wtorek, 25 grudnia 2012

Pomaluśku Józefie


To było chyba w zeszłym roku, w czasie takim jak teraz - świątecznym. Na jednej z bożonarodzeniowych płyt braci Dominikanów usłyszałam wpadającą w ucho melodię. Nieznana mi kolęda wracała do mnie ilekroć włączyliśmy tę płytę. Odruchowo zaczynałam ją nucić, ale dopiero przy okazji kolejnego słuchania postanowiłam zatopić się w nieznany (jak się okazało przynajmniej XVIII w.) tekst, by zapamiętać z niego więcej niż powtarzające się słowa "Pomaluśku Józefie". I tu doznałam istnego odkrycia i objawienia. Jest piękny, jest cudny, jest czuły - zmienił się przez niego obraz Świętej Rodziny jaki miałam w głowie. Teraz gdy w wigilijny wieczór słucham słów Ewangelii od razu w uszach mam tę melodię i słyszę rytm kroków Józefa i Maryi idących do Nazaretu. Ona idąca wolno, z ciążącym coraz bardziej brzuchem, może ze spuchniętymi nogami, z plączącą się pod nogami długą suknią, może z włosami spadającymi spod chusty prosto w oczy, strasznie zmęczona.  Maryja tak błagalnie patrząca na plecy maszerującego coraz szybciej kilka kroków przed nią Józefa. A może to On trzymał ją czule za rękę i ciągnał z całych sił za sobą licząc, że z taką pomocą będzie szła szybciej i dzięki temu znajdą bezpieczny nocleg przed zmrokiem? 
I w tym wszystkim, w tym marszu był czas na błagalne, piękne słowa Maryi skierowane do Józefa, które są właśnie treścią kolędy:

Pomaluśku Józefie, pomaluśku, proszę:
Widzisz, że ja nie mogę, idąc tak prędko w drogę.

Wyrozumiej, proszę, wszak widzisz, co noszę,
W mym żywocie mam Boga, przeto mi przykra droga.

Bo już czas nadchodzi, że się już narodzi,
Którego mi zwiastował Anioł, gdy mię pozdrawiał.

A tak myślę sobie i chcę mówić tobie,
O gospodę spokojną, mnie w taki czas przystojną.

Bo teraz w miasteczku i w lada domeczku
Trudno o kącik będzie, gdy gości pełno wszędzie.

Wolą pijanice, szynkarskie szklenice,
Niżeli mnie ubogą, strudzoną wielką drogą.

Wnijdźmy, rada moja, do tego pokoja,
Do tej szopy na pokój, Józefie opiekunie mój.

A tak my oboje, i to bydląt dwoje,
Będziemy mieli pokój, Józefie opiekunie mój.

Już nam czas godzina, wielka to nowina,
Stwórcę świata porodzić, ten nas ma z Bogiem zgodzić.

Choć pałac ubogi, ale klejnot drogi,
Niebo, ziemia i morze, ogarnąć go nie może.

A Józef mąż zacny, służy jako baczny,
Najświętszą Pannę cieszył, bo to jego klejnot był.

Mój Józefie drogi, toć to ten mróz srogi,
Uziębnie nam dzieciątko, niebieskie pacholątko.

Przynieś proszę siana, w główkę, pod kolana,
Maleńkiemu dzieciątku, Boskiemu pacholątku.

A Józef mąż zacny, na dzieciątko baczny,
Wziąwszy sianka niewiele, w żłobeczku mu pościele

A zaś bydląteczko, wół i ośląteczko,
Parą swą nań puchali, dzieciątko zagrzewali.

Witaj, Królewiczu! niebieski Dziedzicu!
Bądź pochwalon bez miary za twe niezmierne dary.


Kolędę w wykonaniu scholi Braci Dominikanów można posłuchać TUTAJ.

piątek, 21 grudnia 2012

Recepta starszej pani

Z czarno-białego zdjęcia spogląda na mnie uważnie starsza pani. Biały kosmyk włosów spada delikatną falą na jej czoło, duże i małe zmarszczki dodają jej twarzy wiekowego uroku. W spojrzeniu ma coś niezwykłego - blask, figlarne iskierki i tajemniczą radość. To Danuta Szaflarska, która skończyła w tym roku 97 lat. 

Był taki czas, gdy ciągle się spieszyłam. Na przykład jechałam tramwajem i chciałam, żeby on jechał jeszcze szybciej. Miałam ten pośpiech w sobie. I nagle pomyślałam: "Zaraz, dokąd ja się tak spieszę? Przecież na końcu czeka mnie trumna" (śmiech). Pozbądź się tego wewnętrznego biegu. Oglądaj świat, obserwuj, co się dookoła ciebie dzieje, bo życie mamy jedno, a przecież we wszystkim można znaleźć tyle piękna. Właściwie samo to, że się żyje, jest już czymś cudownym.
/Danuta Szaflarska wywiad dla "W drodze" 12/2012 s. 65 / 

Widziałam ją kilka razy na żywo. Malutka, drobniutka, szczupła kobieta, lekko przygarbiona, ale poruszająca się z niezwykłą dla swojego wieku energią. Patrząc na nią po prostu chce się pięknie żyć.

sobota, 15 grudnia 2012

Piernik Mamy

Do Wigilii trochę więcej niż tydzień. Myślę z zapałem o wszystkich przygotowaniach. Zbliża się czas, w którym jeszcze bardziej brakuje żywej obecności tych, których już nie ma. Pomyślałam sobie dzisiaj jednak, że oni przecież są, ciągle obecni pomagają naszymi rękami stwarzać świąteczne menu. Czy zachowanie rodzinnych świątecznych tradycji kulinarnych, odtwarzanie zapachów i smaków nie jest pielęgnowaniem pamięci? Ja dzisiaj to odkryłam. 

Z cichego podszeptu Mamy postanowiłam upiec po raz pierwszy sama piernik, który zawsze robiła na Wigilię ona albo potem przez długi czas robiłyśmy go razem. To będą już drugie Święta bez Mamy…  Rok temu dzień przed Wigilią olśniła mnie pytaniem, kto zrobi tradycyjne w naszym domu makiełki. Zdążyłam w ostatniej chwili na czas. Teraz też będą – nie zapomnę. Dzisiaj przyszła do mnie za to z piernikową myślą i wspomnieniami. 

Po jej odejściu to ja przejęłam zeszyt pełen cennych skarbów przepisowych. Piernik Mamy - jak to było? Wzięłam więc z kuchennej półki brulion, którego granatową okładkę mocno nadszarpnął czas. Widać na niej coraz głębsze zmarszczki kolejnych lat. Kartkowałam powoli kolejne, lekko pożółkłe strony, niektóre noszące tłuste ślady – jawne dowody kuchennych batalii. Dotarłam do litery P. Piernik na pierwszym miejscu – to ten przepis. Równe, okrągłe literki pisane ręką Mamy. To ona jeszcze tak niedawno przewracała te strony. Zerkała uważnie na przepis i marszcząc lekko piegowaty nos, zerkała do zeszytu by szykować w miseczkach i kubkach, ustawianych na blacie kuchennego stołu kolejne  potrzebne składniki. Widziałam teraz dokładnie jak to nie jej, a mój palec wskazujący wodzi po kratkowanej kartce, linijka po linijce sprawdzając w skupieniu czy o niczym nie zapomniałam. 

Pierwszy etap to robienie karmelu z dwóch łyżek cukru i połowy szklanki gorącej wody, potem dodawanie miodu, reszty cukru, margaryny i przypraw. Zapachniało korzennie, zapachniało wspomnieniami ciepłej, domowej kuchni i nas w niej cieszących się wspólnym pieczeniem, wspólnym czasem… To było jeszcze tak niedawno. Patrzyłam dzisiaj na ciemną masę piernikową, którą mieszałam w rondlu na kuchence, a w środku siebie słyszałam głos Mamy: Tylko nie może się zagotować, pamiętaj. Potem trzeba wystudzić i pododawać do tej chłodnej masy resztę składników. Mamo, dziękuję Ci bardzo za te podpowiedzi. W końcu tak jak kiedyś, tak i dzisiaj robimy to ciasto razem.

środa, 12 grudnia 2012

Mała B.

Trzeba ukucnąć by spojrzeć w jej oczy chłonące z zapałem cały świat.  Oczy bystro obserwujące wszystko co się dzieje wokoło. Czasami gdy lekko i zabawnie je zmruży i gdy popatrzy na rozmówcę lekko przekrzywiając małą głowę to patrzącemu na nią może się wydawać, że pod jasnymi rzęsami  mieszkają całe stada znaków zapytania. Dlaczego? To teraz jedno z najważniejszych pytań. Powtarza je często by poznać odpowiedzi na wszelkie życiowe zagadki. Chłonie wszystko całą swoją małą osobą.  Gdy popatrzę jej prosto w oczy, potrafi nimi  w niezwykły sposób spojrzeć w moje wnętrze, przelewa we mnie swoją ufność i dziecięcą radość.

Mała B. na w swoich małych trzyletnich już nóżkach odzianych w szare, bawełniane rajstopki skrada się do mnie  na palcach. Na głowie ma swoją  zimową czapkę - uszatkę. Będę lewem - oświadcza bardzo poważnie kiwając głową - A ty ciociu Haniu się schowaj. Zamyka oczy i czeka. Ciociu Haniu już?? Ukryłam się za drzwiami. Mała B. jest całkiem profesjonalnym ryczącym lwem, macha rękami i groźnie warczy. Gdy po kilku rundach po korytarzy znajduje mnie wciśniętą w kąt pokoju podskakuje z radości i przebiera śmiesznie nogami. Teraz Ty!  Dostaję czapkę, która ma być piękną lwią grzywą mieszczącą się tylko na czubek mojej głowy, ale czym jest potęga wyobraźni. Zaczynam się skradać z pełnym zaangażowaniem, gdy słyszę dziecięcy głos: Lewu gdzie jesteś?? Szukaj Lewu!  Za wolny jestem lew nie ma co.

