiercę się w swoim łóżku śpiewa mi tuż nad głową „Aaa kotki dwa…” albo „Lulajże Jezuniu”. Czuję jej dotyk. Głaszcze mnie po głowie. Śpij Myszeczko – mówi cicho. Całuje mnie w czoło. Jej pochylającą się nade mną postać oplata delikatne, ciepłe światło sączące się przez uchylone drzwi z przedpokoju. Jest zawsze obowiązkowo zapalone, gdy my dwie, jeszcze małe, zasypiamy. Pozwala oswoić gęstniejący i straszący mrok dziecięcego pokoju.

Tyle miłości, którą mnie obdarowała. Tyle przytuleń. Tyle rozmów, także tych dla obu z nas trudnych. Tyle godzin spędzonych razem w kuchni, której przestrzeń w jakiś niewytłumaczalny sposób ułatwiała nam dzielenie się sobą i swoim życiem. Tyle wymienionych spojrzeń. 

Ja też czasami ze śmiechem całowałam ją w zgrabny, piegowaty nos.

To już czwarty Dzień Mamy bez niej obok. Odkąd jej fizycznie i namacalnie nie ma, czuję, często, choć nie umiem tego wytłumaczyć, że jest we mnie. Zerkając w lustro widzę jej oczy i jej spojrzenie. Niektóre moje gesty są jej gestami. Mamy to samo imię. Towarzyszy mi. Niosę ją w sobie.



Lubię patrzeć na to zdjęcie. Zrobione w 1975 r. Jest zakochaną narzeczoną, żoną zostanie za rok. Po raz pierwszy będzie mamą w kwietniu 1978 r. Mała Ania – ciężko chora, przeżyje tylko tydzień. Nawet się nie zobaczą. Potem z całych sił będzie czekać na mnie, modląc się bym była zdrowa i by wszystko było w porządku. Poznamy się na tym świecie w kwietniu 1980. W grudniu 1983 pojawi się w jej życiu jeszcze jedna dziewczynka - moja siostra O.

Dziewczyna ze zdjęcia do 23 sierpnia 2011 roku będzie tworzyła niepowtarzalną macierzyńską historię.

Mamo! Dziękuję Ci za wszystko. 

piątek, 1 maja 2015

Dana

Pierwszy dzień maja, gwarne Krakowskie Przedmieście, soczysta zieleń młodych liści i kwitnące magnolie. Ruch w kawiarniach, pełno spacerowiczów, tętniące wielkomiejskie życie. Tuż obok niego, w jednej z kamienic za grubym murem, na czwartym piętrze całkiem ukryte dla oczu miejsce - miejsce umierania - Hospicjum Caritasu.

Chory, który tu trafia wie, że nie pójdzie już spacerować Traktem Królewskim. Wie, że jego czas na tym świecie się skończy za kilka dni lub tygodni. Ma swoje łóżko, oddzielone żółtymi zasłonami od dwóch pozostałych, będących w sali, ma swoją szafeczkę z potrzebnymi drobiazgami, ma tuż nad głową czerwony przycisk do wzywania pomocy, ma ustalony obchodami i czynnościami pielęgnacyjnymi rytm dnia, ma ciszę, spokój, odgłos skrzypiącej podłogi i padania deszczu na parapet, ma dobrą opiekę, leki przeciwbólowe oraz tylko swoje jedyne i niepowtarzalne cierpienie i strach przed przejściem na drugą stronę.

Dana - moja 77-letnia ciocia - przyszła tu dziesięć dni temu na własnych nogach. Miała taki jasny, wcześniej opracowany plan, który tworzyła przez ponad 13 lat walki z chorobą. Gdy już będzie się czuła bardzo źle, to właśnie tu, w tym hospicjum (w którym przez ostatnie kilka lat pomagała jako wolontariuszka) ma miejsce i pewną, dobrą opiekę. Nikomu nie będzie robiła kłopotu i zawracała głowy. Cała Dana. Dzielna, uparta, apodyktyczna nieco kobieta, która nigdy nie założyła swojej rodziny, ale lubiła ludziom pomagać i zawsze otoczona była gronem  pomocnych przyjaciół.

