poniedziałek, 26 listopada 2018

Cud na rękach


Kiedyś zabrałam ją,  kierowana kłującym w sercu wzruszeniem - ciążowa sukienka mojej Mamy. Sukienka, którą trzymała przez ponad trzydzieści lat gdzieś na dnie szafy. Włożona pomiędzy jej dwuczęściowy kostium ze ślubu cywilnego, suknię ślubną i inne stare i już nienoszone ubrania, które jak widać miały dla niej wartość sentymentalną.

Porządki w szafie po odejściu Mamy wydobyły te skarby na światło dzienne. Szukałyśmy dla nich innego miejsca. Przygarnęłam z czułością tę sukienkę w kolorze musztardowo-rudym, z obszytymi materiałem guziczkami na mankietach, z lekko bufiastymi rękawami, wysokim stanem. Kto ją własnoręcznie uszył tego się nie dowiem, ale na pewno jest ręczną robotą.

Sukienka znalazła schronienie w mojej szafie. Leżała tam, a ja co jakiś czas natykając się na nią myślałam sobie o mojej Mamie, ubranej właśnie w nią, jej miękki materiał otulał brzuch, w którym mogłam się skrywać ja albo moja siostra. Dotykała i gładziła go dłonią przez ten materiał gdy czuła nasze ruchy czy kopnięcia. Ta myśl napełniała mnie ciepłem i czułością. Wiedziałam, że przymierzyć ją mogę tylko wtedy gdy sama będę miała zostać mamą i gdy we mnie mieszkać będzie Jej wnuczka.

Wydobyłam ją z czeluści szafy, uprasowałam i założyłam. Spełniłam takie małe marzenie. Prosiłam K. o zrobienie zdjęcia. Zdążyłam. Następnego dnia na świecie pojawiła się Emilka. 

***


Zaczęliśmy naszą życiową Przygodę. Przygodę, której na imię Emilia. Skoro Najwyższy zdecydował, że ma się pojawić w naszym życiu i została nam podarowana - podejmujemy to wyzwanie odkrywania nowego lądu - rodzicielstwa. Zawirował nam dotychczasowy, ułożony przez lata we dwoje świat i budujemy go na nowo we trójkę. Będzie bogatszy.

Gdy w szpitalu otworzyłam oczy po pierwszej, krótkiej, poporodowej drzemce zastanawiałam się gdzie ja w ogóle jestem. Dotknęło mnie poczucie jakiejś nierealności. Potem spojrzałam na mającą kilka godzin dziewczynkę otuloną kocykiem i ułożoną w małym wózeczku przysuniętym do mojego łóżka. Ona JEST. Realna, namacalna, istniejąca. To nie sen. To wszystko się wydarzyło… Wpatrywałam się w Nią długo. Cichutko śpiącą, taką maleńką, oddychającą tak delikatnie. 

Zdumienie i zdziwienie pomieszane z zachwytem. Bo jak pojąć, ot tak po prostu ten cud stworzenia? Że to Życie powstało z nas, schowane przez tyle czasu we mnie, całkowicie powiązane, odżywiane, rosnące, rozpychające się coraz bardziej, a w końcu urodzone. Mały Człowiek. Dar, którym mamy się odważnie zaopiekować i nauczyć go świata. Który ma w sobie części nas i naszej z K. miłości.

To moje zdumienie nie minęło do teraz. I słyszałam, że podobno może nie minąć nigdy. 

Siedzę na kanapie w naszym domowym azylu. Trzymam w ramionach malutką, kruchą istotę. Ciepłe drobne ciało mocno wtulone we mnie. Na półkach regału, na który zerkam stoją czarno-białe fotografie w ramkach. To kobiety z mojej rodziny - linia żeńska ze strony mojej Mamy. Portret praprababci Klementyny oraz zdjęcia ślubne prababci Emilii, babci Marysi i mojej Mamy. Te cztery generacje silnych kobiet, które już odeszły spoglądają na nas - dwa kolejne pokolenia do kompletu rodzinnej historii. Jesteśmy ze sobą powiązane genetyczną nicią, urodzone jedna z drugiej. To daje siłę.

Dotykam malutkich paluszków z mikroskopijnymi kształtnymi paznokciami, gładzę po główce i ciemnych, delikatnych włoskach, po rumianych policzkach. Cichy oddech wydobywa się z drobnych ust przetykany co jakiś czas zabawnym posapywaniem. Emilka zasnęła u mnie na rękach chwilę temu, rozgrzana po zachłannym jedzeniu, rozkoszna i rozczulająca. Delikatność i bezbronność w moich ramionach. Niewypowiedziane piękno mające tak niewiele dni. 


Tulę ją do siebie. Otaczam ramionami i czuję jakąś ogromną, nie dającą się opisać moc płynącą z tego naszego czułego połączenia.

Mogę tak siedzieć, siedzieć i patrzeć na Nią. Chłonąć Ją w nieustannym zadziwieniu cudem Życia. Nie spoglądać na zegarek. Czas na tej naszej kanapie i w tym zakątku pokoju nie istnieje. Za oknem robi się coraz bardziej szaro-buro i ciemno. Nas otula ciepłe światło sączące się z pokojowych lampek, cicha muzyka Chopina i miłość. 


niedziela, 4 listopada 2018

Przybycie


Fot. Piotr Czyżewski

Czekaliśmy na Nią cierpliwie, z radością i spokojem. Nie wybiegaliśmy w przyszłość. Cieszyliśmy się każdą chwilą tego czasu. Gadaliśmy do brzucha, w którym tak cudownie była przez tyle miesięcy ukryta i leżąc wieczorem w łóżku głaskaliśmy wystające nagle i nieoczekiwanie przez mój brzuch części jej ciągle tak tajemniczego dla nas ciała. Rozczulała nas mała stópka wędrująca w tą i z powrotem jak wewnętrzny, łaskoczący suwak w moim prawym boku, albo plecy czy pupa, które nagle wyrastały jak góra lodowa w oceanie mojego brzucha, by po kilku chwilach ponownie się zatopić i zniknąć. Ślady obecności, coraz realniejszej, coraz bardziej namacalnej. I właśnie ta nasza Mała Dziewczyneczka odważnie zdecydowała się pojawić na świecie sześć dni przed wyliczonym oficjalnie terminem.