Koniec zabawy. Po kąpieli i kilku bajkach czytanych wspólnie na głosy, czas spać, już późno. Siedzę w półmroku dziecięcego pokoju przy małej postaci ukrytej pod kołdrą, jej włosy rozrzucone na poduszce, piąstkami trze oczy, omotywana coraz mocniej snem. Ciociu Haniu gdy Ty będziesz mała to pójdziemy razem do przedszkola, dobrze?  Pobawimy się razem, dobrze? Pewnie, że dobrze. Pytanie tylko, czy dam radę się tak zmniejszyć. Mała B., pytam, myślisz, że już nie będę taka duża? Mogę być taka jak Ty?  Odpowiada mi tylko jej równy oddech. Weszła w świat spokojnego snu. Siedzę przy niej dalej i głaszczę delikatnie ją po głowie. Coś ściska mnie w środku, a do oczu płyną gorące łzy. Co za kosmosy masz w głowie Mała B. Ile jeszcze przed Tobą? Ile musisz się nauczyć, ile zobaczyć, ile odczuć? To jest po ludzku nieogarniane. Czy możesz podarować mi w prezencie szczyptę Twojej dziecięcej radości?

poniedziałek, 19 listopada 2012

Przy Roosevelta 5

Po raz dziewiętnasty zagłębiłam się w rodzinne historie rodziny Borejków. Pochłonęłam najnowszą cześć Jeżycjady niemal jednym tchem. Tak wspaniale pojawić się znowu w ciepłych progach poznańskiego mieszkania na Roosevelta 5. Ilekroć tam wracam czuję wewnętrzną radość z tych spotkań w borejkowej kuchni przy drewnianym stole. Przysłuchuję się z uśmiechem rozmowom domowników, czekam na kolejnych niespodziewanych gości, którzy po trzeszczącej podłodze, przemieszczą się korytarzem pełnym książek, by pojawić się w oświetlonej ciepłym światłem lampy kuchni.  Wspaniale uczyć się z tych spotkań czułości w postrzeganiu codzienności, zerkać w roześmiane oczy bohaterów i uczestniczyć razem z nimi w ich i moim przemijaniu. Starzejemy się razem - znamy się przecież od przynajmniej 18 lat, w których wydarzyło się tyle równoległych historii.

- Wiem, co chcesz mi powiedzieć Milu - uśmiechnął się wzruszony Ignacy Borejko. - Żebym się nie bał śmierci.
- Ja się nie boję, więc i ty się nie bój. Co się stało to się nie odstanie - jak mądrze zauważył lud.
- To nie jest bardzo krzepiące powiedzenie.
- Ależ przeciwnie. 
- Stało się -  i przepadło.
- Nie! - stało się, więc nie może przepaść. Coś co istniało - znika, ale to nie znaczy, że tego czegoś już nie ma. Jest! - tylko inaczej usytuowane. Już się nie odstanie, jest na zawsze.
- Jak twój złoty warkocz.
- Jak rudy Ignaś Borejko. Będzie trwał, nawet gdyby już o nim nikt nie pamiętał. Będzie wbudowany w czas.
- W którąś z warstw czasu (...) Bo jest ich nieskończenie wiele, a wszystkie razem tworzą wieczność

/M. Musierowicz, "McDusia", s.274/



niedziela, 18 listopada 2012

Złote myśli kaznodziejów XVII wieku


„Prowincjałki” Pascala ukazały się drukiem w 1657 roku i szybko stały się ówczesnym bestsellerem. Autor szydzi w swej książce ze zdegenerowanej kazuistyki jezuitów tamtych czasów. I przytacza miedzy innymi takie maksymy duszpasterskie:

- Każdy mężczyzna może iść do burdelu by nawracać tamtejsze upadłe kobiety. Nawet jeśli jest wielce prawdopodobne, że przy okazji zgrzeszy.
- Jest obowiązkiem dawanie jałmużny. Owszem ale tylko z nadmiaru, a na nadmiar nawet król przecież nie narzeka.
- Człowiek staje się mordercą tylko wówczas, gdy podstępnie zabija za pieniądze.
- Mnich pod karą ekskomuniki nie może zrzucać habitu. Z jednym wyjątkiem – do burdelu w habicie wchodzić mu nie wolno.
- Nie grzeszy człowiek, gdy zabija złodzieja próbującego ukraść mu jednego dukata lub więcej.
- Kobieta z dobrego towarzystwa słuszniej niż nierządnica może domagać się pieniędzy za kryjome cudzołóstwo. Gdyż jej ciało jest cenniejsze.
- Jeśli człowiek zawsze przy sobie nosi różaniec, bramy raju zawsze stoją dla niego otworem, niezależnie od tego, co czyni.
- Nie ma obowiązku dotrzymywania przyrzeczeń, których nie zamierzaliśmy dotrzymać od samego początku.
- Jeśli zgrzeszyłeś, twój spowiednik ma obowiązek dać ci rozgrzeszenie, gdy mu powiesz, że swoją pokutę wolisz odbyć dopiero w czyśćcu.

Ach, to były czasy! Takie lektury się pożerało na salonach. Ironia historii sprawiła, że dzieło, które miało walczyć o prawdziwą religię i dobrych księży, stało się obowiązkową lekturą libertynów i niewyczerpanym źródłem do wyśmiewania Kościoła… 

poniedziałek, 29 października 2012

Linia cienia


W ramach wakacyjnych lektur przeczytałem tego lata po raz wtóry „Smugę cienia” Josepha Conrada. Miejsce czytania było wręcz idealne – na plaży, w turystycznym fotelu zwróconym w stronę morza. Wystarczyło podnieść wzrok, by trafić na bałtycki horyzont. No i szum fal jako akompaniament. Nic, tylko czytać Conrada. 

Jak to zwykle bywa przy kolejnej lekturze, natrafiłem na sprawy, o których wcześniej nie myślałem. Konkretnie na dwie sprawy, obydwie związane z tytułem książki. 

Pierwsza. Dlaczego współcześnie coraz częściej spotyka się wykorzystanie frazy „smuga cienia” na określenie wchodzenia w starość? Przecież jest to całkowicie niezgodne z zamysłem jej konstruktora. Już na początku tej krótkiej powieści czytamy: „Postępujesz naprzód, a twoim śladem nieodstępnie i niepostrzeżenie posuwa się czas. Aż przychodzi chwila, w której spostrzegasz przed sobą smugę cienia ostrzegającą cię, że dzień pierwszej młodości dobiegł już końca”. Tę samą myśl potwierdza autor w swoim słowie wstępnym: „Pierwotnie celem tego utworu było przedstawienie pewnych faktów, które z pewnością były związane ze zmianami zachodzącymi w człowieku, kiedy młodość, beztroska i żarliwa, przekształca się w bardziej świadomą i dojmującą fazę dojrzalszego życia”. 

Wniosek jest oczywisty: smuga cienia z całą pewnością nie ma nic wspólnego ze starością. Jest procesem wychodzenia z beztroskiej młodości i dojrzewania do życia odpowiedzialnego. W powieści bohater, młody oficer, po raz pierwszy otrzymuje pod swoje dowództwo statek i jego załogę. To, co będzie mu dane przejść, przeprowadzi go też przez tytułową smugę cienia. 

I tu dochodzimy do sprawy drugiej. Zwróciłem na nią uwagę dopiero wtedy, gdy zauważyłem, że oryginalny angielski tytuł książki brzmi The Shadow Line. Słowo line – linia ma tu kolosalne znaczenie, bo czytelnik od razu skojarzy je z linią równoleżnika 8° 20′ N, której statek z niejasnych przyczyn nie może przekroczyć (więcej nie zdradzę, żeby nie psuć frajdy tym, którzy sięgną po powieść po raz pierwszy). A więc tytuł oryginalny jest wieloznaczny i głębszy. Polskie tłumaczenie Anieli Zagórskiej (autoryzowane przez pisarza) tego już nie ma. 

Przeczytałem „Smugę cienia” z wielką przyjemnością. Jednym tchem, jak to się mówi. Ileż przestrzeni jest w tym Conradowskim pisaniu, ileż tajemnicy, ileż człowieka! Zakończyłem lekturę, patrząc w odległy morski widnokrąg i konstatując, że swoją smugę cienia już chyba raczej mam za sobą… 

czwartek, 11 października 2012

Oddech wszechbytu


"Tatry, co na tygodnie całe otulają się w zasłony z mgieł, każąc czekać bez końca na uśmiech (...) Gdy jednak zasłony spadną i błysną modre oczy stawów, gdy rozrumienią się śniegi, a turnie odetchną świeżym wiatrem wschodnim, wtedy jakaś tajemnicza dłoń wyciąga się do mnie z wyżyn górskich, chwyta i porywa ze sobą. I gdy znajdę się na stromym wierzchołku sam, mając jedynie lazurową kopułę nieba nad sobą, a naokoło zatopione w morzu równin zakrzepłe bałwany szczytów - wówczas zaczynam rozpływać się w otaczającym przestworzu, przestaję się czuć wyodrębnioną jednostką, owiewa mnie potężny, wiekuisty oddech wszechbytu. Tchnienie to przebiega przez wszystkie fibry mej duszy, napełnia ją łagodnym światłem i sięgając do głębin, gdzie leżą wspomnienia trosk i bólów przeżytych, goi, prostuje i wyrównywa".
/Mieczysław Karłowicz, lwowski "Taternik"  z 1907 r./

Taktyczny odwrót spod Kościelca

Kościelec w Tatrach. Dziś okazał się dla nas niedostępny. Zbytnio oblodzone ścieżki nie wpuściły nas na szczyt, którego jeszcze nigdy nie zdobyliśmy. Pragnienie było wielkie, pogoda dobra a siły wystarczające. Zabrakło 15 może 20 minut wspinaczki. Mimo wszystko wycofaliśmy się. Taktyczny odwrót zamiast brawurowej szarży. Nic to. Wrócimy tu, gdy lód i śnieg stopnieją by ponownie zaatakować. 

Gdy schodziliśmy do Czarnego Stawu w Dolinie Gąsienicowej, myślałem o tym odwrocie. I przypomniały mi się słowa, jakie Witek - bohater "Przypadku" Krzysztofa Kieślowskiego - usłyszał od ojca w testamencie: "Nic nie musisz! Słyszysz? Nic nie musisz!" 

