czwartek, 30 maja 2013

Wspomnienie

Pojawiło się dzisiaj nagle. Przebłysk. Przeniesienie się nagle w czasie. Wspomnienie. Wizja mglista nieco i postrzępiona, ale mimo to wyciągnęła z jakieś głębokiej i dawno zamkniętej szuflady mojej pamięci dziecięce wspomnienie. To niesamowite, że w ciągu kilku zaledwie sekund powróciły kolory, zapachy, dźwięki i moje pewnie czteroletnie wówczas uczucia. 

Jesteśmy tam, w dawnym dużym pokoju starego mieszkania, w którym mieszkaliśmy przy ulicy Kobielskiej. Z tego pokoju wychodzi się na balkon z widokiem na ulice. Jest upalny dzień, do pokoju wdziera się przez firanki i lekko zasunięte ciemne zasłony słoneczne światło, którego promienie tańczą na drewnianej klepce pamiętającej chyba czasy wojny. Czuję ciepły zapach rozgrzanego żelazka. 

Tak jak dzisiaj jest uroczystość Bożego Ciała, tuż pod naszymi oknami będzie dzisiaj szła uroczysta procesja. Swoją małą osobą czuję, że będzie się działo coś ważnego. Trzymam w dłoni uprasowaną koronkową serwetkę. Na stole leży bukiet peonii. Kilka zielonych łodyg zakończonych ogromnymi pękającymi pąkami, płaczącymi kropelkami lepkiego soku i kilka kwiatów już rozkwitłych: pierzaste, ciemnoróżowe płatki, które w sposób iście cudowny ukryte były wcześniej w pąku. Na wolności są olbrzymim, delikatnym, pachnącym pióropuszem. Peonie zachwycają mnie do dzisiaj. Pomiędzy nimi plącze się gałązka zielonego asparagusa. 

Jest też święty obraz – przed oczami mam Matkę Boską Częstochowską, która zawsze wisiała w pokoju Babci, zerkając na domowników zza szklanej ramki. Wiem, że Babcia szykuje ozdobę balkonu. Na jakimś materiale, którego nie mogę sobie przypomnieć, choć wiem, że był, jakiś mechaty, miękki plusz? Czerwony? Zielony? Przymocowany był  ten obraz, wokół niego kwiaty i chyba też koronkowe serwetki dla ozdoby. Wszystko przewieszane było przez balustradę naszego balkonu. By był piękny i uroczysty, by godnie i pięknie towarzyszył procesji, patrzył na sypane na ulicy płatki kwiatów, by wdychał woń kadzidła. 

Nie umiem powiedzieć czy to co dzisiaj do mnie po latach wróciło jest prawdą. Ale dzisiejsze świąteczne wspomnienie było niezwykle realne. Taki prezent na dzisiejsze Boże Ciało.

niedziela, 26 maja 2013

Dla dwóch Mam

Do Mamy H.
To już drugi Dzień Mamy, bolący i kłujący w środku. Nie ma Ciebie. Nie mogę przytulić Cię mocno i objąć. Śmiesznie to nasze obejmowanie się musiało wyglądać. Wysoka i niska. Mała i duża Hania. Gdy stałyśmy tak przytulone, mogłam oprzeć brodę na Twojej głowie, a Twoje włosy  przetykane srebrzystymi nitkami czasu łaskotały mnie w twarz. Mocno mnie obejmowałaś i bujałaś na boki, mrucząc Moja malutka córeczka… 

Nie pamiętam zupełnie jak to było gdy to ja sięgałam Ci do ramienia. Ile laurek narysowanych na dzień Mamy Ci przekazałam? Jak Cię znam, są pewnie gdzieś zamknięte jak cenne historyczne okazy, w teczce spoczywającej na dnie szafy strzeżonej teraz przez Tatę? Ile usłyszałaś ode mnie wierszyków, ile bukietów kwiatów Ci wręczyłam? Czy myślisz, że umiałam Ci powiedzieć jak bardzo Cię kocham? Mam nadzieję, że czułaś to niezależnie od majowego święta, do samego końca… a może raczej początku innego Twojego życia, mojego życia? 

Teraz  kroczysz za mną codziennie, idziesz moimi śladami, czasami patrząc przelotnie w lustro dostrzegam Twoje spojrzenie w moich oczach. Dziękuję Ci Mamo za to, że jesteś. Jak specjalny Anioł Stróż.  Za to, że jesteś choć tak inaczej niż dawniej.

Do Mamy J.
Jakie to szczęście, że prawdziwie objąć mocno mogę drugą Mamę – otrzymaną w prezencie razem z moim K. Bez Ciebie nie miałabym takiego Męża! Nigdy nie potrafiłam powiedzieć o Tobie teściowa, bo to słowo według mnie jest zupełnie beznadziejne i nijak nie pasuje do Ciebie. Jesteś moją drugą, cenną Mamą. 

Dziękuję Ci za troskę o mnie, za wszystkie rozmowy i rady, za wszelkie instrukcje kulinarne, wspólne szykowanie świąt i wspólnych obiadów, koszenie trawy, nalewkę z wiśni, za to, że pamiętasz tyle historii opowiedzianych przez moją Mamę i możesz mnie teraz w jej zastępstwie oświecać. Za spacery, pedałowanie rowerami wśród zielonych pól i nagłe poprawki krawieckie. Za to, że z przyjęłaś mnie tak od razu, do ciepłego, rodzinnego domu, do miejsca na ziemi gdzie chce się wracać.
Dziękuję!

czwartek, 16 maja 2013

Pani Zofia, szparagi i kwitnący bez

Nie można już dzisiaj tradycyjnie wpaść do Niej z wizytą, odeszła z tego świata mając 95 lat i zabrała ze sobą magiczny czas proszonej herbaty imieninowej. Droga Pani Zofia. Myślę o niej dzisiaj od samego rana. Gdy tylko przymknę oczy, pod powiekami roi się od wspomnień, obrazów, takich błysków obecności, innego czasu. 

Odkąd ją poznałam co roku 15 maja był czasem popołudniowego, imieninowego spotkania. W jej małym mieszkanku w kamienicy, z trzeszczącą pod stopami klepką zawsze zjawiało się grono osób jej w jakiś sposób bliskich. Część z nich, tak jak mnie, kiedyś uczyła francuskiego. Grono jej najbliższych przyjaciół z dawnych czasów topniało z każdym rokiem, im więcej jej przybywało lat, tym częściej wykreślała ze swojego notesu kolejne nazwiska. Ich właściciele znikali z kolejnych imienin Zofii, milkły ich opowieści o przeszłości, wszystkie anegdoty i żarty, milkły kolejne głosy tworzące imieninowy gwar. Ale Ci, którym jeszcze dane było przybyć mogli wąchać unoszący się zapach świeżych  konwalii i białego bzu, które chyba zawsze, o ile pamiętam, pojawił się w jakimś wazonie stojącym na brzegu regału. 

Pani Zofia odziana w ulubioną biel - zapinaną na małe guziczki bluzkę, białą spódnicę sięgającą do połowy bardzo szczupłej łydki, z nieodłączną srebrną bransoletką na przegubie dłoni i naszyjnikiem z drobnych perełek przylegającym do szyi. Zawsze ze starannie ułożoną, krótką fryzurą i białymi włosami ułożonymi w delikatna falę nad czołem. Zza lekko przyciemnianych okularów zerkały na wszystkich niezwykłe, szkliste oczy, w kolorze, którego nie potrafię już określić, które do samego końca życia ich właścicielki miały w sobie żywe ogniki wesołości. Tylko marznące wiecznie stopy były odziane dodatkowo tak jak zawsze, w białe, podciągnięte wysoko ponad kostkę skarpetki i ciepłe domowe bambosze. Tak łatwiej się chodziło, drobnymi, prężnymi krokami między małą kuchnią a salonem wypełnionym gwarem gości.

Jak imieniny Zofii, to obowiązkowe danie na ciepło – czyli białe szparagi z wody, polane masłem z bułką tartą. To dzięki tym wizytom pierwszy raz jadłam „to coś”, które było wcześniej warzywem tak dziwnym i nieoswojonym jak nieregularna odmiana czasowników francuskich. A tu na talerzu rozpływało się w ustach, miękkie i przepyszne. Dzięki tej pięknej znajomości z ich wierną fanką zagościły także na naszym stole. 

Pamiętam inne, już codzienne spotkanie z panią Zofią, na którym uczyła mnie co z tymi szparagami począć. Stałyśmy obydwie w jej małej kuchni, ona trzymała w dłoniach pęczek cienkich, białych szparagów. Aniu, kotuchna, pamiętaj im cieńsze tym lepsze, muszą skrzypieć gdy się o siebie ocierają, wtedy są świeże. Szparagi rozsypane na stoliku pod oknem i cierpliwa lekcja ich wspólnego obierania. Mały nożyk w dłoniach pani Zofii, sprawnie zabierający się do dzieła. Te stare, szczupłe dłonie, z coraz bardziej cienką, papierową jakby skórą, cały czas były pięknie zadbane. Na serdecznym palcu mieszkał srebrny rodowy sygnet z herbem.

W czasie innego specjalnego spotkania uczyłam się razem z nią robić jej specjalność – tort orzechowy z kremem kawowym. Przysmak, który też pojawiał się zawsze jako deser na jej imieninach i cudownie smakował popijany herbatą. Mam przepis pisany jej ręką i moje do niego skrzętne notatki. Nigdy sama go jednak nie wykonałam, jakoś zabrakło mi odwagi.Teraz czuję, że nadszedł czas by uczcić jakoś specjalnie majowe imieniny Zofii, tak by mogła się z góry do nas uśmiechnąć i wiedzieć, że te imieninowe popołudnia z nią są ciągle w nas. Będą więc szparagi, będzie tort, będzie zapach bzu.