Każdy kolejny dzień jej pobytu w hospicjum przynosił lawinowe pogorszenie stanu. Wczoraj, gdy było już źle, w przebłysku świadomości z trudem wyszeptała do mnie:  Nie mam już siły. 

Dzisiaj stało się. Odeszła o 13.40.  Trzymałam ją za coraz chłodniejszą dłoń, obserwowałam siniejące paznokcie, głaskałam ją delikatnie po głowie i po blednącym policzku. Jak dodać otuchy umierającemu? Oddając swoje ciepło i czułość? Mówiąc by się nie bała? Dziękowałam jej za wszystko, nawet za ostatnie naleśniki z serem, które naszykowała specjalnie dla mnie, gdy jeszcze była w domu i gdy już tak źle się czuła (no bo przecież dopóki jeszcze się rusza, to mnie musi ugościć – szalona).

Mówiłam o jej najbliższej Przyjaciółce, że też jest z nią myślami i też trzyma ją za rękę tylko z daleka. Była nieprzytomna, ale wierzę, że mnie słyszała. Uspokajała się. Od wczoraj oddychała wspomagana przez aparat z tlenem – dwie małe rurki przytknięte do nosa. Dzisiaj rano dostała krwotoku wewnętrznego z płuc. Każdy jej oddech powodował jakieś mikrokrwawienie, a z ust sączyła się małymi strużkami krew. Z trudem oddychała, czerwień krwi kontrastowała z jej bladością, wchłaniała się w płótno, które dostałam by wycierać jej twarz. Uchodzące przez usta życie.

Coraz ciszej, coraz wolniej, coraz spokojniej. Koniec.

Nie potrafiłam przestać głaskać jej po głowie, miała zamknięte powieki. Ciekły mi gorące łzy. Patrzyłam na jej twarz. Tak, to jest właśnie ten moment, gdy tuż po śmierci ona pięknieje, wygładza się, ma w sobie taką świetlistość, spokój i ulgę. 

Wczoraj, wychodząc od niej późnym wieczorem, pocałowałam ją już śpiąco-nieprzytomną i powiedziałam, że ją bardzo kocham. - Ja też - cicho szepnęła i ścisnęła mnie delikatnie za rękę. Cenny skarb.

W sobotę Konrad zawiózł ją na wózku na świeże powietrze, do ogrodu hospicjum z widokiem na wiślaną skarpę i Mariensztat. Teraz już wiemy, że sprawił jej tym samym ostatni spacer z ciepłem promieni słońca na twarzy i ostatnimi przytomnymi spojrzeniami na  kwitnące kasztanowce oraz wiosenną zieleń liści.

Dzisiaj, kilka godzin po śmierci, ze swojego pokoju w hospicjum wyjechała na korytarz okryta szczelnie morelowym, świeżym prześcieradłem, jak całunem, a do niego przypięty był żywy kwiat – fioletowy mały gerber i karteczka z jej imieniem i nazwiskiem oraz datą. 

Patrzyłam na to i kołatało się w mojej głowie kiedyś przeczytane zdanie, które powiedział święty Charbel – libański pustelnik: Gdybyśmy należeli do tego świata, nie musielibyśmy z niego odchodzić.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Oczy

Pochylała się nad nim. Jej drobna postać u wezgłowia szpitalnego łóżka, burza loków wokół głowy, niektóre niesfornie spadające na twarz. Szczupłą dłonią gładziła go delikatnie po łysiejącej głowie i króciutko ostrzyżonych włosach. Muskała palcami jego policzki – dopiero przed chwilą świeżo przez nią ogolone. Dotykała wskazującym palcem jego nosa powtarzając gest, którym On sam zapewne obdarowywał ją wielokrotnie, gdy była małą dziewczynką. 

Patrzy na niego z tak ogromną czułością i miłością, dyskretnie wyciera przezroczystą kulkę łzy turlającą się po policzku z kącika jego oka. Tak trwają. „Skąd Ty się tu wzięłaś?” – cicho do niej szepcze. Szpitalny świat na chwilę się zatrzymuje. Nie ma łóżek obok, nie ma mnie. Jest tylko to, co zawieszone w powietrzu między ich spojrzeniami. To chory ojciec i dorosła córka. Więź. Miłość.

Widzieliśmy się zaledwie kilka razy, a ostatnio dobrych siedem lat temu, jeszcze przed jego chorobą. Ta spadła na niego przewracając wszystko do góry nogami. Zabrała mu normalne, samodzielne życie i jednocześnie odmieniła codzienność Córki oraz jej rodziny. Każdy dzień od chwili, gdy to się stało, jest przepełniony troską, strachem, zmęczeniem, a jednocześnie jakąś tlącą się iskierką nadziei, że może jego stan się nie pogorszy, że jakoś to wszystko się ułoży. 

Patrzyłam teraz na niego, leżącego tu w szpitalnym łóżku i poznawałam tylko jego oczy. Duże, błękitne, dobre oczy. Na nią, na swoją dorosłą córkę spoglądał z czułością i delikatnością. Na mnie początkowo trochę niepewnie i nieśmiało. Ale po niedługiej chwili czułam i widziałam, że w tym błękitnym spojrzeniu jest odcień delikatnego uśmiechu i takiego wewnętrznego ciepła. 

W oczach tego ponad 70-letniego mężczyzny malował się również poruszający mnie do głębi pewien rodzaj zadziwienia, smutku i bezradności. Co tu robi? Jak to się stało, że swoje chore i słabe ciało oddaje w ręce córki? Że ona ma patrzeć na to wszystko – jego nagość, jego fizjologię – tak intymne i wstydliwe. Przewinie go jak dziecko, nakarmi go jak dziecko. Wszystko się przedziwnie odwróciło. Poddaje się z pokorą temu wymuszonemu chorobą przesuwaniu granicy.

Pożegnałam się z nim – gładziłam go po ciepłej, szczupłej ręce, patrzyłam w te jego błękitne oczy i powiedziałam, że życzę mu bardzo, bardzo dużo siły. Uśmiechnął się do mnie delikatnie, podniósł ręce znad kołdry, zacisnął mocno pięści i nimi energicznie potrząsnął. Jak zaangażowany kibic. „Siły” szepnął. Zrozumiał. Wie.

środa, 28 stycznia 2015

Sklep

Równy rząd małych, kolorowych, gumowych zabawek ustawiony  na białym brzegu wanny. Małe, wilgotne paluszki dotykają delikatnie każdej z nich: i pękatego zielonego wieloryba z namalowanym szerokim uśmiechem, i czerwonego konika morskiego ze śmiesznie wypiętym brzuchem, i żółtą kaczkę patrzącą na nas wielkimi czarno-białymi oczami spod niebieskiej czapki. Jeżeli któraś z nich nagle, niespodziewanie zawadzona małą ręką, fiknie spektakularnego koziołka do wody od razu szybko jest ze śmiechem wyławiana i na nowo ustawiania na swoim miejscu.

Mamy więc piękny, równy szereg. To jest wystawa sklepowa. Gotowe. Malutka T. - prawie trzyletnia, patrzy na mnie z radością w oczach. Usiadłam na kolanach tuż przy wannie, w takiej pozycji jestem wzrostu tej małej, szczuplutkiej sprzedawczyni siedzącej po turecku w waniennych ciepłych odmętach.

- Dzień dobry! Co Pani kupi? - pyta mnie śmiało wczuwając się w swoją rolę  - Tu są zabawki. Do wanny.
- Dzień dobry! O ja bardzo chętnie kupię jakieś dwie zabawki dla moich siostrzenic. Czy może Pani mi coś doradzić? Ma Pani na pewno większe doświadczenie w tej kwestii. Które będą się podobać? - pytam.

Mała T. przygląda mi się bardzo uważnie, oczy jej się śmieją, ale bardzo, ale to bardzo stara się zachować powagę. Szczupła rączka krąży nad zabawkową wystawą, zastyga na moment i bierze w dłoń gumową, zieloną rybkę.

- Oooo rybki, zielone rybki – pokiwała z namysłem głową, a jasne kosmyki spadające na czoło przyczepiły się delikatnie do skóry -  wieloryb i ryba.
- Wspaniale! Kupuję. Może Pani policzyć ile płacę?
- Tak. Tak. 

Wybrane zabawki zostają przytulone mocno przedramieniem do nagiego, mokrego brzucha.  A uwolniona w ten sposób dłoń stuka paluszkami w powierzchnię wanny tuż nad poziomem wody. Tuk tuk tuk. Następnie szybko uwalnia z objęć  zielonego wieloryba i przytyka go w to samo miejsce, w które stukała.

Piiikkkk  - mała sprzedawczyni wydaje charakterystyczny dla sklepowych kas dźwięk skanera kodów kreskowych. Zaraz za wielorybem to samo spotyka następną zieloną rybkę. Piiiikkkk
- Ja kasuję, wiesz, Ciociu?
- Proszę Pani  ile płacę? Już wiadomo? - dopytuję.
- ….yyyy.... Sześć groszów. Zapakować?
- Jeżeli ma Pani jakieś ładne torebki na prezenty, to tak poproszę.
- O.... tak.... tu.  -  Mała T. nieco się zasapała, ale udało jej się włożyć małe zabawki do cienkiej, czerwonej, siateczkowej torebeczki pływającej w wodzie - Proszę. 

Wyciągnęła w moją stronę ociekającą siateczkę ze złowionymi rybami- zabawkami. Zerkały na mnie swoimi dużymi, namalowanymi oczami. A ja wyciągnęłam dłoń z niewidzialnymi pieniędzmi.  Z uśmiechami od ucha do ucha dokonałyśmy zakupowej transakcji. Kiedy tak T. mocowała się z pakowaniem tych zakupów ja zerkałam na nią spomiędzy ustawionych na brzegu wanny pozostałych zabawek. Była tak skupiona, tak dokładna, tak zaangażowana. Taka piękna i rozbrajająca w tej czynności. 

Po zabawie i myciu przyszedł czas na wyciągnie z wanny. W moją stronę wyciągnęły się dwie małe rączki. No to siup! Szybko opatuliłam T. w ręcznik. Wycierałam ją dalej klęcząc. A stanęła małymi stópkami na chodniczku przy wannie i zastygła w moich rękach otulona ręcznikiem. Zbliżyła mokry jeszcze nos do mojego i przez kilka sekund patrzyła mi z bliska w oczy. A w oczach ma takie pokłady czystej radości, życia, energii, że aż trudno to opisać.  Następnie zarzuciła te swoje szczupłe rączki na moją szyję i perliście się śmiejąc z całych sił mnie uścisnęła.

W takich momentach zatrzymuje się na kilka chwil mój dorosły świat. Nie ma miejsca na jakieś zawahania – jest tylko czułości i czysta, niczym niezakłócona radość wypełniająca całą mnie. I tyle wdzięczności za to piękno.