Jaka to ulga wyzbyć się tej nadętej pychy, tak częstej w polskiej tradycji, która wyraża się w głupkowatym zawołaniu: "Co, ja nie dam rady?!" Pewnie dalibyśmy radę wejść dziś na ten szczyt. Ale po co ryzykować, skoro tyle piękna jest w wolności "nic nie muszenia"? 


piątek, 28 września 2012

Notatka z przeszłości


Zwykłe porządki, w szafie ukrywającej skarby układane tu delikatnie w szufladach dłońmi których już nie ma. Ostatnie skarby Babci, która przez kilka tygodni była gościem w tym pokoju. Papiery, dokumenty, stare gazety, notes. Wszystko zapakowane do szafy, do przejrzenia kiedyś… gdy będzie na to czas. I właśnie wczoraj, w czasie przekładania tych drobiazgów i cierpliwego szukania im nowego miejsca, w którym mogłyby przeczekać  spokojnie kolejne miesiące - odnaleziony został  przez O. fragment przeszłości. Notatka uczyniona ręką Babci, na małej karteczce. Pismo jak zawsze staranne, wykaligrafowane, równe, zgrabne literki pisane przez 86 letnią lekko już drżącą dłonią trzymającą długopis. Czarny tusz wlewający w te kilka zdań skrawek przeszłości, zatrzymane wspomnienie:

Niedziela 28.09.2008
27 września 2008 r. ostatni raz byliśmy na działce w 2008 r.
Hania,  Jurek, Anulka i Konrad (na rowerach z Ogórkowej) i ja Babcia Marysia Zembrzuska.
Urosła kania, zebrali ją Jurkowie.
Babciu! Czyż to nie jest niezwykłe? Przesłałaś nam kartkę w idealnym terminie.  Trzymamy w dłoni papier z Twoim pismem, które pojawiło się  na nim dokładnie 4 lata temu. Wtedy byliśmy jeszcze wszyscy, w komplecie.  Po co pisałaś to wszystko na tym małym karteluszku? Czy tak sobie siedząc samotnie w niedzielny wieczór, przy herbacie wspominałaś i utrwalałaś czarnymi literami to co było dla Ciebie ważne?  Rodzinny pobyt na działce. Radość chwili w postaci rosnącego grzyba z wielkim kapeluszem! Czy pisząc te słowa zamykałaś w przerwach oczy schowane za okularami lekko spadającymi z nosa? Czy czułaś wtedy zapach lasu i słyszałaś jego szum? Czy przypominałaś sobie słodkie chwile w słońcu, gdy usadowiona na swoim wygodnym  rozkładanym krześle w ciepłych promieniach zatapiałaś się w swoich lekturach? Byliśmy tam razem.  Na tę działkę już więcej nie wróciłaś, nie zobaczyłaś kolejnych pokoleń kaniowej rodziny. To było dla Ciebie prawdziwe i wieczne zamknięcie sezonu – przecież dokładnie 4 miesiące później 27 stycznia 2009 r.  już Cię z nami nie było…

środa, 12 września 2012

Domy przedmieścia

W jesienne bezsłoneczne popołudnie Pan Cogito
Lubi odwiedzać brudne przedmieścia. Nie ma –
mówi – czystszego źródła melancholii.


Domy przedmieścia o podkrążonych oknach
domy kaszlące cicho
dreszcze tynku
domy o rzadkich włosach
chorej cerze

tylko kominy marzą
chuda skarga
dochodzi do brzegu lasu
na brzeg wielkiej wody

        chciałbym wam wymyślać imiona
        napełniać zapachem Indii
        ogniem Bosforu
        gwarem wodospadów

domy przedmieścia o zapadniętych skroniach
domy żujące skórkę chleba
zimne jak sen paralityka
których schody są palmą kurzu
domy stale na sprzedaż
zajazdy nieszczęścia
domy które nigdy nie były w teatrze

        szczury domów przedmieścia
        zaprowadźcie je na brzeg oceanu
        niech usiądą w gorącym piasku
        niech oglądają noc podzwrotnikowa
        niech fala ich nagrodzi burzliwą owacją
        jak przystoi tylko zmarnowanym żywotom

Zbigniew Herbert, z tomu Pan Cogito

Oto wiersz piękny, wiersz prawdziwy, zrodzony z doświadczenia i pragnienia. Porównanie człowieka do domu niewątpliwie daje do myślenia. Wychodzę na jesienny, popołudniowy spacer w brudne przedmieścia i bez dwóch zdań - jest melancholia. Domy stają się ludźmi, przechodnie starymi kamienicami o „podkrążonych oknach”. Człowiek jest stworzeniem o nieciekawej kondycji. Często nieszczęśliwy, codziennie się starzejący, nieustannie ciążący ku śmierci. Tylko kominy, co ku niebu wystrzelają, potrafią marzyć. Ale to marzenie zamienia się w skargę, w wyrzut skierowany do nieba.

Chciałbym wam wszystkim pokazać sens życia! – wołała poeta – uszczęśliwić każdego z was pięknem, jakie w tym świecie, choć ukryte, mieszka. Ale przeciętny człowiek jest sterany i zagubiony, gotów czasem oddać bardzo wiele za odrobinę szczęścia. Nie każdy przecież doświadcza pocieszeń typu duchowego, kulturalnego, nie każdy odkrył inny świat wewnątrz samego siebie.

A wy, ukryte namiętności, pragnienia utajone, wyprowadźcie człowieka ku odrobinie radości! Bo przystoi człowiekowi nieszczęśliwemu i cierpiącemu codzienność, by „szczury” jego duszy powiodły go ku śladom choćby szczęśliwości. Res sacra miser. Wtedy może się okaże, iż to marne życie nie jest tak do końca zmarnowane.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Rok innego życia

To już dzisiaj, Mamusiu. Nierzeczywista i nieprawdopodobna rocznica – Twojego przejścia do innego życia. Minął cały rok, jakieś 8 784 godzin, jakieś 527 040 minut bez Ciebie. Mogę Cię dzisiaj obdarować tylko wiązanką gałązek jodły przetykanych żółtymi, radosnymi słonecznikami i szeptem modlitwy. Nie przytulę Cię jak zawsze, nie usłyszę Twojego ciepłego głosu.  Jak to możliwe, że to już rok?

Czas mi się jakoś dziwnie skurczył. Wszystko co dotyczy Ciebie traktuję tylko i wyłącznie w kategoriach „przed chwilą” i „wczoraj”. Nie czuję zupełnie tej czasowej przepaści całego roku – jest nierealna. To musi być dowód na to, że jesteś cały czas ze mną, tuż obok, towarzysz mi nieustannie. Ile razy łapię się na myśli by do Ciebie zadzwonić?  Twój numer przecież ciągle mieszka w moim telefonie. Byłaś i jesteś ciągle - tylko inaczej.

Obdarowujesz mnie okruchami swojej obecności. Twój uśmiech wypatrzony niespodziewanie na jakimiś starym zdjęciu w jednym z komputerowych katalogów, znaleziona w kurtce karteczka z listą zakupów pisanych Twoją ręką, stary zeszyt z przepisami, którego strony wertowałaś nieraz w poszukiwaniu kulinarnych inspiracji; odnalezione nagle całusy od Ciebie przesłane mi w wydrukowanym liściku, który podpisałaś „Cmok Mamki”, liściku, który kiedyś schowałam wśród dokumentów, a przy ostatnich porządkach się tak po prostu odnalazł. Bransoletka, którą zakładam, a była przecież prezentem od Ciebie. Twój szal, który zabrałam po cichu z Twojej szafy, gdy już Cię nie było. Niezwykłe życie wspomnień, osobisty, wewnętrzny film pełen strzępek rozmów, codziennych sytuacji, miejsc, zapis wymienianych spojrzeń, przywołanie Twojego dotyku i przytulenia.

Tylko że to, co pamiętam najbardziej namacalnie, to Ty w czasie Twoich ostatnich dni, godzin i minut. Momentami, gdy zamknę oczy – jestem z Tobą tam, wtedy – czuję, słyszę, przenoszę się w czasie. Twoje cierpienie, Twoje odchodzenie i Twoja twarz z anielskim spokojem, chwilę po tym jak zaczęłaś inne życie. I wtedy, niezmiennie do oczu napływają mi wielkie, słone łzy, które turlają się szybko po policzkach. Cały czas mam ochotę krzyczeć – dlaczego miało być właśnie tak?  Twoja śmierć jest od roku częścią mojego życia, jest we mnie, boli i zmienia patrzenie na świat. Mamo, proszę – przyśnij mi się zdrowa i uśmiechnięta – takiej tak bardzo Cię codziennie potrzebuję.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Spacer po nieistniejącym świecie


W te letnie, wakacyjne dni nic nie powinno zakłócać naszego spokoju i wypoczynku. Morza, góry, jeziora, plaże, lasy, europejskie stolice, średniowieczne miasteczka – rzucamy się zachłannie w ciszę natury lub gwar pięknych miast by przez chwilę pooddychać innym niż szaro-codziennym powietrzem. Nasze polskie miasta i miasteczka porzucamy z radością, zapominając o nich na kilka tygodni.

A one – te polskie miasta i miasteczka – w te letnie, wakacyjne dni żyją wspomnieniem czasu sprzed 70 lat. Próbują sobie przypomnieć stary, nieistniejący już układ ulic, odtworzyć w pamięci budynki, których nie ma i przede wszystkim przywołać ludzi, którzy tak nagle zniknęli z list meldunkowych i książek telefonicznych.

Łódź – 23 czerwca, Warszawa – 22 lipca, Lwów – 10 sierpnia, Otwock – 19 sierpnia, Siedlce – 22 sierpnia, Nowy Sącz – 23 sierpnia… i tak dalej, i tak dalej. Te sucho dziś brzmiące daty wyznaczają początek końca wielu światów – to dni rozpoczęcia akcji likwidacyjnych gett żydowskich w 1942 roku. Niemiecka nazistowska machina śmierci niekiedy potrzebowała długich tygodni, by dokonać spustoszenia. A czasem było tak – jak w Otwocku – że wystarczył jeden dzień. Jeden długi, upalny sierpniowy dzień, by 50 bydlęcych wagonów wypchać szczelnie ludzkimi ciałami w liczbie około 8 tysięcy i skierować na tor do Treblinki.

Ten akt bestialskiego mordu na ludziach był jednocześnie zaplanowanym aktem zniszczenia całego świata, jaki od wieków istniał na terenie Rzeczypospolitej. Wraz z żydowskimi mieszkańcami polskich miast i miasteczek ginęły na zawsze całe dzielnice. Ich świat – tych, który odeszli – zginął bezpowrotnie. Nasz świat – tych, którzy zostali – zmienił się nieodwracalnie.

Czy miasta tęsknią? Czy warszawski Muranów tęskni za gęstą siecią ulic, za setkami kamienic i oficyn? Czy otwocki bruk z nostalgią wspomina stukot kół dorożek, którymi kuracjusze z kolejowej stacji spieszyli do pensjonatów? Czy miejsca, w których stały sochaczewska synagoga i cheder nadal słyszą hebrajskie modlitwy?

Gdy już wrócimy z wakacji, wypoczęci i pełni wrażeń, warto wybrać się na spacer po tym nieistniejącym świecie. By poszukać jego nielicznych śladów, by westchnąć na miejscach, w których dokonywała się zagłada, by pomodlić się przy torach kolejowych, po których odjechały wagony pełne płaczu. To nie do końca prawda, że ten świat odszedł bezpowrotnie. Jeśli powróci w naszej pamięci i modlitwie, to już będzie coś. A coś to znacznie więcej niż nicość, pustka i zapomnienie.

poniedziałek, 30 lipca 2012

niedziela, 29 lipca 2012

Ucieczki

Kontynuujemy nasze nadmorskie wyciszenie. Na plaży oddalamy się jak najdalej od gorącego  tłumu mrowiącego się na każdym niemal centymetrze piasku przy głównym wejściu na miejscową plażę. Mijamy setki kolorowych parawanów, parasole, koce, ręczniki, dmuchane materace, latawce, gromady dzieci  bawiące się  na brzegu morza – poznające słoność wody i jej zimne, nagłe okrucieństwo w zalewaniu piaskowych babek i  raptownym, podstępnym porywaniu kolorowych foremek.   Mijamy  liczne królestwa piaskowych zamków o architekturze proste albo bardziej finezyjnej, z  blankami ozdobionymi freskiem mokrego piasku i kamyków. Zadziwiamy się nieustannie patrząc na różowe, spieczone plecy, ramiona i brzuchy, których właściciele nadal z całą beztroską i pełną świadomością nadal wystawiają się na zdradliwe pieszczoty promieni słońca.

Gwar, tłok, duchota ludzkich ciał, szum rozmów, błąkający się nad gorącym piaskiem papierosowy dym, butelki piwa zakopane po szyjki w nabrzeżnym piasku i chłodzone coraz bardziej z każdą falą.  Melodyjne pokrzykiwania handlarzy wędrujących niestrudzenie brzegiem: „Chrupiace naaaczoosy! Orzeeeszkiii w kar- me-lu! Mrożona kawa! Zimne browary”…..  Wymykamy się, uciekamy dalej, jeszcze dalej. Wystarczy tak niewiele, przemaszerować brzegiem 20 minut zostawiając za plecami cały ten tłum. Tu  już jest cisza w której słychać tylko uspokajający szum morza. To możemy się zaszyć za naszym parawanem.  

Hasło wakacji – „Nic nie muszę”. Więc możemy trochę się poopalać, możemy siedzieć w cieniu naszego materiałowego daszku, możemy się kąpać, albo tylko brodzić przy brzegu mocząc nogi w zimnej, przejrzystej morskiej wodzie, możemy czytać książki, gazety, albo zamyślić się na trochę patrząc na falujące od wiatru trawy na wydmach, albo wyciszać się zerkając na błękit nieba. Jest cudownie. Z plaży zbieramy się zwykle jako ostatni. Wyrwani ze świata książkowych historii, nieco nieobecni, odurzeni zapachem morza i wiatrem czule czochrającym włosy. Wygrywa niespieszność. Mamy w sobie pokłady szumiącego w nas spokoju, dającego radości życia. 

Wędrujemy więc z powrotem morskim, piaszczystym brzegiem – czas wracać do tutejszego, wakacyjnego domu. Puste już o tej porze wyjście z plaży, pojedyncze osoby czekające na zachód słońca. Wystarczy minąć ostatnie sosny i resztki piasku przypominające o tym, że plażowy czas już za nami, a wtedy  wkraczamy w obcy nam świat. Bardziej zagubieni chyba dawno się nie czuliśmy. Nie należymy do tego poplażowego świata, jesteśmy tego pewni. Patrzymy sobie z K. w oczy i już wiemy – trzeba się ukryć, uciec jak najszybciej, ochronić tę wewnętrzną ciszę, którą w sobie nosimy, pielęgnować ją ile tylko sił. Bo poplażowe życie wolno przetacza się nawet najmniejszymi uliczkami nadmorskiego miasteczka. Oferuje wszystko, atakuje ze wszystkich stron, obezwładnia otępiałe od słońca umysły urlopowiczów, poluje, wciąga, obezwładnia. Wplątujemy się w powolnie snujący, niezdecydowany tłum. Obserwujemy uciekając jednocześnie. 

Wybierajcie Państwo, kupujcie, nie krępujcie się niczym: może owocowy koktajl, lody włoskie z automatu, lody w kulkach, gofry według unikalnej receptury, dmuchany materac w kształcie krokodyla a może lepiej dmuchane koło, 8 metrowy parawan, może plażowy namiot? Okulary słoneczne, kostium kąpielowy, wybór chust i szali? Hamburgery, ryba smażona, kebaby? Obiady domowe, pierogi , naleśniki, 60 centymetrowe zapiekanki, sprężynki kartoflane – hit lata, tak samo jak kukurydza gotowane. Drugie piwo gratis i losowanie - zostańcie tylko na karaoke, będziemy śpiewać, już śpiewamy, głośniej, jeszcze głośniej. Automaty do gry,  kiwająca się na boki ryba, na której można się przez 2 minuty pokołysać, trampoliny do skakania, kolorowe balony, migoczące kulki. A może pamiątki? Kule ze śniegiem spadającym na morskie potwory, duży wybór muszli oraz smutnych, brzydkich morskich Syrenek z plastiku, latarnie morskie. Obrazki wyklejane bursztynem - w ofercie wszystko: morskie krajobrazy, Żyd z pieniążkiem, statki i papież Jan Paweł II z włosami z bursztynowych drobinek, który nad swoją błogosławioną głowa słyszy  ryczące piosenki typu umc-umc-umc z refrenem o „zuchwałym chwacie”. Ozdoby? Naszyjniki, kolczyki, bransoletki, opaski. Nowe klapki? Sandały? Rzeźby afrykańskie. Promocja. Na każdym rogu, jedne obok drugich, stragany, budki, sklepiki z tym samym. Lawa wszystkiego zbędnego. Tatuaże henną – duży wybór wzorów, od 3 złotych sztuka, drugi tatuaż gratis. Kolorowe warkoczyki doczepiane do włosów. Kapelusze, czapki z daszkiem, parasole. Plastikowe koparki, jaskrawe łopatki, zestawy foremek jagodzianki, bita śmietana i wata cukrowa. Uwaga! Ciuchcia na kołach, kolorowa, bajkowy koszmar turla się przez tłum, codziennie, tą samą trasą nieskończoną ilość razy. Piosenki dla dzieci mieszają się z rytmami z knajp i knajpeczek, ze smażalni, pierogarni. Kakofonia. I głosy na około nas, które docierają do nas pomimo wszystko: „Kochanie masz już trzy ciężarówki, po co Ci kolejna”, „ Maju jak będziesz się zachowywała tak jak teraz, to na pewno drugiego loda już nie dostaniesz” , „ Mateusz, ale to już jest ostatni lizak dzisiaj. Koniec.”, „ Mamo ja chcę gofra!”, „Ja jeszcze będę skakać, słyszysz?”.

Jesteśmy już na miejscu, przekraczamy bramę.  Jesteśmy uratowani – nie poddamy się w poszukiwani błogosławionej ciszy.

niedziela, 22 lipca 2012

Odszumianie


Dotarliśmy tutaj, nad piękny brzeg polskiego morza, 530 kilometrów od domu. Dzisiaj rozpoczęliśmy wakacyjne "odszumianie". Wędrując plażą, mocząc nogi w zimnej, bałtyckiej wodzie, stąpając po drobnych, obłych kamykach wyrzucanych przez pieniste fale na brzeg, zerkając na piaskowe wydmy i błękitne niebo, szumimy razem z morzem. Wszystkie nasze wewnętrzne zagubienia, mętliki w głowie, warszawskie szaleństwo ulatuje z wiatrem.

czwartek, 28 czerwca 2012

Pan Telewizor

Już zapomniałam jak dobrze sobie usiąść w ogrodowym fotelu postawionym na zielonej trawie i pochłonąć niemal jednym tchem dobrą lekturę. Przeniknąć zadrukowane czarną czcionką kartki i przenieść się w inny świat w nich zapisany. Zapomnieć o rzeczywistości, zatopić się, zapaść. Wyłowić z książki małe ziarenka, które potem kiełkują w głowie i zaprzątają myśli. Na przykład takie:

"Telewizor: według niego ustala się rytm dnia, pory posiłków i wypoczynku. Pory snu. Spotkania z przyjaciółmi. Meble rozstawia się tak, aby było go widać z każdego kąta, krzesła, fotela, kanapy, a gdy postawi się talerz i weźmie łyżkę do ręki, można wtedy - chlipiąc zupę - patrzyć w ekran. Oświetlenie nie może przyćmiewać jego oblicza, bo zniekształci to, co on zechce nam pokazać (...) On, telewizor, prowadzi nas od dnia do dnia, jak niegdyś anioł stróż nad przepaścią".

"Telewizja to nieustający program dla całej rodziny; bez niej rodzina nie wie, co ze sobą zrobić. Bez telewizji czujemy się ze sobą źle. Ona jest jak nieprzyzwoita przyzwoitka, skraca do minimum czas, w którym musielibyśmy spojrzeć sobie w oczy i coś sobie powiedzieć".

"Pan Telewizor nie do wyproszenia. Był. I będzie. Kiedyś był stół i ciepłe światło lampy. Podobno wystarczało".
/ Dorota Terakowska , Ono/

Bolesne, trudne, irytujące. Ile razy tak właśnie było? Ile razy taki telewizorowy gość uczestniczył w jakieś części świątecznego obiadu, przerywał różne opowieści swoimi punktualnymi wiadomościami, zagłuszał wyznania i trudną ciszę?

Tak cieszę się, że już dawno uwolniłam się od tego telewizyjnego szaleństwa, bo na prawdę można żyć bez tego Pana i w dodatku jego brak nie wzbudza ani grama mojej tęsknoty.  Jest lepiej, jest spokojniej, jest piękniej!

Zawsze już stanowczo i bez zawahania wybieram: ciepłe światło lampy, herbatę, stół i spojrzenie sobie w żywe, prawdziwe, ludzkie oczy. Uczę się prawdziwego rozmawiania.

sobota, 23 czerwca 2012

Dla Taty

Tatusiu, tak rzadko mówię Ci, że jesteś najlepszym Tatą pod słońcem!

Dziękuje Ci za całą miłość i troskę jaką mi dajesz przez cały czas mojego istnienia. Pewnie gładziłeś Mamę czule po brzuchu, gdy byłam jeszcze w środku, rozmawiałeś ze mną gdy jeszcze mnie nie było. A potem czule przytulałeś małą mnie w tetrowych pieluszkach i jak szalony, z radością kręciłeś filmy na taśmie 8mm ze mną w roli głównej.

Dziękuję Ci za pokazywanie i objaśnianie mi świata, gdy już się na nim pojawiłam. Za to, że uczyłeś mnie życia i dawałeś bezpieczeństwo.

Patrzę jak zajmujesz się teraz małą B. i wiem,  jestem pewna, że tak rozmawiałeś też ze mną. Poświęcałeś mi tyle uwagi, cierpliwości i czułości. Uczyłeś samodzielnego myślenia, pobudzałeś wyobraźnię.

Dziękuję Ci za te wszystkie spacery o każdej porze roku, za zimowe wyprawy na sanki, wyprawy do parku, zbieranie jesiennych liści i lśniących kasztanów, za pokazywanie wiosny, za wszystkie wakacje w górach i nad morzem, za wchodzenie na Nosal, dzięki czemu jestem pewna już wtedy pokochałam góry, za naukę pływania, oswajanie jeziora, chodzenie do teatru, za zabawę w księgarnię, za to, że dzięki Twoim pomysłom mogłam być trzyletnią sekretarką zamawiającą śrubki czy też udzielającą porad sprzedawczynią w księgarni z książkami dla dzieci. Za wspólne picie oranżady i to, że sadzałeś mnie wtedy taką małą, na wysokim barowym krześle, za czapeczki robione z chustki do nosa, które pasowały na moją trzyletnią głowę.

Dziękuje Ci za jeżdżenie autobusem i zabawę w liczenie bagażników oraz za wszystkie pytania łatwe, średnie i trudne. Dziękuje Ci za wszystkie wieczory, które spędziłeś na usypianiu mnie, za wszystkie linijki przeczytanych przez Ciebie bajek i wszystkie słowa składające się na wymyślone historie. Dziękuję Ci za wszystkie zadane przez Ciebie podchwytliwe pytania.

Dziękuje Ci za to, że z Tobą mogłam wbijać gwoździe, piłować, chodzić po dachu, wywoływać zdjęcia, używać papieru ściernego, robić kulki z cyny i lutować, chłodzić rozgrzane po wierceniu w betonie wiertło w kubku z zimną wodą, być małym pomocnikiem dla Ciebie - złotej rączki. Za naukę jazdy na rowerze w wyschniętym parkowym stawie, za oswajanie robaków, pająków i ciemności, za wspólne oglądanie „Robin Hooda”. Dziękuję Ci za "pychotliwą" herbatę z cytryną, za trzymanie za rękę i obrazowe tłumaczenie tego, co było skomplikowane w fizyce, na przykład za to, że wcielałeś się w rolę elektronu, że pokazywałeś jak powinno wyglądać pismo techniczne i cierpliwie uczyłeś wyprowadzania matematycznych wzorów.

Dziękuję Ci Tato, za poczucie humoru, że nieustannie uświadamiałeś mnie, że bez niego życie jest dużo trudniejsze.

Dziękuje Ci po prostu, za to, że jesteś. Dziękuję Ci, że byliśmy razem przy Mamie odchodzącej na drugą stronę, za całą Twoja troskę i miłość, którą okazywałeś jej przez trzydzieści pięć lat małżeństwa. Czuję, że nie nauczyliśmy się jeszcze rozmawiać prawdziwie jak Córka i Tata, czuję Twoje zagubienie w mówieniu o uczuciach i tym co dotyczy wnętrza, uczmy się tego - proszę!

Życzę Ci Tato z całego serca odwagi do układania sobie życia na nowo, odnajdywania swojego miejsca w świecie bez Niej, do poszukiwania drugiej miłości i szczęścia. Zasługujesz na to. Kocham Cię!

środa, 13 czerwca 2012

piątek, 8 czerwca 2012

Epitafium bieszczadzkiego poety



W Cisnej tuż obok słynnej knajpy o przemiłej nazwie „Siekierezada” urzęduje Ryszard Szociński, bieszczadzki poeta. Zaprasza gości do środka swojego sklepiku, który jednocześnie pełni funkcje galerii i salonu literackiego. Nim się obejrzeliśmy, już nam czytał swoje wiersze a potem prosił nas byśmy też je czytali na głos. Wiersze są proste ale pełne uczucia, ubogie w poetycką frazę ale bogate w emocje.

Bieszczadzki poeta uraczył nas też opowieścią – nikt nie wie czy prawdziwą – o tym, że niespodziewanie wpadł na pomysł, by do najnowszego wyboru jego poezji dołączyć epitafium, które właśnie wymyślił i które życzy sobie mieć na swoim nagrobku. Podobno zadzwonił natychmiast do wydawcy i zażądał dodania epitafium na pierwszej stronie. Ale okazało się, że tomik już jest prawie w druku i ewentualnie dadzą radę dodać je na końcu. Tak też się stało. I faktycznie, na ostatniej stronie książeczki zatytułowanej „Słowa z widokiem na Bieszczad” można przeczytać te słowa:


Ciało nakarmić możesz
chlebem i mlekiem
- duszę
tylko miłością
Ciało wyleczyć możesz lekiem
- duszę
tylko wolnością

czwartek, 7 czerwca 2012

Na szlaku


Jesteśmy w Bieszczadach. Przyjechaliśmy wczoraj by się na chwilę zaszyć w tym innym górskim świecie, by mieć czas i wolność, by wymknąć się miejskiemu szaleństwu, by się na nowo odnaleźć.  

Jak bardzo tęskniłam za tym, by znowu znaleźć się na górskim szlaku! Obrany cel, rozpracowana trasa, niecierpliwość duszy. Ruszamy. Równy marsz, przyspieszony oddech gdy wędrujemy mozolnie pod górę. Pierwsze oszołomienie czystym powietrzem i wiatr czochrający delikatnie włosy.

Uwielbiam wpadać w ten wędrówkowy świat, inny rytm chwili, taka prosta radość, wyostrzenie zmysłów. Szum zielonych liści nade mną, szelest uschniętych, zeszłorocznych zabłąkanych, brązowych liści pod stopami, zgrzyt małych kamyków uciekających spod nóg,  delikatny plusk błotnistej drogi,  niezwykła miękkość podmokłej ziemi, trzaski łamiących się małych gałązek, zimny dotyk mokrych liści na skórze łydki, miarowy rytm kroków, cudowny, nieporównywalny z niczym smak wody pitej w czasie krótkiego odpoczynku, szemranie zimnego potoku i ten lecący ku niebu ptasi śpiew – wierny towarzysz drogi.

Ciągle dalej i dalej przed siebie. Tyle dźwięków świata, tyle barw, tyle się dzieje w tej niby ciszy. Z każdym kolejnym metrem czuję się bardziej radośnie. I ten przepełniający mnie coraz bardziej wewnętrzny spokój i duchowe oczyszczenie. Odkrywanie w sobie zagubionej ostatnio umiejętności cieszenia się życiem. Patrzenie co jakiś czas maszerującemu K.  prosto w jego błękitne, radosne oczy. Pocałunek na szczycie.  Jestem tu, na tym szlaku po prostu szczęśliwa.

środa, 6 czerwca 2012

Bieszczadzkie anioły

















Anioły są wiecznie ulotne
Zwłaszcza te w Bieszczadach
Nas też czasami nosi
Po ich anielskich śladach

One nam przyzwalają
I skrzydłem wskazują drogę
I wtedy w nas się zapala
Wieczny bieszczadzki ogień

Anioły bieszczadzkie, bieszczadzkie anioły
Dużo w was radości i dobrej pogody
Bieszczadzkie anioły, anioły bieszczadzkie
Gdy skrzydłem cię trącą już jesteś ich bratem

Stare Dobre Małżeństwo
Słowa: Adam Ziemianin
Muzyka: Krzysztof Myszkowski
fragment piosenki - a w całości do posłuchania TUTAJ 

sobota, 26 maja 2012

Dzień Mamy

Jak trudny jest Dzień Matki bez fizycznej obecności Ciebie, Mamo? Pierwsze takie święto, w którym zamiast dotknięcia Ciebie, pocałowania Twojego gładkiego policzka, uściskania Twojego drobnego, ciepłego ciała, popatrzenia Ci w patrzące na mnie czule oczy mogę pogłaskać dłonią i poczuć pod palcami chropowate litery na nagrobnej, chłodnej tablicy układające się w Twoje imię.

Jeszcze rok temu przytulając Cię mocno, życzyłam Ci z całego serca tylko jednego - zdrowia. Kiwałaś głową i mówiłaś: Tak, niczego więcej mi nie trzeba, to najważniesze. Miałam wtedy jakaś niewytłumaczalną wiarę, że się uda, że w jakiś cudowny, nieziemski sposób zostaniesz uzdrowiona, że obudzisz się Ty i my wszyscy razem z Tobą z tego coraz bardziej rozpędzającego się koszmaru. Uwolniłaś się za niespełna trzy miesiące - odeszłaś w niebiańskie przestworza. 

Jesteś obecna wszędzie, tyle pamiątek, wspomnień, wszystko tak wyraźne. Dziękuję Ci Mamo, że byłaś, że jesteś. Dziękuję Ci za pozostawione w książce kucharskiej kartki z kalendarza, na które ostatnio się natknęłam szukając przepisu na barszcz ukraiński. Kartka z 6 października 1979 roku. To urodziny Taty, ale i ja już rosnąca w Tobie. Może szykowałaś jakieś danie imieninowe dla Taty, głaszcząc się czule po brzuchu, w którego otchłaniach ja fikałam koziołki?

Dziękuję Ci za czułość, ciepło i troskę wychowania. Za bezpieczeństwo. Za uśmiech. Za to, że tyle mnie nauczyłaś. Za siłę, za dowód na to, że nie można się poddawać i da się znieść z pokorą nawet najgorsze fizyczne cierpienie. Ucz mnie dalej, proszę. Chcę czuć Twoją obecność w kroplach łez, które spływają mi teraz po policzkach. Niech to będą Twoje matczyne, najlepsze na świecie pocałunki.

niedziela, 13 maja 2012

Małżeństwo to przekraczanie granic

Decyzja o ślubie przyszła całkowicie naturalnie. Była po prostu kolejnym etapem rozwoju znajomości i naszego zakochania. Podszyta ekscytacją i czystą radością, taką, jaką odczuwa się przed czymś niezwykle ważnym - mrowiące ściskanie w środku i niecierpliwość ogarniająca całe ciało od stóp do głów...

Na zaproszenie portalu DEON.pl zgodziliśmy się wspólnie napisać tekst o małżeństwie. Można go przeczytać TUTAJ

środa, 9 maja 2012

Książki patrzą w morze

W Gdyni u szczytu Skweru Kościuszki tuż nad morzem postawiono pomnik. Żołnierzom? Wyzwolicielom? Rybakom? Coś religijnego? Nie. Stoi tu wykuty w kamieniu Joseph Conrad (Józef Teodor Konrad Korzeniowski) - pisarz, który pokochał morze, a także marynarz i człowiek morza.

Co można piewcy morza na pomniku napisać? Pewnie jakiś cytat pasujący do tematu. Zgadza się, jest cytat - z przodu. A co z tyłu - od morza? A tak - tytuły jego doskonałych książek! "Tajfun", "Lord Jim", "Zwycięstwo", "Smuga cienia", "Jądro ciemności". Takie proste, a przecież tak bardzo na miejscu.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Sześć lat

Jak to możliwe, że wczoraj mineło już sześć lat od momentu, kiedy o godzinie 15.00, z uśmiechami od ucha do ucha, przy dźwiękach pieśni "Oto są Baranki młode", w kościele świętego Marcina na Piwnej wędrowaliśmy do ołtarza? Ja w długiej sukni, Ty K. w brązowym garniturze. Pamiętam ten wewnętrzny spokój i radość, że to już, że zaczynamy kolejny etap naszej wspólnej, życiowej przygody.

