niedziela, 4 listopada 2018

Przybycie


Fot. Piotr Czyżewski

Czekaliśmy na Nią cierpliwie, z radością i spokojem. Nie wybiegaliśmy w przyszłość. Cieszyliśmy się każdą chwilą tego czasu. Gadaliśmy do brzucha, w którym tak cudownie była przez tyle miesięcy ukryta i leżąc wieczorem w łóżku głaskaliśmy wystające nagle i nieoczekiwanie przez mój brzuch części jej ciągle tak tajemniczego dla nas ciała. Rozczulała nas mała stópka wędrująca w tą i z powrotem jak wewnętrzny, łaskoczący suwak w moim prawym boku, albo plecy czy pupa, które nagle wyrastały jak góra lodowa w oceanie mojego brzucha, by po kilku chwilach ponownie się zatopić i zniknąć. Ślady obecności, coraz realniejszej, coraz bardziej namacalnej. I właśnie ta nasza Mała Dziewczyneczka odważnie zdecydowała się pojawić na świecie sześć dni przed wyliczonym oficjalnie terminem.

W sobotę nad ranem obudziłam się czując ból inny niż do tej pory. Pierwsze powolne skurcze. Opasujące mnie, rosnące leniwie i trzymające mnie chwilę w swoim niezbyt miłym uścisku. Coś się zaczyna. Przygoda. Zajęliśmy się spokojnym porankiem domowym i krzątaniną. Bez panikowania, bez nerwów. Ale czułam z każdą godziną, że Życie, które było we mnie od tylu miesięcy zaczyna coraz bardziej stanowczo domagać się innego świata.

Razem z K. liczyliśmy skurcze, ich czas trwania i odstępy między nimi. Zadanie zespołowe, a Mąż sekundant najlepszy na świecie notujący wyniki naszej jedynej i niepowtarzalnej konkurencji. Późnym popołudniem zapadł w niej werdykt, że ruszamy do szpitala. Zdecydowani byliśmy od samego początku przechodzić przez ten jedyny w swoim rodzaju czas narodzin razem. Skoro obydwoje byliśmy niezbędni, by to Maleństwo mogło zaistnieć, wiedzieliśmy, że będziemy razem w czasie jego pojawiania się na świecie. Nasze wspólne, małżeńskie, miłosne zadanie - od początku do końca.

Podchodziłam do myśli o porodzie jako o czymś naturalnym, czymś co słuchając swojego ciała musi dać się wykonać, jest jedyną drogą do celu, jednym sposobem, by wydać to Życie na świat. Tajemnicze i niezwykłe misterium, które trzeba przejść. Tak niesamowicie wymyślone przez Stwórcę, że dosłownie każdy element tej porodowej drogi jest po coś, jeden napędza kolejny, jest ważny dla mnie i dla przychodzącego na świat dziecka. Wszystko jest fizjologicznie powiązane i zależne od siebie.

Przez kolejne godziny sobotniej nocy daliśmy się razem porwać tej tajemniczej machinie rodzenia. Czułam całą sobą, że wpadam w jakąś wyizolowaną ze świata, jedyną w swoim rodzaju jakby nieco abstrakcyjną przestrzeń, której jedynymi stałymi elementami są przyspieszające coraz bardziej, trwające dłużej i silniejsze skurcze - otwierające mnie na oddanie tego Nowego Życia światu. Ból, który był do wytrzymania i myśl, że jednocześnie on jest siłą i bez niego to wszystko co ma się stać nie będzie możliwe. Nie było przerażenia, nie było strachu. To był jakiś bezczas, rodzaj jakiegoś transu prowadzący coraz bliżej i bliżej celu. Chwilami miałam wrażenie, że to nie mnie i nie mojego ciała to wszystko dotyczy. Że to rodzenie się - dzieje się poza mną. Życie wyrywa się ze mnie samo, siłuje się i rozpycha.

Łagodzenie bólu ciepłym prysznicem, masażem pleców, siedzeniem na gumowej piłce. Ukochana Męska dłoń głaszcząca mnie po rozczochranej głowie, podająca wodę, czy ręcznik, dłoń, którą mogę ścisnąć z całych sił. Czułe usta całujące w czoło, w rękę, w szyję. Jego cichy szept przypominający o oddechu i dodający siły. Nie jestem sama. Jest On. Ukochany K. Jesteśmy tu razem. Towarzyszenie. Wspieranie. Trzymanie za rękę. Wspólnota. Bliskość. Cierpliwość. Czułość. Miłość. Piękny czas. Zbliżający. Śmiało mogę powiedzieć, że nie wyobrażam sobie samotnego przejścia przez to porodowe doświadczenie.



W niedzielę 21 października o 3.49 zawirował i od nowa rozpędził się nasz osobisty świat. Urodziła się Emilia Hanna. Ja wróciłam z tego dziwnego porodowego zawieszenia w jednej sekundzie - w chwili gdy tylko poczułam, iż stało się - nasze Małe Życie już TU jest. Wyszło ze mnie. Opuściło mnie. Jej pierwszy krzyk, a potem od razu seria kichnięć. Nasze pierwsze spojrzenia. Nasza Dziewczyneczka od razu kładziona jest na moim brzuchu i piersi. Otulona pieluszką, ręcznikiem, kocem. Taka ciepła, jeszcze mokra, przybyła prosto z wewnętrznego świata mojego ciała. Czuję ją. Obejmuję ją nieco niezdarnie i tulę do siebie. Całuję. Oto ona. Jest. Tajemnicza Wiercipięta. Krucha, malutka Emilka. K. przecina pępowinę. Odłączona. Zaczyna swoje życie - z nami. Razem zaczynamy naszą przygodę.

To prawda - to jest ten właśnie moment, w którym zapomina się o wszystkim innym. Nic nie jest ważne, unieważnia się wcześniejszy ból. Jest ogromna, przepełniająca radość i wzruszenie, że się udało, że dałyśmy radę, że oto tu i teraz doświadczamy cudu. Bo to wszystko w czym uczestniczyliśmy to właśnie cud.

Stało się. Zostaliśmy rodzicami.
….Jestem Mamą. Jestem MAMĄ. JESTEM MAMĄ!!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz