niedziela, 7 maja 2017

Lwowskie migawki

Lwów. Znaleźliśmy się w nim przez opatrznościowe zbiegi okoliczności. Dane nam było w nim świętować 11 rocznicę naszej małżeńskiej podróży przez życie. Przez pięć dni wędrowaliśmy wzdłuż i wszerz lwowskimi ulicami i uliczkami, wydreptaliśmy tymi spacerami prawie 73 kilometry.

Rozglądaliśmy się z zachwytem wokoło. Tyle pięknych kamienic, tyle uroczych architektonicznych szczegółów, drobiazgów przyciągających wzrok. Tyle części miasta odnowionych i jeszcze więcej czekających z nadzieją na troskliwy remont. Płaczące odpadającą farbą sztukaterie czy zaniedbane podwórka chwytające za serce. Nad ulicami plątanina drutów i zawieszone na nich na środku ulicy proste lampy i tramwaje jeżdżące przez środek rynku.

Zapuszczaliśmy spojrzenia w otwarte bramy, w miejskie zakamarki, nogi wiodły nas szlakami nie zawsze turystycznymi. I to jest cenne, bo widzieliśmy miasto od kuchni. Chodziliśmy pod prąd mijając tłoczne promenady. Patrzyliśmy w oczy pięknych ikon, modliliśmy się w ciszy ormiańskiej katedry, która stała się nam chyba najbardziej bliska.

Milczeliśmy w przestrzeni pamięci po żydowskiej dzielnicy Lwowa oraz w ciszy przemierzając Cmentarz Łyczakowski. Korzystając z krótkiego słonecznego przebłysku wdrapaliśmy się na punkt widokowy ratuszowej wieży, by zachwycić się widokami miasta jeszcze bardziej.

Czuć, że Lwów tętni historią. Tropiliśmy dawne ślady polskości, jednocześnie z pełną świadomością kibicując odradzaniu się ukraińskiej tożsamości. Było nam swojsko, było nam dobrze. Na swojej drodze spotkaliśmy przemiłych ludzi. Znaleźliśmy nasze ulubione miejsce kawiarniane na lwowskim rynku, do którego chciało się wracać i wracać. Czujemy, że jeszcze kiedyś ze Lwowem się spotkamy :)


Kamienice na lwowskim rynku.

Lwów.

Kamienica Czarna przy lwowskim rynku.

Cmentarz Łyczakowski.

Lwowskie zakamarki.


Lwowska ulica.

29 kwietnia 2017 - nasza 11 rocznica ślubu.

Panorama Lwowa z ratuszowej wieży.

Lwów i my :) na ratuszowej wieży.

Lwów z ratuszowej wieży.

Drabina do nieba.

Lwowska ulica.

Lwowska starówka z ratuszowej wieży.

Cmentarz Łyczakowski.

Lwowska ulica.

Lwów.

Pomnik ku czci ofiar represji politycznych 1941 r.

Katedra Ormiańska. Lwów.

Poruszająca polichromia "Pogrzeb św. Odilona" autorstwa Jana Henryka Rosena, Katedra Ormiańska, Lwów.

Katerda Ormiańska. Lwów.

Bojkowski krzyż przydrożny. Skansen we Lwowie.

Skansen we Lwowie. Cerkiew łemkowska.

Przed byłym kościołem sióstr Benedyktynek.

Tyle detali. Lwów.

Lwów.

Lwowskie zakamarki.

Sielsko. Skansen we Lwowie.

Kaplica Boimów. Lwów.

Lwów.

Lwowskie widoki.

Teatr Wielki i Opera. Lwów.

Uliczki Lwowa.

Dawny kościoł dominikański. Lwów.

Łzy w sałatce



Siedzieliśmy przy kawiarnianym stoliku, pod parasolem dającym trochę cienia. Lwowski rynek tętniący gwarem. Cieszyliśmy się ostatnimi chwilami naszej lwowskiej majówki, błękitnym niebem i tym pięknym słońcem, które zaszczyciło nas swoją obecnością dodając wszystkiemu wokół tyle kolorów.

Brama wejściowa do kamienicy widoczna tuż obok była zdecydowanie bardziej niebieska niż kiedy mijaliśmy ją wcześniej. Drewniane okrągłe stoliczki miały blaty wypolerowane do żywego ze starych warstw lakieru, o lekko chropowatej powierzchni, którą czuć było gdy musnęło się stolik opuszkami palców. Delektowaliśmy się chwilą, tym czasem i szczęściem nam danym tu i teraz. Wertowaliśmy przewodniki, przeglądałam zrobione już zdjęcia, obserwowaliśmy z uśmiechami lwowski świat popijając dobrą kawę i planując ostatni przed wyjazdem spacer.

W tym przelewającym się wokół nas szmerze rozmów, gwarze rynku, ulic, różnych języków uchwyciłam coś, co mnie poruszyło, wytrąciło z wartko płynącego nurtu. To były szybko wypowiadane słowa przetykane łzami. Łamiący się szept. Jego źródło było tuż obok mnie, przy sąsiednim stoliku, nieco za moimi plecami. Odwróciłam się dyskretnie, bo odkąd wyłapałam te emocje wiszące tuż obok w moich uszach odgłos płaczu prowadził moje myśli. Spojrzałam tylko raz, przez krótką, kilkusekundową chwilę, by nie zakłócać cudzej intymności. Utrwaliłam w sobie tę scenę, scenę której byłam nieoczekiwanym świadkiem na zalanym słońcem lwowskim rynku.

Spotkanie dwóch młodych dziewczyn. Na ich stoliku nie tknięty głęboki talerz z zieloną sałatką, filiżanka z nie wypitą jeszcze kawą, dwie szklanki wody z wkrojonymi plasterkami cytryny. Jedna z kobiet siedzi podparta łokciami o drewniany blat stolika i uważnie słucha przechylając głowę i patrząc z troską. Druga przysiadła na krześle tuż obok. Zrobiła to w jakimś gnającym ją wewnętrznym pośpiechu, bo nawet nie zdjęła szarego płaszcza zbyt ciepłego jak na dzisiejszy słoneczny dzień, na kolanach trzymała dużą, czarną torebkę. W palcach kurczowo ściskała mokrą coraz bardziej od łez chusteczkę. Zapłakaną twarz przesłaniały delikatnie uciekające zza ucha niesforne kosmyki lekko kręconych, sięgających do ramion, rozpuszczonych, ciemnych włosów. Padały z jej ust niezrozumiałe dla mnie słowa, ale to nie ma znaczenia - nie chciałam i nie potrzebowałam ich rozumieć.

Urwana, szeptana opowieść o czymś trudnym, bolesnym, czymś co wyciska z oczu łzy rozpaczy i bezradności. Ten moment, gdy chce się to wszystko opowiedzieć komuś bliskiemu jak się da najszybciej, chce się być wysłuchanym tu i teraz, dlatego przysiada się na skraju kawiarnianego, drewnianego krzesła i wyrzuca z siebie kolejne słowa zmoczone słonymi, gorącymi łzami; gdy coraz trudniej się oddycha przez zapchany nos i usilnie, podświadomie walczy się by przez to płakanie nie rozmazał się makijaż. Ten czas, gdy nic wokoło nie ma znaczenia, ani ludzkie ukradkowe spojrzenia, ani ruchliwe miejsce, ani to, że łzy kapią do nietkniętej sałatki. Czas jakby przez chwilę zatrzymał się na rynku we Lwowie, w którym przy kawiarnianych stolikach sąsiadowały ze sobą jej łzy i tajemnicza opowieść oraz nasze małżeńskie szczęście. Mikstura życia.