Nawet już nie pamiętam zimna i deszczu towarzyszącego nam przez cały tamten dzień. Takie mamy ładne zdjecia z kraciastym parasolem. Ekspresowa sesja ślubna: dżdżysto-staromiejska. Ile od tamtego czasu się wydarzyło? Takie bogactwo przeżyć, miejsc, wydarzeń, spotkań. Tyle wspólnych rozmów tych zabawnych i tych trudnych. Tyle dni nieustannego uświadamiania sobie, że bycie razem, to nieustanna praca, której nie można zaniedbać.

Dziękuję Ci Meżu Kochany, za to, że ciągle masz siłę do tej naszej wspólnej pracy, do pielęgnowania naszej bliskości. Za to, że udało nam się stworzyć wspólny świat, w którym możemy wędrować i włóczyć się razem kilometrami, wierząc, że tylko ta wspólna, czasem wertepiasta i błotnista droga ma sens. Za to, że mamy świadomość, że gdy tylko się przez chwilę zaniedbamy, zagubimy naszą cichą rozmowę i bliskość w bezsensownym pędzie codzienności, to MY zaczynamy się kruszyć i psuć, a wtedy wszystko traci sens. Że wiemy, iż  w  takich beznadziejnych chwilach niekochania nie potrafimy się prawdziwie cieszyć niczym, bo to radość tylko połowiczna. Dziękuję Ci za to, że możemy się upominać i sprowadzać na ziemię, gdy któreś z nas się zagalopuje w jakieś odrealnione przestworza. Proszę, wędrujmy dalej. Trzymajmy się za ręce. Wiem, że oglądanie świata z czułością wspólnymi oczami jest największą i najlepszą przygodą :)

niedziela, 22 kwietnia 2012

Zielone odrodzenie


Codziennie śmielej szukają słońca i ciepła. Budzą się w cudowny sposób z zimowego uśpienia. Jaka siła każe im ponownie wracać do życia? Czy to ich kolejne wcielenie? Poprzednie pokolenia pąków dojrzały, zmieniając się u kresu swego życia w kolorowe, spadające liście. Ich zastępy zginęły przysypane śniegiem. Dlaczego mieszkańcy cebulek szafirków znowu próbują i z niezwykłą siłą przebijają ziemię by wydostać się bliżej nieba? Patrzę na nie z zachwytem. W myślach modlę się o siłę by teraz i tu czuć wiosnę, by czuć radość życia, by mieć w sobie spokój i pewność, że zima będąca śmiercią nie jest wcale końcem.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Bankiet wieków


Wczoraj wieczorem w sposób nieco przypadkowy znalazłem się w Galerii Sztuki Polskiej XIX wieku, która mieści się w krakowskich Sukiennicach. Była to pierwsza moja wizyta w tym miejscu. I przyznaję – zostałem mile zaskoczony. 

Piękne przestronne sale, a w nich dziesiątki arcydzieł. Tu „Czwórka” Chełmońskiego, tam „Szał” Podkowińskiego, a jeszcze dalej monumentalny „Hołd pruski” Matejki. Mnie chyba najbardziej zainteresowała „Bitwa pod Samosierrą” Piotra Michałowskiego. Wspaniałe dynamiczne płótno, które Jacek Kaczmarski „wyśpiewał” w jednej ze swoich piosenek.

Jak się tam znalazłem? Ktoś wpadł na genialny pomysł, by bankiet po premierze zrekonstruowanej cyfrowo „Ziemi obiecanej” Wajdy zorganizować w tejże galerii. Nagle więc w towarzystwie mistrzów polskiego malarstwa XIX wieku znaleźli się mistrzowie polskiego kina wieku XX: Andrzej Wajda, Witold Sobociński, Daniel Olbrychski, Andrzej Seweryn, Wojciech Pszoniak i wielu innych. Do tego pretekstem do tej uroczystości była przecież premiera filmu w wersji cyfrowej i pięknie przez The Chimney Pot odnowionej, co niewątpliwie jest pozytywnym wkładem wieku XXI z jego najnowszymi technologiami na czele. 

Wyszło więc tak, że te trzy światy, reprezentujące trzy wieki, spotkały się przy sushi i lampce białego wina w krakowskich Sukiennicach. Rozmowy toczyły się właśnie w tych trzech wymiarach. XIX-wieczne malarstwo i rzeźba z ich historycyzmem i realizmem świetnie pasowały do niektórych wątków powieści Reymonta  i dzieła Wajdy (zabory, schyłek polski szlacheckiej, polska religijność). Aktorzy i twórcy filmu przywoływali lata 70. XX wieku, kiedy „Ziemia obiecana” powstawała i kiedy wszyscy oni byli młodzi i zdolni – jak zaznaczył sam reżyser. Wielu obecnych na premierze i bankiecie zachwycało się technologicznymi możliwościami XXI wieku oraz podziwiali kunszt młodych specjalistów, którzy doprowadzili do tego, że jeden z najciekawszych polskich filmów, kręcony prawie 40 lat temu, wygląda teraz tak, jakby zrobiony został wczoraj (opinia Wojciecha Pszoniaka).

Teraz, gdy o tym piszę, myślę o nas, Polakach, o współczesności, cywilizacyjnych zmianach i zadaję sobie pytanie: czy wiek XXI z całą jego doskonałością technologiczną stać na coś więcej niż tylko piękne wspominanie dzieł wieków minionych? Czy jedynym lub głównym wkładem obecnego stulecia w dzieje kultury będzie utrwalenie w dobrej jakości tego, co stworzyły minione pokolenia? A w naszej polskiej perspektywie jaki wpływ na to wszystko ma fakt, że Matejko i Reymont tworzyli pod zaborami, Wajda w czasach komunizmu, a teraz żyjemy w zupełnej wolności?

*Reprodukcja - Piotr Michałowski "Bitwa pod Samosierrą" Muzeum Narodowe w Krakowie

sobota, 7 kwietnia 2012

Wielkanoc 2012

Niech dobre przeżywanie Triduum Paschalnego i Świąt Wielkanocnych umacnia w nas wiarę, że to, co po ludzku wydaje się niemożliwe, jednak możliwe bywa. Oby te Święta Zmartwychwstania oswajały nas też z myślą o śmierci i łagodziły ból utraty tych, którzy od nas niedawno odeszli.

Fragment Drogi krzyżowej w Czerwińsku nad Wisłą.
Autor: ks. Tadeusz Furdyna

niedziela, 1 kwietnia 2012

Spotkanie

"Czyli jutro o 12.30 spotykamy się przy grobie Mamy. Do zobaczenia, pa". Tym zdaniem skończyłam dzisiejszą rozmowę z moją siostrą. Odłożyłam telefon i spojrzałam na Konrada siedzącego po przeciwnej stronie stołu. Patrzył na mnie dziwnie. "Ależ to zabrzmiało....." - powiedział patrząc na mnie smutno. Dopiero w tym momencie popłynęły mi dwie gorące, wielkie jak szkliste grochy łzy i przeturlały się szybko po policzkach, załaskotały przy spadaniu z brody. Dwa, ciemne, mokre ślady na jasnej bluzce.

Właśnie, jak to brzmi... Spotkamy się u Mamy przy grobie... Jak to bardzo boli. Dlaczego to musi być Twój nowy dom? To jest ciągle takie nierzeczywiste. Dopiero wypowiedziane głośno słowo "grób" zawisa w powietrzu tuż nad głową, staje się coraz bardziej namacalne, kłuje, uwiera i powoduje wewnętrzne cierpienie.  Dlaczego nie mogę do Ciebie, Mamo, wpaść na herbatę? O ile bardziej wolałabym spotykać się z Tobą gdzie indziej. Tak bardzo mi Ciebie brakuje. 

Dzisiaj miałam dziwny sen. Pochylałam się nad umywalką w łazience by obmyć twarz chłodną wodą. Gdy podniosłam się i spojrzałam w lustro, zobaczyłam Twoje oczy, a potem cała moja twarz stała się bardzo, ale to bardzo podobna do Twojej. Patrzyłam na siebie - Ciebie, dotykałam swojej - Twojej twarzy i czułam ogromne zadziwienie. Jak to możliwe, przecież nigdy nie byłam do Ciebie tak podobna?!

Obudziłam się, ale zapamiętałam ciepłe, kochające spojrzenie Twoich, a przecież moich oczu. Jutro staniemy nad Twoim grobem, zapalimy znicze, przyniesiemy Ci kwiaty i ciągle będziemy niedowierzać, że nie będziesz z nami w te kolejne już zbliżające się wielkimi krokami Święta. Przecież jeszcze przed chwilą planowałyśmy co jest do przygotowania na Wielkanoc. Miałaś coraz mniej siły, ale dużą ilość mazurków piekłaś sama, stosując do tego jakąś cudowną siłę. Mówiłaś: "To chyba moje ostatnie Święta, chcę byśmy byli wszyscy razem, by było pięknie". Słyszę to jeszcze wyraźnie i przypominam sobie Twój uśmiech przez łzy, gdy siedziałaś za wielkanocnym, zatłoczonym stołem zerkają na wszystkich i wszystko. Chłonąc to spełnione świąteczne marzenie pomimo fizycznego bólu, który był Twoim drugim ja... Jutro porozmawiamy o przygotowaniach do Wielkanocy, jesteśmy umówione. Jutro. U Ciebie na grobie.

piątek, 30 marca 2012

Siostra Rafaela

Najpierw za pośrednictwem poczty elektronicznej, a potem osobiście poznałem siostrę Rafaelę Urszulę Nałęcz. Wszystko to przy okazji organizacji IX Zjazdu Gnieźnieńskiego. Niepozorna, niemłoda już kobieta z radosnymi oczami i pięknym szczerym uśmiechem na twarzy. Jedliśmy razem obiad w zjazdowej stołówce, rozmawialiśmy, a ja myślałem o tym jak wiele jest w stanie zdziałać energia jednej osoby. Taki oto skrócony biogram przygotowaliśmy o niej do materiałów przeznaczonych dla uczestników Zjazdu. 

S. Rafaela Nałęcz FSK – ur. 1934. Misjonarka ze Zgromadzenia Franciszkanek Służebnic Krzyża. Pracowała w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Laskach. Po wprowadzeniu stanu wojennego zaangażowana w prace Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. W 1989 r. utworzyła w Indiach pierwszą placówkę misyjną swojego zgromadzenia. Od 2002 r. pracuje w Afryce, najpierw w RPA. W roku 2006 założyła w Kibeho w Rwandzie placówkę misyjną z ośrodkiem szkolno-wychowawczym dla niewidomych. W roku 2011 została laureatką nagrody „Pontifici – Budowniczemu Mostów” przyznawanej przez warszawski Klub Inteligencji Katolickiej.