Wczoraj gdy przytulałam malutką, kruchą T. moje myśli krążyły jednak jeszcze w jednym kierunku. Dokładnie sześć lat temu, też we wtorek 27 stycznia, w tej samej łazience, w miejscu gdzie klęczałam zasłabła Babcia Marysia i było to początkiem jej kilkugodzinnego odchodzenia. Znowu wszystko w przedziwny sposób się ze sobą powiązało. Dziecięcy śmiech i cichość umierania. Pełnia.

sobota, 24 stycznia 2015

Nocowanie u cioci

Kiedy miałam pięć czy sześć lat, co jakiś czas rodzice zgadzali się, bym spędziła wieczór i noc u Cioci Basi. To uczucie, które mi wtedy towarzyszyło i które pamiętam, było pomieszaniem ogromnej radości, niecierpliwości i silnego przekonania, że przeżyję jakąś przygodę. Nocowanie z dala od domu u ukochanej Cioci było zawsze sygnałem, że będzie inaczej niż zwykle, że zostanę wpuszczona do jej domowego świata.

Ciocia Basia, siostra Babci Marysi, była samotna, nigdy nie założyła własnej rodziny. Poświęciła swój czas i serce pomagając w wychowywaniu swoich siostrzenic i siostrzeńca, a potem „wnuków” czyli mnie i mojej siostry. Tak bardzo lubiłam jej poczucie humoru i czułość. Zaproszenie do niej na noc było czymś wspaniałym i wyczekiwanym.

Pamiętam klatkę schodową kamienicy na Grochowie, wspinałyśmy się na kolejne piętra, by skręcić w lewo w głąb korytarza, który prowadził do drzwi jej mieszkania. Szczęk kluczy w zamku, skrzypnięcie otwieranych drzwi, pstryk światła w przedpokoju włączanego wprawną ręką właścicielki. W mieszkaniu był mały przedpokój, na wprost wejście do łazienki, po lewej drzwi do całkiem sporej kuchni, a po prawej do pokoju pełniącego rolę sypialni i salonu. Skrzypiąca klepka, zapach pasty do podłogi i takie filcowe, prostokątne szmatki, na których można było stawać stopami i posuwistymi ruchami pomykać po przestrzeniach pokoju by froterować podłogę.

Przekroczenie progu tego domu wyznaczało dla mnie wieczór szczególny. Był to czas tylko dla nas, wtedy obie dla siebie byłyśmy najważniejsze. Czułam się tam bezpiecznie. Mam przed oczami jakieś obrazy z tych wizyt. Takie migawki. Wspólne szykowanie kolacji. Wyjmowanie talerzyków i sztućców z kuchennego kredensu, dreptanie między kuchnią i pokojem, przeciągły gwizd czajnika. Smak nietypowej przekąski, która zawsze była gotowa, gdyby na coś nagle się miało ochotę: słone paluszki maczane w majonezie...

Wieczorne rozkładanie polowego łóżka, powlekanie kołdry i poduszki pachnącymi, wykrochmalonymi białymi poszwami. To skrzypiące polowe łóżko, na którym zawsze spałam stawało tuż obok dużego łóżka Cioci. Gdy przykładałam głowę do poduszki i układałam się na lewym boku mogłam patrzeć na nią leżącą na swoim posłaniu. Spod przymkniętych powiek podglądałam ją układającą się ze snu. Na jej nocnej szafeczce stała lampa, którą uwielbiałam za jej światło jakim obdarowywała półmrok pokoju. Lampa ta miała klosz, który rzucał na ścianę i sufit setki odblasków. Zachwycające drobiny ciepła rozrzucone po pokoju. Teraz tę właśnie ciociną lampę mamy u siebie w sypialni. Jest dla mnie skarbem.

Ale to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci to fakt, że Ciocia Basia udostępniała mi swój dorosły, kobiecy świat. Mogłam za jej zgodą otworzyć ciężko wysuwającą się szufladę w dużej komodzie pełną zachwycających drobiazgów. Dotykałam małymi palcami misternie wykończonych modelinowych broszek w kształcie kwiatów, zakładałam na palce dużo za duże pierścionki z cyrkoniami i innymi kolorowymi oczkami, przymierzałam niezliczone sznury koral i koralików, zakładałam na małe uszy kolejne pary barwnych klipsów.