W sobotę nad ranem obudziłam się czując ból inny niż do tej pory. Pierwsze powolne skurcze. Opasujące mnie, rosnące leniwie i trzymające mnie chwilę w swoim niezbyt miłym uścisku. Coś się zaczyna. Przygoda. Zajęliśmy się spokojnym porankiem domowym i krzątaniną. Bez panikowania, bez nerwów. Ale czułam z każdą godziną, że Życie, które było we mnie od tylu miesięcy zaczyna coraz bardziej stanowczo domagać się innego świata.

Razem z K. liczyliśmy skurcze, ich czas trwania i odstępy między nimi. Zadanie zespołowe, a Mąż sekundant najlepszy na świecie notujący wyniki naszej jedynej i niepowtarzalnej konkurencji. Późnym popołudniem zapadł w niej werdykt, że ruszamy do szpitala. Zdecydowani byliśmy od samego początku przechodzić przez ten jedyny w swoim rodzaju czas narodzin razem. Skoro obydwoje byliśmy niezbędni, by to Maleństwo mogło zaistnieć, wiedzieliśmy, że będziemy razem w czasie jego pojawiania się na świecie. Nasze wspólne, małżeńskie, miłosne zadanie - od początku do końca.

Podchodziłam do myśli o porodzie jako o czymś naturalnym, czymś co słuchając swojego ciała musi dać się wykonać, jest jedyną drogą do celu, jednym sposobem, by wydać to Życie na świat. Tajemnicze i niezwykłe misterium, które trzeba przejść. Tak niesamowicie wymyślone przez Stwórcę, że dosłownie każdy element tej porodowej drogi jest po coś, jeden napędza kolejny, jest ważny dla mnie i dla przychodzącego na świat dziecka. Wszystko jest fizjologicznie powiązane i zależne od siebie.

Przez kolejne godziny sobotniej nocy daliśmy się razem porwać tej tajemniczej machinie rodzenia. Czułam całą sobą, że wpadam w jakąś wyizolowaną ze świata, jedyną w swoim rodzaju jakby nieco abstrakcyjną przestrzeń, której jedynymi stałymi elementami są przyspieszające coraz bardziej, trwające dłużej i silniejsze skurcze - otwierające mnie na oddanie tego Nowego Życia światu. Ból, który był do wytrzymania i myśl, że jednocześnie on jest siłą i bez niego to wszystko co ma się stać nie będzie możliwe. Nie było przerażenia, nie było strachu. To był jakiś bezczas, rodzaj jakiegoś transu prowadzący coraz bliżej i bliżej celu. Chwilami miałam wrażenie, że to nie mnie i nie mojego ciała to wszystko dotyczy. Że to rodzenie się - dzieje się poza mną. Życie wyrywa się ze mnie samo, siłuje się i rozpycha.

Łagodzenie bólu ciepłym prysznicem, masażem pleców, siedzeniem na gumowej piłce. Ukochana Męska dłoń głaszcząca mnie po rozczochranej głowie, podająca wodę, czy ręcznik, dłoń, którą mogę ścisnąć z całych sił. Czułe usta całujące w czoło, w rękę, w szyję. Jego cichy szept przypominający o oddechu i dodający siły. Nie jestem sama. Jest On. Ukochany K. Jesteśmy tu razem. Towarzyszenie. Wspieranie. Trzymanie za rękę. Wspólnota. Bliskość. Cierpliwość. Czułość. Miłość. Piękny czas. Zbliżający. Śmiało mogę powiedzieć, że nie wyobrażam sobie samotnego przejścia przez to porodowe doświadczenie.



W niedzielę 21 października o 3.49 zawirował i od nowa rozpędził się nasz osobisty świat. Urodziła się Emilia Hanna. Ja wróciłam z tego dziwnego porodowego zawieszenia w jednej sekundzie - w chwili gdy tylko poczułam, iż stało się - nasze Małe Życie już TU jest. Wyszło ze mnie. Opuściło mnie. Jej pierwszy krzyk, a potem od razu seria kichnięć. Nasze pierwsze spojrzenia. Nasza Dziewczyneczka od razu kładziona jest na moim brzuchu i piersi. Otulona pieluszką, ręcznikiem, kocem. Taka ciepła, jeszcze mokra, przybyła prosto z wewnętrznego świata mojego ciała. Czuję ją. Obejmuję ją nieco niezdarnie i tulę do siebie. Całuję. Oto ona. Jest. Tajemnicza Wiercipięta. Krucha, malutka Emilka. K. przecina pępowinę. Odłączona. Zaczyna swoje życie - z nami. Razem zaczynamy naszą przygodę.

To prawda - to jest ten właśnie moment, w którym zapomina się o wszystkim innym. Nic nie jest ważne, unieważnia się wcześniejszy ból. Jest ogromna, przepełniająca radość i wzruszenie, że się udało, że dałyśmy radę, że oto tu i teraz doświadczamy cudu. Bo to wszystko w czym uczestniczyliśmy to właśnie cud.

Stało się. Zostaliśmy rodzicami.
….Jestem Mamą. Jestem MAMĄ. JESTEM MAMĄ!!!