wtorek, 11 listopada 2014

Szpital

Pojawia się na drodze mojego życia co jakiś czas, nie daje zapomnieć o sobie i swojej charakterystycznej rzeczywistości. Wchodzi się w nią, przekraczając próg, zamykając za sobą wejściowe drzwi, przez które przeciska się ożywczy wiatr, zostawiając w szatni wierzchnie okrycie.

Szare, ciapkowane schody prowadzące na piętro. Wchodząc na wąski korytarz oddziału, jest się pochłanianym, otulanymi tylko tu możliwymi zapachami. To słodko-mdła mieszanina, w której jest chyba wszystko: środki odkażające, uryna, pozostałości jedzenia z obiadu, wilgoć szarego papieru toaletowego. Jest to też zapach samotności, starości, cierpienia, ale i nadziei... Wszystko w jednym, zawsze obecne w przestrzeni szpitalnej. Ale można poczuć ten zapach tylko w momencie przekraczania progu, gdy jeszcze za nami ciągnie się powiew wiatru wiejącego z naszej zdrowej rzeczywistości. Potem jesteśmy wciągani w tutejszość.

Tu na oddziale inaczej płynie czas. Odmierzany kroplówkami, bezsmakowymi posiłkami, zmianą prześcieradeł, czy kolejnymi porcjami leków. Kolorowe koszule i piżamy, różnorodny wiek pacjentów, spacery po korytarzu najczęściej z ogromnym wysiłkiem, z chodzikami, lub pod rękę, plączące się rurki cewników, dyndające worki z cieczą mniej lub bardziej słomkową – przedłużenia pęcherza, istne balasty. Ciche rozmowy, poprawianie poduszek, odgłosy oklepywania pleców, kaszel, rzężenie, świsty i chrapanie. Bezradność i niesprawność osób starszych, zagubienie. Niektórzy nieprzytomni, z otwartymi ustami oddychają z trudem, kroplówki. Łzy w oczach. Łzy bezradności, samotności, strachu lub wdzięczności. Cała gama ludzkich uczuć, które tu jakby z większą mocą są widoczne. 

Jak szczęśliwi Ci, którzy nie dostali łóżka na korytarzu. Dlaczego odziera się człowieka z godności? Starszy pacjent leżący na łóżku z rozchełstaną koszulą, nieprzytomnie patrzący w sufit, otwarte usta, zero parawanu, który dawałby mu nawet w takim stanie choć odrobinę intymności. A tak, tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki przesuwa się całe oddziałowe życie – kroki pielęgniarek, stukot butów odwiedzających, przelotne spojrzenia lekarzy, przetaczają się bemary obiadowe i szczękają wydawane talerze, wynoszone są z pokojów zapełnione kaczki. A on sam jest jak jeszcze jeden martwy element szpitalnego krajobrazu, leży w łóżku zaraz obok wyjścia na klatkę schodową

Jak trudno jest akceptować swoje odmawiające posłuszeństwa ciało? Ile pokory trzeba wykrzesać w sobie, by przyjmować pomoc w sprawach tak intymnych jak zmiana ubrudzonych pieluchomajtek i bycie mytym przez salową. Bezradność i wewnętrzne łzy rozpaczy. W oczach można wypatrzeć bezgłośne wycie. Chory w pewnym momencie przekracza kruchą granicę. Daje opiekującemu się nim dostęp do swojego niesprawnego ciała, zaciska zęby bez słowa i daje sobie zdjąć buty, przetrzeć stopy, posmarować odleżynę na pośladku, rozsmarować krem na twarzy. Dzieje się to naturalnie, bez słów, jest jakby oczywiste. Wystarczy potem jedno spojrzenie, bo nie potrzeba więcej żadnych słów. Wystarczy dotyk chłodnej dłoni, która mocno zaciska się na mojej. Wystarczy. 

piątek, 7 listopada 2014

Wdzięczność, czyli patrzę na siebie - czterdziestoletniego

Żeby tak jednym słowem ogarnąć te czterdzieści lat, które za mną. Bogate we wszystko, co z jasnej i ciemnej strony życia. Że problemy, smutki, troski i niepokoje – to jasne. Mimo to, gdy dziś ponad to wszystko wzlatuję, patrzę wstecz, patrzę na teraz i przede wszystkim czuję wdzięczność.

Wobec Boga, rodziców, rodziny, mojej Miłej, przyjaciół, znajomych, świata czy tak zwanego losu. Za to gdzie jestem, jaki jestem, z kim i dla kogo. Za dary najprostsze: czytania, pisania, rozmawiania,  modlitwy, pytania, dostrzegania, zachwytu i zadziwienia. Wdzięczność.

I jeszcze Miłosz urodzinowy: „Jakież życie, jakiż los! Absolutnie niemożliwy do logicznego ułożenia w przyczyny i skutki, z lukami, które mogły wypełnić jedynie cudowne przypadki boskiej interwencji” (z tomu „Piesek przydrożny”).

O tak, wdzięczność.