środa, 28 stycznia 2015

Sklep

Równy rząd małych, kolorowych, gumowych zabawek ustawiony  na białym brzegu wanny. Małe, wilgotne paluszki dotykają delikatnie każdej z nich: i pękatego zielonego wieloryba z namalowanym szerokim uśmiechem, i czerwonego konika morskiego ze śmiesznie wypiętym brzuchem, i żółtą kaczkę patrzącą na nas wielkimi czarno-białymi oczami spod niebieskiej czapki. Jeżeli któraś z nich nagle, niespodziewanie zawadzona małą ręką, fiknie spektakularnego koziołka do wody od razu szybko jest ze śmiechem wyławiana i na nowo ustawiania na swoim miejscu.

Mamy więc piękny, równy szereg. To jest wystawa sklepowa. Gotowe. Malutka T. - prawie trzyletnia, patrzy na mnie z radością w oczach. Usiadłam na kolanach tuż przy wannie, w takiej pozycji jestem wzrostu tej małej, szczuplutkiej sprzedawczyni siedzącej po turecku w waniennych ciepłych odmętach.

- Dzień dobry! Co Pani kupi? - pyta mnie śmiało wczuwając się w swoją rolę  - Tu są zabawki. Do wanny.
- Dzień dobry! O ja bardzo chętnie kupię jakieś dwie zabawki dla moich siostrzenic. Czy może Pani mi coś doradzić? Ma Pani na pewno większe doświadczenie w tej kwestii. Które będą się podobać? - pytam.

Mała T. przygląda mi się bardzo uważnie, oczy jej się śmieją, ale bardzo, ale to bardzo stara się zachować powagę. Szczupła rączka krąży nad zabawkową wystawą, zastyga na moment i bierze w dłoń gumową, zieloną rybkę.

- Oooo rybki, zielone rybki – pokiwała z namysłem głową, a jasne kosmyki spadające na czoło przyczepiły się delikatnie do skóry -  wieloryb i ryba.
- Wspaniale! Kupuję. Może Pani policzyć ile płacę?
- Tak. Tak. 

Wybrane zabawki zostają przytulone mocno przedramieniem do nagiego, mokrego brzucha.  A uwolniona w ten sposób dłoń stuka paluszkami w powierzchnię wanny tuż nad poziomem wody. Tuk tuk tuk. Następnie szybko uwalnia z objęć  zielonego wieloryba i przytyka go w to samo miejsce, w które stukała.

Piiikkkk  - mała sprzedawczyni wydaje charakterystyczny dla sklepowych kas dźwięk skanera kodów kreskowych. Zaraz za wielorybem to samo spotyka następną zieloną rybkę. Piiiikkkk
- Ja kasuję, wiesz, Ciociu?
- Proszę Pani  ile płacę? Już wiadomo? - dopytuję.
- ….yyyy.... Sześć groszów. Zapakować?
- Jeżeli ma Pani jakieś ładne torebki na prezenty, to tak poproszę.
- O.... tak.... tu.  -  Mała T. nieco się zasapała, ale udało jej się włożyć małe zabawki do cienkiej, czerwonej, siateczkowej torebeczki pływającej w wodzie - Proszę. 

Wyciągnęła w moją stronę ociekającą siateczkę ze złowionymi rybami- zabawkami. Zerkały na mnie swoimi dużymi, namalowanymi oczami. A ja wyciągnęłam dłoń z niewidzialnymi pieniędzmi.  Z uśmiechami od ucha do ucha dokonałyśmy zakupowej transakcji. Kiedy tak T. mocowała się z pakowaniem tych zakupów ja zerkałam na nią spomiędzy ustawionych na brzegu wanny pozostałych zabawek. Była tak skupiona, tak dokładna, tak zaangażowana. Taka piękna i rozbrajająca w tej czynności. 

Po zabawie i myciu przyszedł czas na wyciągnie z wanny. W moją stronę wyciągnęły się dwie małe rączki. No to siup! Szybko opatuliłam T. w ręcznik. Wycierałam ją dalej klęcząc. A stanęła małymi stópkami na chodniczku przy wannie i zastygła w moich rękach otulona ręcznikiem. Zbliżyła mokry jeszcze nos do mojego i przez kilka sekund patrzyła mi z bliska w oczy. A w oczach ma takie pokłady czystej radości, życia, energii, że aż trudno to opisać.  Następnie zarzuciła te swoje szczupłe rączki na moją szyję i perliście się śmiejąc z całych sił mnie uścisnęła.

W takich momentach zatrzymuje się na kilka chwil mój dorosły świat. Nie ma miejsca na jakieś zawahania – jest tylko czułości i czysta, niczym niezakłócona radość wypełniająca całą mnie. I tyle wdzięczności za to piękno.

Wczoraj gdy przytulałam malutką, kruchą T. moje myśli krążyły jednak jeszcze w jednym kierunku. Dokładnie sześć lat temu, też we wtorek 27 stycznia, w tej samej łazience, w miejscu gdzie klęczałam zasłabła Babcia Marysia i było to początkiem jej kilkugodzinnego odchodzenia. Znowu wszystko w przedziwny sposób się ze sobą powiązało. Dziecięcy śmiech i cichość umierania. Pełnia.

sobota, 24 stycznia 2015

Nocowanie u cioci

Kiedy miałam pięć czy sześć lat, co jakiś czas rodzice zgadzali się, bym spędziła wieczór i noc u Cioci Basi. To uczucie, które mi wtedy towarzyszyło i które pamiętam, było pomieszaniem ogromnej radości, niecierpliwości i silnego przekonania, że przeżyję jakąś przygodę. Nocowanie z dala od domu u ukochanej Cioci było zawsze sygnałem, że będzie inaczej niż zwykle, że zostanę wpuszczona do jej domowego świata.

Ciocia Basia, siostra Babci Marysi, była samotna, nigdy nie założyła własnej rodziny. Poświęciła swój czas i serce pomagając w wychowywaniu swoich siostrzenic i siostrzeńca, a potem „wnuków” czyli mnie i mojej siostry. Tak bardzo lubiłam jej poczucie humoru i czułość. Zaproszenie do niej na noc było czymś wspaniałym i wyczekiwanym.

Pamiętam klatkę schodową kamienicy na Grochowie, wspinałyśmy się na kolejne piętra, by skręcić w lewo w głąb korytarza, który prowadził do drzwi jej mieszkania. Szczęk kluczy w zamku, skrzypnięcie otwieranych drzwi, pstryk światła w przedpokoju włączanego wprawną ręką właścicielki. W mieszkaniu był mały przedpokój, na wprost wejście do łazienki, po lewej drzwi do całkiem sporej kuchni, a po prawej do pokoju pełniącego rolę sypialni i salonu. Skrzypiąca klepka, zapach pasty do podłogi i takie filcowe, prostokątne szmatki, na których można było stawać stopami i posuwistymi ruchami pomykać po przestrzeniach pokoju by froterować podłogę.

Przekroczenie progu tego domu wyznaczało dla mnie wieczór szczególny. Był to czas tylko dla nas, wtedy obie dla siebie byłyśmy najważniejsze. Czułam się tam bezpiecznie. Mam przed oczami jakieś obrazy z tych wizyt. Takie migawki. Wspólne szykowanie kolacji. Wyjmowanie talerzyków i sztućców z kuchennego kredensu, dreptanie między kuchnią i pokojem, przeciągły gwizd czajnika. Smak nietypowej przekąski, która zawsze była gotowa, gdyby na coś nagle się miało ochotę: słone paluszki maczane w majonezie...

Wieczorne rozkładanie polowego łóżka, powlekanie kołdry i poduszki pachnącymi, wykrochmalonymi białymi poszwami. To skrzypiące polowe łóżko, na którym zawsze spałam stawało tuż obok dużego łóżka Cioci. Gdy przykładałam głowę do poduszki i układałam się na lewym boku mogłam patrzeć na nią leżącą na swoim posłaniu. Spod przymkniętych powiek podglądałam ją układającą się ze snu. Na jej nocnej szafeczce stała lampa, którą uwielbiałam za jej światło jakim obdarowywała półmrok pokoju. Lampa ta miała klosz, który rzucał na ścianę i sufit setki odblasków. Zachwycające drobiny ciepła rozrzucone po pokoju. Teraz tę właśnie ciociną lampę mamy u siebie w sypialni. Jest dla mnie skarbem.

Ale to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci to fakt, że Ciocia Basia udostępniała mi swój dorosły, kobiecy świat. Mogłam za jej zgodą otworzyć ciężko wysuwającą się szufladę w dużej komodzie pełną zachwycających drobiazgów. Dotykałam małymi palcami misternie wykończonych modelinowych broszek w kształcie kwiatów, zakładałam na palce dużo za duże pierścionki z cyrkoniami i innymi kolorowymi oczkami, przymierzałam niezliczone sznury koral i koralików, zakładałam na małe uszy kolejne pary barwnych klipsów.

Układałam, przekładałam, dotykałam tych cudów z dziecięcą radością w oczach, zwiedzałam wszystkie szufladowe zakamarki. Były jeszcze dwa miejsca, do których miałam dostęp. Za drewnianymi drzwiczkami dużej szafy wnękowej pachnącej naftaliną była półka, a na niej nylonowe halki, białe, kremowe, delikatnie różowe, z koronkami i bez. Za zgodą Cioci stawały się one moimi balowymi suknami, takimi powłóczystymi, lejącymi się. Do tego oczywiście buty na obcasach wydobyte w głębin małej szafki w przedpokoju z której pachniało mieszaniną pasty do butów, skóry i potu.

I był jeszcze ogromny wybór szydełkowych, trójkątnych chust z frędzlami mieszkających na jeszcze innej półce. Fantastycznie nadawały się na nakrycie głowy. Mogłam się dokładnie obejrzeć, od stóp do głów w tych pięknych kreacjach, gdyż w korytarzu wisiało duże lustro, w którym widziałam się cała.

A rano uwielbiałam się przyglądać Cioci robiącej makijaż. Zawsze siadała przy stole, wyciągała z kosmetyczki malutkie okrągłe lusterko, siadała twarzą do balkonowego okna i przyglądała się sobie uważnie. Pociągała brwi czarnym ołówkiem, malowała usta koralową szminką. Patrzyłam z zachwytem na śmieszne miny, które  przy tym robiła.

Ostatnio moja siostrzenica, pięcioletnia już B. ni stąd ni zowąd przytuliła się do mnie mocno. Zaczęła mnie delikatnie głaskać po włosach, a że akurat siedziałam, a ona stała tuż przy mnie to mogłam patrzeć prosto w jej błyszczące, uważnie patrzące na świat oczy.

Ciociu Haniu, bo ja to Cię bardzo kocham – powiedziała wolno. - Czy możemy zrobić tak, że ty się z moją mama umówisz i ja bym do Ciebie przyjechała do domu? Bo ja bym chciała u Ciebie i Wujka nocować... Poukładałbym Ci kolczyki i bransoletki, dobrze?

Spojrzała na mnie z ogromną nadzieją. A ja w jej oczach widziałam siebie, małą, właśnie w jej wieku. Wróciło do mnie to uczucie, które miałam gdy wiedziałam, że będę nocowała u Cioci Basi. Historia zatacza koło. Mała Hania nocowała u Cioci B. Mała B. będzie nocowała u Cioci Hani. Tak kochana B. tak właśnie zrobimy! Jak najszybciej.

środa, 21 stycznia 2015

Dzień Babci

Ostatni raz wyściskałam ją z okazji Dnia Babci sześć lat temu. Niecały tydzień później odeszła na zawsze – mogę ją więc objąć i przytulić się do niej świątecznie tylko we wspomnieniach i w myślach.

Babcia Marysia – to najbliższa mi Babcia, z którą spędziłam najwięcej swojego dziecięcego i dorastającego życia.

Ileż to było wspólnie odliczonych godzin i minut, razem wykonywanych codziennych czynności, tabunów opowieści o tym co ważne i o tym co najzwyklejsze, ile trudnych rozmów, różnicy zdań, nauki życia i śmiania się z siebie, rodzinnych historii, pomagania w kuchni, wspólnego gotowania, ile usłyszanych porad, ile wypitych wspólnie herbat zagryzionych czymś słodkim, bo przecież jak wiadomo na słodycze jest z w brzuchu osobna przegródka! Ileż opowiedzianych marzeń.