Przypomniałem sobie o niej dziś wieczorem u św. Marcina, w kościele, który sąsiaduje z klasztorem, gdzie żyją i pracują siostry z tego samego zgromadzenia. Patrzyłem na młode zakonnice krzątające się po świątyni, usługujące ludziom i pomagające w liturgii. To spośród nich z czasem wyłoni się kolejna s. Rafaela, która wyjedzie gdzieś daleko, by zajmować się niewidomymi dziećmi zgodnie ze swoim powołaniem i w zgodzie z charyzmatem swego zgromadzenia. Ale większość z nich zostanie tu w Polsce, w podwarszawskich Laskach, by prowadzić to niezwykłe dzieło, które od 90 lat kwitnie na skraju Puszczy Kampinowskiej. 

Ojciec Tomasz Dostatni mówił dziś bardzo ciekawie, ale czasem jest tak, że o wiele bardziej niż słowa przemawia do nas postawa, przykład drugiego człowieka. I tak s. Rafaela, która już zapewne wróciła do swojej afrykańskiej misji, stała się dla mnie zdalną rekolekcjonistką. 

W tym samym też kontekście przypomniałem sobie dewizę bp. Jana Chrapka: "Idź przez życie tak, aby ślady twoich stóp przetrwały Cię!" Ślady stóp s. Rafaeli z pewnością ją przetrwają. 

czwartek, 29 marca 2012

Boskie szachy

Był luty roku 1982, gdy do czeskiego więzienia trafił Dominik Duka, dominikanin, który dziś jest praskim metropolitą, prymasem Czech i od niedawna kardynałem Kościoła katolickiego. W tym samym więzieniu spotkał Vaclava Havla, dramaturga i politycznego skazańca, który kilka lat później został prezydentem Czechosłowacji. Wiele ze sobą rozmawiali i szybko zaprzyjaźnili się. O dziwo to Havel był tym, który zainicjował wspólne odmawianie różańca na obowiązkowym spacerniaku. 

W więziennej rzeczywistości odprawianie mszy było niezwykle trudne. Zbliżały się Święta Wielkanocne i szukano sposobu jak tu w sposób religijny i liturgiczny przeżyć ten wyjątkowy czas. Wtedy Havel wpadł na genialny pomysł, by liturgię eucharystyczną odprawić w ramach kółka szachowego, do którego razem z ojcem Duką należeli. A była właśnie Wielka Sobota.

Szczęśliwie się złożyło, że w szachy grał z nimi Josef Vlcek, stary więzień okresu stalinowskiego, który miał już doświadczenie w tajnych celebracjach i który ponadto obdarzony był genialną pamięcią. Dzięki jego pomocy szachownica stała się sekretnym ołtarzem. Niby grali w szachy, a faktycznie odprawiane było misterium Paschy. Vlcek wyrecytował z pamięci prawie bezbłędnie biblijne teksty mszalne i odśpiewał exsultet, a o. Duka recytował z pamięci teksty liturgiczne. I tak oto w mrocznym komunistycznym więzieniu, nad szachownicą wydarzyło się boskie misterium męki, śmierci i zmartwychwstania. 

Historię tą przypomniał kardynał Duka w grudniu ubiegłego roku podczas pogrzebu Havla, a dziś w warszawskim kościele św. Marcina przywołał o. Tomasz Dostatni OP, który głosi tu rekolekcje. Podaję ją tu dalej, bo warta uwagi. A ciąg dalszy refleksji wyniesionych ze wspomnianych rekolekcji nastąpi zapewne jutro. Zatem do jutra!

środa, 21 marca 2012

Maleństwo

Już z nami jest całą sobą. Trafiła na ten świat 14 marca o godzinie 5.10. Ważące 3440 g i długie na 54 centymetry życie jest już tu z nami. Nowe, cudowne istnienie.Witamy Cię na świecie Maleńka A.! Opatulona kocykiem, drzemiesz słodko w ramionach Mamy O. Nieświadoma  jesteś jeszcze zupełnie ogromu świata, który jest na około. Teraz tylko bliskość, ciepło, bezpieczeństwo matczynych ramion, czułość w głosie, słodki sen, zapach i smak mleka - tylko to się liczy. Nic więcej nie jest Ci potrzebne. 

Tyle jeszcze będziesz musiała się nauczyć. Jesteś na początku drogi, po której będą Cię powoli wiodły Twoje stópki, i mała dloń wtulona w dłoń Rodziców. Piękno świata, radość życia, małe cuda codzienności, ale i prawdziwy smutek i ból istnienia to wszystko jeszcze przed Tobą. Dopiero zaczynasz swoją  ziemską przygodę, która jest jedyna i  niepowtarzalna, wiesz? Witamy Cię w naszym niezwykłym świecie. 

Nie mogę się na Ciebie napatrzeć i czuję się obezwładniona kosmosem tego, co jeszcze jest przed Tobą. Ale będziesz miała opiekę i pomoc. Malutka B., która siedziała na moich kolanach z zapałem układając kolejne domki z klocków lego, nagle spojrzała uważnie na swoją mającą zaledwie kilka dni siostrę. Niewiele się zastanawiając porzuciła zabawę, porzuciła moje kolana. Podeszła cichutko do Mamy O. trzymajacej Maleńką A., po krótkim wahaniu wyciągnęła swoją malutką rączkę i delikatnie, leciutko pogłaskala  kilka razy czarne, miękkie włoski na główce śpiacej, młodszej siostry i wyszeptała Tosia o-bu-dź się, o-bu-dź się.  Tak, masz racje B.- obudź się Maleństwo - przecież czas zacząć żyć!

środa, 7 marca 2012

Gdy ciało uwiera

Bliski kontakt z osobą chorą i cierpiącą stał się najważniejszym czasem w moim życiu. Najtrudniejszą i zarazem najpiękniejszą lekcją życia, którą mogłam otrzymać od Mamy....
Od wielu lat odwiedzam raz w tygodniu pewną dziewczynę (...) Nigdy sama nie zje, nigdy sama nie wstanie, nie umyje się, nie skorzysta z toalety, nie wykona żadnych zwykłych, codziennych czynności...
Moja Babcia starzała się pięknie. Do ostatnich swoich dni pozostawała elegancką, dbającą o siebie straszą panią, która nie pokaże się ludziom z niezakręconymi wcześniej siwymi włosami...

Zapraszam do lektury tekstu, który powstał na potrzeby internetowych rekolekcji wielkopostnych Laboratorium WIĘZI i portalu DEON.pl: czytaj tutaj

wtorek, 28 lutego 2012

Pocztówka z Zamościa

Zamojski Ratusz z końca XVI wieku. Zbudowany został według projektu Bernardo Morando, włoskiego architekta, który nadał Zamościowi wizerunek "Padwy Północy". Dziś urzęduje tu między innymi Marcin Zamoyski, prezydent miasta od trzech kadencji. To w prostej linii potomek założyciela Zamościa - hetmana wielkiego i kanclerza koronnego Jana Zamoyskiego (1542-1605) i syn innego Jana Zamoyskiego (1912-2002), ostatniego ordynata Ordynacji Zamojskiej. Tak oto trwa tu tradycja służby Ojczyźnie - od ponad 400 lat.

wtorek, 14 lutego 2012

W powodzi przedmiotów

Dzwonię domofonem. Drzwi otwierają się z bzyczeniem, nie słychać głosu. Jak zawsze, od lat wbiegam na trzecie piętro, dając susy co dwa stopnie. Jestem. Drzwi otwiera mi Tata. Ubrany w nieco rozciągnięte, szare, robocze spodnie od dresu z wypchanymi kolanami, flanelową koszulę w kratę, pokropioną farbą oraz ranną w rękaw w jakieś remontowej bitwie. Poczochrany artystycznie, ze smutnymi brązowymi oczami, drapie się w siwiejącą brodę. Patrzę na niego przenikliwie: Tatusiu wszystko w porządku? Masz taką minę, jakby coś złego się stało... Wiem, że nie ma Mamy.... ale.... Patrzy mi w oczy, bezradny, najukochańszy na świecie i cicho mówi: Córeczko, czy my.... Czy kiedyś się z tego wygrzebiemy? Zatacza ręką znak mający obrazować nieskończoność i  chaos.

Tak, ten remont długo trwa, od końca listopada, ale najgorsze już przeszło, wokół zaczyna się przejaśniać. Okna wymienione, ściany pomalowane, łazienka w całkiem nowej odsłonie, pozostało jedno.... obezwładniające, zwalające z nóg porządkowanie. Mama przed śmiercią mówiła, że będziemy się śmiały z jej zgromadzonych skarbów, ukrytych w licznych szafach przestronnego mieszkania. Miała rację, muszę jej to przyznać smutno kiwając głową. Tyle razy przepraszała nas, że sama nie da rady tego posprzątać, posegregować, powyrzucać...Teraz wiemy co miała na myśli. 

W czasie remontu chcąc nie chcąc ze wszystkich szaf, schowków, pawlaczy, szuflad wywędrowały gromadnie, zostały wręcz wypędzone na przymusową tułaczkę wszelkie skarby. Jak lawa wylewająca się na środek pokoi, otwierająca drzwiczki, uchylająca szuflady – rzeka przedmiotów. Czy możliwe jest posiadanie tego wszystkiego? Jak to możliwe, że wszystkie te rzeczy miały swoje schronienie tutaj, że tak skrzętnie chowały się przed naszym wzrokiem? 

Tata stojący na środku swojego nowo urządzanego pokoju, który pokoju jeszcze za bardzo nie przypomina, otoczony dziesiątkami pudeł, pudełek i pudełeczek, leżących wszędzie na łóżku, na podłodze, piętrzących się na biurku. Tatuś próbujący bezradnie uładzić to morze, które chlusta na niego kolejnymi falami wspomnień... Został napadnięty przez wszystko to, co było kiedyś jego rzeczywistością, przez przedmioty, których nie miał w ręku przez kilka czy kilkanaście lat i które ponownie się pojawiły w polu widzenia. Wypłynęły na powierzchnię, bolą, uwierają, tyle przywołują dawnych chwil, tak trudno się z nimi rozstać... 

Przysiadł na brzegu łóżka, wciskając się choć na chwilę w jakąś bezpudełkową szczelinę. Istna beznadzieja. Marzenie ucieczki. Patrzy w drewnianą podłogę lekko kręcąc głową. Nagle cichy szelest. To malutka B. zakradła się do królestwa Dziadka. Cichutko, na palcach odzianych w bawełniane rajstopy, bada kolejne centymetry podłogi, ostrożnie stawiając małe stopy pomiędzy kartonowymi pudełkami pełnymi różnych skarbów. Kroczy delikatnie, wysoko podnosząc swoje małe nóżki - jakby chodziła pośród wysokich traw. Przystaje tuż obok niego. Uważnie patrzy swoimi pięknymi, pełnymi dziecięcej radości życia oczami na zmęczoną twarz Dziadka. Jestem pewna, że odczuwa jego zagubienie. Po prostu rozumie. Lekko przechyla głowę, wyciąga małą dłoń i mówi, to co od jakiegoś czasu wychodzi jej najlepiej i bezbłędnie: Dzia-dziu-ś  choć....Dzi-a-dz-i-uś choć! Tylko z nią może uciec. Małej B. nie sposób odmówić. Tato - jesteś uratowany!

niedziela, 5 lutego 2012

Rzeka życia

Pomimo mrozu (-14 stopni) wybraliśmy się dziś na godzinny spacer nad Wisłę. Ach, jak to wspaniale mieć pola, łąki, łęgi, las i rzekę na wyciągnięcie ręki, tuż obok naszego osiedla. Zaprawdę Nadwiśle to kapitalne miejsce do życia!

Każda pora roku, nawet każdy miesiąc wyglądają tu inaczej. Inny kolor liści, inny odcień traw, inne ptaki zamieszkują pobliski rezerwat przyrody Wyspy Zawadowskie. No i rzeka, która żyje swoim nieodgadnionym życiem.

Dziś znowu zaobserwowaliśmy, że kolejne kawałki skarpy prawego brzegu obsunęły się do wody, oddając Wiśle następne cenne centymetry. W innych miejscach - tam, gdzie jeszcze rok czy dwa lata temu biegł nurt rzeki - dziś zalegają połacie zmarzniętego piasku. Wszystko się tu dynamiczne zmienia, a żaden spacer nie jest tu taki sam.

Panta rhei, wszystko płynie, wszystko się zmienia. Nie tylko przyroda, nie tylko Wisła, ale i my z naszym najbliższym otoczeniem. Przypomnieliśmy sobie, że przecież dokładnie rok temu, dokładnie w tym samym miejscu i przy bardzo podobnej pogodzie spacerowaliśmy tu z Mamą, już bardzo cierpiącą, ale niezwykle dzielnie walczącą z chorobą. 

Wierzymy, że odpłynęła do lepszego świata. Do świata, w którym już nic się nie zmienia na gorsze. Gdyby nie ta wiara - ach, jakże wtedy byłoby smutno!

czwartek, 2 lutego 2012

Wszyscy dziś jesteśmy poetami


O Wisławie Szymborskiej – nazajutrz po jej śmierci – nie sposób pisać inaczej, jak odwołując się do jej poezji. Otworzyłem dziś rano tomik „Dwukropek” i od razu wpadłem na ten wiersz:

Nazajutrz - bez nas

Poranek spodziewany jest chłodny i mglisty.
Od zachodu
zaczną przemieszczać się deszczowe chmury.
Widoczność będzie słaba.
Szosy śliskie.

Stopniowo, w ciągu dnia,
pod wpływem klina wyżowego od północy
możliwe już lokalne przejaśnienia.
Jednak przy wietrze silnym i zmiennym w porywach
mogą wystąpić burze.

W nocy
rozpogodzenie prawie w całym kraju,
tylko na południowym wschodzie
niewykluczone opady.
Temperatura znacznie się obniży,
za to ciśnienie wzrośnie.

Kolejny dzień
zapowiada się słonecznie,
chociaż tym, co ciągle żyją
przyda się jeszcze parasol.

Nawet nieźle pasuje do dzisiejszego dnia, prawda? Chłodny poranek, śliskie szosy, temperatura znacznie się obniży… Mamy kolejny mroźny dzień zimy (w Warszawie rano było ponad minus dwadzieścia), bardzo słoneczny, aktualne ciśnienie to 1119 hektopaskali. Jak w tytule wiersza – to jest właśnie to „nazajutrz bez nas”, czyli nazajutrz bez Wisławy Szymborskiej. Nieźle to sobie wymyśliła…

Zastanawiam się nad tym parasolem z ostatniego wersu. Po co nam – czytelnikom jej poezji – w taki dzień parasol? Przecież sama poetka pisze, że dzień zapowiada się słonecznie. Mam tu niestety smutne skojarzenia. „Dwukropek” został wydany w 2005 roku, czyli niedługo po śmierci Czesława Miłosza. Łączy ich sporo – poezja, Kraków, Nobel – ale również romans z komunizmem za młodu. Czy Szymborska pisząc ten wiersz i stawiając na końcu ten złowieszczy parasol nie miała świeżo w głowie owej smutnej dyskusji o pochówku Poety tuż po jego śmierci? Czy przypadkiem nie przewiduje tu, że na nią również posypią się pośmiertne gromy ze strony „wybitnych patriotów”, przeciwko którym trzeba będzie wyciągnąć parasol, by się ich jadem nie ubrudzić?

Niemniej dziś, nazajutrz po jej śmierci, wszyscy jesteśmy poetami. Wszyscy jakoś czujemy wspólnotę z tą piękną, mądrą i dowcipną kobietą, która rozsławiła nasz kraj po wszystkich kontynentach. Wszyscy przypominamy sobie jej wiersze, uszczypliwe limeryki, lepieje i jakoś dobrze się z tym dziedzictwem czujemy. A jednocześnie gdzieś głęboko opłakujemy jej odejście. Ale czy tylko to?

„Ci, którzy mają się za żywych, sądzę, że opłakują swoich zmarłych, a tymczasem opłakują własną śmierć, własną rzeczywistość, która przestała istnieć w świadomości tych, co odeszli” – napisał Luigi Pirandello. Czyż tak właśnie nie jest dzisiaj? Wisława Szymborska swoim boskim talentem wypowiadała to, czego my – nie poeci – nie potrafimy i robiła to w taki sposób, że pod większością jej wierszy chcielibyśmy się podpisać. Była w ten sposób „nasza” – „nasza Noblistka” mówiło się często z dumą. A dziś rano okazało się, że ta „naszość” skończyła się. Owszem jej wiersze zostaną, będzie zapewne tomik pośmiertnie wydany, ale jednak to nie to samo, co żywa i niezmordowanie pisząca w swoim krakowskim mieszkaniu Poetka.

Płaczmy zatem po jej odejściu, płaczmy nad sobą – uboższymi, czytajmy wiernie jej wiersze, chwalmy się nimi po całym świecie, a w naszej i Jej ojczyźnie, na wszelki wypadek otwórzmy parasol.

Wiersz Nazajutrz – bez nas, z tomu „Dwukropek”, Wydawnictwo a5, Kraków 2005.
Cytat Luigiego Pirandello  - „Zeszyty Literackie” 113/2011.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Przed oczami Dziadka

Odwiedziliśmy Dziadka. Uściskał nas mocno podając dużą, szorstką dłoń i z radością, energicznie przytulając do siebie. Tak dawno się nie widzieliśmy. Zaprosił nas do zajmowanego przez lata pokoju, w domu, który sam budował. Ta sama trzeszcząca drewniana podłoga, po której stąpało tyle par nóg zmęczonych codzienną gospodarską pracą, skrzypiące łóżko, narzuta z frędzlami, w rogu piec. Półmrok. 

Wygląda na to, że przeszkodziliśmy nieco Dziadkowi w drzemce. Na rozłożonym łóżku odciskał się jeszcze wyraźnie kształt jego ciała, odłożone duże słuchawki, których zawsze używa leżały na poduszce. 

Usiadł na drewnianym krześle, wskazał nam dwa inne. Usiedliśmy na nich naprzeciwko niego. Patrzymy na siebie. Potężny Dziadek w swetrze opinającym się na wydatnym brzuchu, lekko przekrzywiona głowa, nieco świszczący oddech i te niepowtarzalne, jasno błękitne oczy patrzące nieprzerwanie od osiemdziesięciu sześciu lat na świat. Chwila ciszy. Będę umierał. Zmęczony już jestem, źle się czuję. Nie mam siły więcej - odezwał się z całkowitym spokojem. 

Co odpowiedzieć na takie słowa? Tak czujesz Dziadku, a to można czuć? Może jeszcze nie czas? Cisza. Dziadek uważnie nam się przygląda swoimi szklistymi oczami, błyszczą się w półmroku. Nikt nie zapala światła. Tak chyba jest lepiej, przytulniej, kameralniej. Pokój tonie w gęstniejącej szarości, tylko z korytarza przez uchylone lekko drzwi wpada ciepłe, żółte światło. W takiej atmosferze łatwiej słuchać. 

Dziadek nagle stał się zamyślony, schowany jakby wgłąb siebie. Odzywa się do nas znowu. Wiecie, jak tak sobie siedzę lub leżę, przebiegają mi przed oczami ruchome obrazy. Oglądam całe swoje życie - wszystko po kolei, od dzieciństwa, wszystkie wydarzenia - jak film. To tak jakby się to naprawdę jeszcze raz działo. Takie jest rzeczywiste. I nie mogę się od tego opędzić. Siedzę i widzę. Na przykład to jak o piątej rano mnie budzą rodzice, dają pajdę chleba i ja z krowami idę na cały dzień. A to było jak miałem sześć lat. Codziennie taki film w odcinkach oglądam. 

Jak to jest widzieć taki film? Jak to jest przeżywać wszystko na nowo? Widzieć jak żywych tych, których już nie ma? Czy obejrzenie najbardziej intymnego, osobistego i niepowtarzalnego filmu z dedykacją dla nas samych może szykować do umierania?

* Dziękujemy Piotrkowi za niezwykłe zdjęcie Dziadka, którego fragment tu wykorzystuję.

niedziela, 22 stycznia 2012

sobota, 21 stycznia 2012

Pochwała fragmentu


Fragment. Zawsze fragment, wycinek całości. Ogarnąć całości się nie da, ale fragment? Całość lepiej pozostawić w rękach sił bardziej kompetentnych, ale fragment? Całość przytłacza lub przynajmniej onieśmiela, ale fragment? Tak, fragmentem warto się dobrze zaopiekować!

Nie, nie parafrazuję tu Różewicza, nawet nie znam tego popularnego tomu (mea culpa...), po prostu patrzę na to zdjęcie rozglądam się po moim najbliższym "dookoła" i tak jakoś spod palców mi wychodzi. W końcu z tych fragmentów cała całość się składa. 

Podoba mi się wyrażenie "opis fragmentaryczny". Czy tak naprawdę istnieje jakikolwiek inny? Opisywać fragmenty, opowiadać o nich, troszczyć się o ich dobrą pamięć - tak, to jest dobra sprawa, której również tym blogiem służę. I za to chętnie wypiję ;-)


Radosne, białe wyciszenie

Postanowiliśmy na chwilę uciec. Razem - trzymając się za ręce. Wymaszerować to, co trudne, po polach zasypanych śniegiem. 

Czuć na policzkach, zaczerwienionych od lekkiego mrozu, wiatr dający nową siłę do życia.  Zachwycić się białym i bajkowym mazurskim światem. 

Dziękować nieustannie za wspólne życie. Pomilczeć, patrząc na zimowe, puste jeziora. 

A wieczorem po prostu się przytulić w ciepłym, wypełnionym blaskiem ognia z kominka pokoju.