Układałam, przekładałam, dotykałam tych cudów z dziecięcą radością w oczach, zwiedzałam wszystkie szufladowe zakamarki. Były jeszcze dwa miejsca, do których miałam dostęp. Za drewnianymi drzwiczkami dużej szafy wnękowej pachnącej naftaliną była półka, a na niej nylonowe halki, białe, kremowe, delikatnie różowe, z koronkami i bez. Za zgodą Cioci stawały się one moimi balowymi suknami, takimi powłóczystymi, lejącymi się. Do tego oczywiście buty na obcasach wydobyte w głębin małej szafki w przedpokoju z której pachniało mieszaniną pasty do butów, skóry i potu.

I był jeszcze ogromny wybór szydełkowych, trójkątnych chust z frędzlami mieszkających na jeszcze innej półce. Fantastycznie nadawały się na nakrycie głowy. Mogłam się dokładnie obejrzeć, od stóp do głów w tych pięknych kreacjach, gdyż w korytarzu wisiało duże lustro, w którym widziałam się cała.

A rano uwielbiałam się przyglądać Cioci robiącej makijaż. Zawsze siadała przy stole, wyciągała z kosmetyczki malutkie okrągłe lusterko, siadała twarzą do balkonowego okna i przyglądała się sobie uważnie. Pociągała brwi czarnym ołówkiem, malowała usta koralową szminką. Patrzyłam z zachwytem na śmieszne miny, które  przy tym robiła.

Ostatnio moja siostrzenica, pięcioletnia już B. ni stąd ni zowąd przytuliła się do mnie mocno. Zaczęła mnie delikatnie głaskać po włosach, a że akurat siedziałam, a ona stała tuż przy mnie to mogłam patrzeć prosto w jej błyszczące, uważnie patrzące na świat oczy.

Ciociu Haniu, bo ja to Cię bardzo kocham – powiedziała wolno. - Czy możemy zrobić tak, że ty się z moją mama umówisz i ja bym do Ciebie przyjechała do domu? Bo ja bym chciała u Ciebie i Wujka nocować... Poukładałbym Ci kolczyki i bransoletki, dobrze?

Spojrzała na mnie z ogromną nadzieją. A ja w jej oczach widziałam siebie, małą, właśnie w jej wieku. Wróciło do mnie to uczucie, które miałam gdy wiedziałam, że będę nocowała u Cioci Basi. Historia zatacza koło. Mała Hania nocowała u Cioci B. Mała B. będzie nocowała u Cioci Hani. Tak kochana B. tak właśnie zrobimy! Jak najszybciej.

środa, 21 stycznia 2015

Dzień Babci

Ostatni raz wyściskałam ją z okazji Dnia Babci sześć lat temu. Niecały tydzień później odeszła na zawsze – mogę ją więc objąć i przytulić się do niej świątecznie tylko we wspomnieniach i w myślach.

Babcia Marysia – to najbliższa mi Babcia, z którą spędziłam najwięcej swojego dziecięcego i dorastającego życia.

Ileż to było wspólnie odliczonych godzin i minut, razem wykonywanych codziennych czynności, tabunów opowieści o tym co ważne i o tym co najzwyklejsze, ile trudnych rozmów, różnicy zdań, nauki życia i śmiania się z siebie, rodzinnych historii, pomagania w kuchni, wspólnego gotowania, ile usłyszanych porad, ile wypitych wspólnie herbat zagryzionych czymś słodkim, bo przecież jak wiadomo na słodycze jest z w brzuchu osobna przegródka! Ileż opowiedzianych marzeń.