Babciu! Nie da się tego przecież policzyć. To chwile bezcenne. Takie, które rozłożone na czynniki pierwsze, nie dają się tak po prostu ogarnąć. To Twoja osoba, Twój czas, który przeplatał się z moim przez niemal 29 lat życia. Za to Ci z całego serca dziękuję.

wtorek, 6 stycznia 2015

Pewna styczniowa rocznica

Zaczęło się dzisiaj od przeglądania starych rodzinnych zdjęć. Co jakiś czas sięgam do nich, jakby przyzywana dawnymi czasami, osobami bliskich, których już nie ma, których często nawet nie zdążyłam poznać. Ale patrzenie na ich twarze zatrzymane na czarno-białych fotografiach zawsze wywołuje na mojej twarzy uśmiech, rozczulenie i pewien rodzaj wzruszenia. Chłonę ich spojrzenia, uśmiechy, wpatruję się w detale tła. Chcę z całych sił uchwycić coś jeszcze, to „coś” zatrzymane w spojrzeniach, gestach, „coś” nadające tym fotografiom życie, sprawiające, że stają się bardziej przestrzenne, głębsze, bardziej mi bliskie.

Odziedziczyłam kilka albumów starych fotografii, a także kilkaset zeskanowanych pieczołowicie przez moją Mamę i dokładnie przez nią podzielonych na opisane foldery zdjęć rodzinnych, pochodzących z różnych źródeł. Wszystko przez to, że Mama miała w sobie bakcyla genealogicznego, który sprawiał jej ogromną radość i który ujawnił się z większą mocą, gdy już była chora. Tak jakby świadomość, iż jej czas się kurczy, gnał ją do porządków i katalogowania dziedzictwa rodzinnych zdjęć.

Znalazłam dzisiaj album opisany „Ślub rodziców”. Otworzyłam go dzisiaj, dokładnie w 68 rocznicę tego wydarzenia uwiecznionego na zdjęciach. Chodzi o ślub moich dziadków Babci Marysi i Dziadka Henryka, którzy w poniedziałkowy poranek 6 stycznia 1947 roku o godzinie 9.45 w kaplicy Kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej na warszawskim Kamionku ślubowali sobie miłość i wierność. Ona 25 letnia, on prawie 34 letni. 


Pamiętam opowieść Babci, że w tym ślubnym dniu był ogromny mróz, który sprawił, że zamarzł jej  ślubny bukiet, któremu nie pomogło nawet porządne owinięcie go papierem. Na jednym ze zdjęć zrobionych przed kościołem Babcia trzyma go w objęciach opatulonego w biały papier. Nie było pompy, nie było białej sukni, a skromny komplet z białą koszulą, z dużym kołnierzem oraz elegancki biały toczek na głowie. Z tego co widzę, Babcia mimo mrozu do swojego palta z lisim kołnierzem założyła wiosenne pantofle. Dziadek występował w długim płaszczu i kapeluszu. Mimo zimna ich piękne uśmiechy mówią wszystko. Ślubowali sobie z miłością i radością.

Po uroczystości w rodzinnym mieszkaniu obyło się poślubne przyjecie. Tłum ludzi, wszystko przygotowywane zapewne własnym sumptem. To pierwsze powojenne lata, nie było łatwo, nie przelewało się. Świąteczny obiad, potem pewnie herbata i ciasto. Było tłoczno, gwarno, słychać było szczęk filiżanek, goście ciasno stłoczeni wokół stołu, z tyłu widać kaflowy piec. Siostra panny młodej – Ciocia Basia jest w jasnej sukience z krótkim rękawem, więc domyślam się, że w pokoju musiało być ciepło. Może w tle sączy się jakaś muzyka puszczana z gramofonu zagłuszana coraz głośniejszymi rozmowami?

No i jest Para Młoda. Z czającymi się w kącikach ust uśmiechami. Zerkający na siebie z czułością, objęci, przytuleni, trzymający się za ręce. Tyle radości. Początek wspólnego życia, plany wbiegające w przyszłość. Piękni byli. Wtedy, 68 lat temu, nie mieli pojęcia, że spędzą ze sobą tylko 14 lat i rozłączy ich śmierć. Babcia została sama i nigdy się z nikim nie związała ponownie. Do końca życia nosiła na palcu ślubną obrączkę, której nie zdejmowała. Obrączkę założoną przez ukochanego 6 stycznia 1947 roku.