sobota, 20 lutego 2016

W autobusie

Autobus w Warszawie. Starszy mężczyzna - wyglądający na biednego i zaniedbanego (może samotnego?) - wstaje, zostawiając na siedzeniu czapkę. Zaczepiam go więc:
- Czapkę pan zostawił.
- Niech leży - odpowiada sucho. 
Nagle się wypręża, wzrok kieruje za okno autobusu i robi znak krzyża. Patrzę, gdzie patrzy. To kościół. Po chwili ciszy zwraca się do mnie:
- Dziękuję, że pan o mnie pomyślał. Wie pan, do lekarza jadę. Już dwie noce nie spałem. Poprzedni wypisał receptę na coś drogiego, co nie działa. A emerytura mizerna. Jadę do innego. Ale na wszelki wypadek modlę się o mądrość dla tego lekarza.
Potakuję ze zrozumieniem, aprobując taki sposób działania. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. Jego oczy faktycznie: czerwone, zbolałe, niewyspane. Potem on wstaje i szykuje się by wysiąść. Zakłada czapkę.
- Wszystkiego dobrego panu życzę. Będzie dobrze! - rzuca do mnie na pożegnanie, ale nie uśmiecha się.
Głębokich i spokojnych snów temu panu życzę.

niedziela, 14 lutego 2016

Drugi dom

Duży pokój skąpany ciepłym światłem płynącym z kinkietów i żyrandola. Owalny, nie za duży stół nakryty białym obrusem, siedem nakryć, półmisek z wędlinami, salaterki z domową sałatką, z robionymi jesienią gruszkami w occie, czerwoną papryką, kawałki śledzi wystające spod cebulowych piórek, pękaty dzbanek z ćmielowskiej porcelany pełen aromatycznej, czarnej herbaty, białe filiżanki ze złoconym szlaczkiem ustawione na spodeczkach, małe kieliszki i wciśnięte w wolne miejsce miedzy talerzem a filiżanką szklaneczki na wodę.

Kolejne dłonie sięgające po potrawy, szczęk sztućców obcujących z powierzchnią talerzy, zapach domowej roboty pasztetu, boczku, świeżość chleba. Smak nalewanego do kieliszków tutejszego specjału – miodówki. Tak lubianej przez wszystkich za miodowy słodki smak, który uwalnia już w ustach niespodziankową, kwaskowatą nutkę cytryny.

Rodzice, ich dorośli synowie z żonami oraz przyjaciel rodziny. Jest też biegające co chwilę niestrudzenie wokół stołu prawie trzyletnie  dziecko – pierwsza wnuczka, mała M. No i błękitnooki kot z krzywym ogonem chowający się pod fotelem. Tym razem w takim gronie świętujemy urodziny Mamy J.

Siedem dorosłych osób, to siedem głosów i rosnący gwar. Rozmowy unoszące się pod sufit, oplatające nas wszystkich, gęsto przetykane ósmym głosem: dziecięcym, radosnym śmiechem. Tupot małych nóg, lekkie skrzypienie drewnianej podłogi. Urodzinowe toasty, przeplatane opowieściami o życiu, wzajemnymi pytaniami o różne sprawy.

Jeżeli tylko można w jakiś sposób zobaczyć zmaterializowaną serdeczność i miłość, to ja, siedząc kolejny raz przy tym stole, właśnie ją widzę: to kumulacja ciepłych, krzyżujących się ze sobą spojrzeń, wiszących nad poziomem stołu, to sącząca się z nich uwaga i troska. Piękno bycia razem – pomimo wszelkich różnic zdań, czy też irytacji, które w codziennym życiu oczywiście się pojawiają.

To, co mnie zawsze porusza, to fakt, że tutaj, w tym domu rodzinnym mojego Ukochanego K. - który stał się moim drugim domem, istniejącym jakby od zawsze - pielęgnowane są wspomnienia o tych, których już nie ma, niezależnie od tego czy wszystkim obecnym byli w jakiś sposób znani. To nie ma znaczenia. Są z nami tu, w czasie spotkań, krążą po pokoju, wychylają się z przeszłości w anegdotach krótkich i długich. Spoglądają na nas spomiędzy rodzinnych historii. Oswajają nasze przemijanie swoimi chorobami, pożegnaniami i pogrzebami. W sposób tak prosty dopełniają nasze życie tu i teraz.

Właśnie w takich momentach, w tym gwarze spotkania i snutych opowieści, w tej rodzinnej jedności teraźniejszości z przeszłością, w tym bogactwie czuję się szczęśliwa.