Babciu! Nie da się tego przecież policzyć. To chwile bezcenne. Takie, które rozłożone na czynniki pierwsze, nie dają się tak po prostu ogarnąć. To Twoja osoba, Twój czas, który przeplatał się z moim przez niemal 29 lat życia. Za to Ci z całego serca dziękuję.

wtorek, 6 stycznia 2015

Pewna styczniowa rocznica

Zaczęło się dzisiaj od przeglądania starych rodzinnych zdjęć. Co jakiś czas sięgam do nich, jakby przyzywana dawnymi czasami, osobami bliskich, których już nie ma, których często nawet nie zdążyłam poznać. Ale patrzenie na ich twarze zatrzymane na czarno-białych fotografiach zawsze wywołuje na mojej twarzy uśmiech, rozczulenie i pewien rodzaj wzruszenia. Chłonę ich spojrzenia, uśmiechy, wpatruję się w detale tła. Chcę z całych sił uchwycić coś jeszcze, to „coś” zatrzymane w spojrzeniach, gestach, „coś” nadające tym fotografiom życie, sprawiające, że stają się bardziej przestrzenne, głębsze, bardziej mi bliskie.

Odziedziczyłam kilka albumów starych fotografii, a także kilkaset zeskanowanych pieczołowicie przez moją Mamę i dokładnie przez nią podzielonych na opisane foldery zdjęć rodzinnych, pochodzących z różnych źródeł. Wszystko przez to, że Mama miała w sobie bakcyla genealogicznego, który sprawiał jej ogromną radość i który ujawnił się z większą mocą, gdy już była chora. Tak jakby świadomość, iż jej czas się kurczy, gnał ją do porządków i katalogowania dziedzictwa rodzinnych zdjęć.

Znalazłam dzisiaj album opisany „Ślub rodziców”. Otworzyłam go dzisiaj, dokładnie w 68 rocznicę tego wydarzenia uwiecznionego na zdjęciach. Chodzi o ślub moich dziadków Babci Marysi i Dziadka Henryka, którzy w poniedziałkowy poranek 6 stycznia 1947 roku o godzinie 9.45 w kaplicy Kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej na warszawskim Kamionku ślubowali sobie miłość i wierność. Ona 25 letnia, on prawie 34 letni. 


Pamiętam opowieść Babci, że w tym ślubnym dniu był ogromny mróz, który sprawił, że zamarzł jej  ślubny bukiet, któremu nie pomogło nawet porządne owinięcie go papierem. Na jednym ze zdjęć zrobionych przed kościołem Babcia trzyma go w objęciach opatulonego w biały papier. Nie było pompy, nie było białej sukni, a skromny komplet z białą koszulą, z dużym kołnierzem oraz elegancki biały toczek na głowie. Z tego co widzę, Babcia mimo mrozu do swojego palta z lisim kołnierzem założyła wiosenne pantofle. Dziadek występował w długim płaszczu i kapeluszu. Mimo zimna ich piękne uśmiechy mówią wszystko. Ślubowali sobie z miłością i radością.

Po uroczystości w rodzinnym mieszkaniu obyło się poślubne przyjecie. Tłum ludzi, wszystko przygotowywane zapewne własnym sumptem. To pierwsze powojenne lata, nie było łatwo, nie przelewało się. Świąteczny obiad, potem pewnie herbata i ciasto. Było tłoczno, gwarno, słychać było szczęk filiżanek, goście ciasno stłoczeni wokół stołu, z tyłu widać kaflowy piec. Siostra panny młodej – Ciocia Basia jest w jasnej sukience z krótkim rękawem, więc domyślam się, że w pokoju musiało być ciepło. Może w tle sączy się jakaś muzyka puszczana z gramofonu zagłuszana coraz głośniejszymi rozmowami?

No i jest Para Młoda. Z czającymi się w kącikach ust uśmiechami. Zerkający na siebie z czułością, objęci, przytuleni, trzymający się za ręce. Tyle radości. Początek wspólnego życia, plany wbiegające w przyszłość. Piękni byli. Wtedy, 68 lat temu, nie mieli pojęcia, że spędzą ze sobą tylko 14 lat i rozłączy ich śmierć. Babcia została sama i nigdy się z nikim nie związała ponownie. Do końca życia nosiła na palcu ślubną obrączkę, której nie zdejmowała. Obrączkę założoną przez ukochanego 6 stycznia 1947 roku.