wtorek, 25 października 2011

Część życia

"Śmierć nie jest przeciwieństwem życia a jego częścią (...) Żyjąc, jednocześnie pielęgnujemy w sobie śmierć. Lecz jest to tylko jedna z prawd, jakie musimy poznać (...) żadna prawda nie może uleczyć smutku po stracie ukochanej osoby. Nie może go uleczyć żadna prawda, żadna uczciwość, żadna siła, żadna dobroć. Przeżywszy ten smutek w pełni, możemy się jedynie czegoś z niego nauczyć, lecz to, czego się nauczymy, wcale nam się nie przyda, kiedy nadejdzie następny, niemożliwy do przewidzenia smutek."
/Haruki Murakami, Norwegian Wood/

niedziela, 23 października 2011

Kilka refleksji o biografii Miłosza

Prawie tysiącstronicowy tom „Miłosz. Biografia” Andrzeja Franaszka przytłacza. Objętością, wyobrażeniem o potężnej pracy, jaką autor musiał wykonać i przede wszystkim samym Miłoszem. Bo z tych kilku setek stron wynurza się prawdziwy gigant, który mimo fantastycznej roboty Franaszka absolutnie nie mieści się w tej „cegle”. Miłosz wystaje z niej, nie daje się w pełni uchwycić i zamknąć w równej, kształtnej i pięknie wydanej w Znaku książce. Nieprzystający – taki był przez całe długie życie i taki pozostanie na zawsze.

Ten przytłaczający ogrom sprawia, że trudno ważyć się na regularną recenzję. Z drugiej strony bogactwo myśli i emocji, jaki powoduje lektura biografii poety nie pozwala przejść nad tą pozycją do porządku dziennego, niejako przymuszając czytelnika do słownych czy też pisemnych form ekspresji. Taki właśnie niech będzie i ten tekst – zbiorem dość luźnych refleksji.

Myśląc o życiu Miłosza, przypomina mi się to, co mówi się często o rosyjskiej duszy: że wszystkiego w niej jest w nadmiarze. Jeśli talent, to ogromny. Jeśli cierpienie, to potężne. Jeśli sukces, to światowy. Jeśli witalność, to niewyczerpana. Jeśli eros, to przekraczający granice małżeńskiej wspólnoty. Ale też jeśli małżeństwo, to do śmierci. Można by tak kontynuować tę wyliczankę długimi wierszami. Dość powiedzieć, że historia jego rodziny, miejsce urodzenia, lata spędzone na terenie lub obrzeżach rosyjskiego imperium z pewnością zaciążyły nad kształtem jego duszy.

Bo niewątpliwie dusza Miłosza nie była Polska. Chłodny i precyzyjny intelekt – również nie. To samo i z ciałem, wszak urodził się na Litwie. Co zatem sprawiło, że stał się najbardziej znanym na świecie polskim poetą? Tylko i wyłącznie polski język, którym jego rodzina posługiwała się od XVI wieku i który miał okazję zdradzić wielokrotnie. Nigdy tego nie uczynił, a polszczyźnie poświęcił piękny wiersz „Moja wierna mowo”.

Jaka jest cena, którą trzeba zapłacić za wybitność? Czy im większy geniusz, tym większa tego cena? W rozdziale o wiele mówiącym tytule „Hiob” Franaszek przywołuje jeden z listów Miłosza do ks. Józefa Sadzika, zaprzyjaźnionego pallotyna. Pisze ten list w roku 1979, kiedy jego szanse na literackiego Nobla są coraz większe. Ale również w roku, w którym bardzo cierpi z powodu poważnej choroby młodszego syna, Piotrusia. W tych okolicznościach zwierza się księdzu ze swoich „handlowych” modlitw: niech Nobel go ominie, byle w zamian wyzdrowiał syn. Co autor biografii puentuje: „Ktokolwiek nad nimi słuchał tej modlitwy, ludzkie życzenie spełniło się na odwrót”.

Miłosz w swoim życiu bardzo wiele wycierpiał. Ale jednocześnie doświadczył mnóstwa okruchów szczęścia. Te przychodziły do niego przez coraz większe sukcesy literackie i przede wszystkim poprzez spotykane na swej drodze kobiety. Do nich bez wątpienia miał szczęście. Andrzej Franaszek nie stroni od poruszania wątków romansowych, zdrad małżeńskich, kolejnych kobiecych fascynacji. Pisze o tym jednak po pierwsze w bardzo delikatny sposób, a po drugie potrafi mądrze naświetlić tło każdej z tych historii. Nie wchodząc w tym wszystkim z butami w ludzką intymność i stroniąc maksymalnie od wypowiadania swych ocen. Miłosne historie Miłosza pokazuje biograf w kontekście tej idei, która dla poety jest zawsze najważniejsza – powołania i służbie poezji. Dlatego przywoływanie pięknych wierszy, które powstały z inspiracji jakiegoś romansu czy prawdziwej miłości nie razi nachalnym zestawieniem typu: jest cena, jest nagroda, a raczej ukazuje złożoność osobowości poety.

Z jakąż goryczą czyta się ostatnie rozdziały biografii, w których – jeśli chcemy by biografia była rzetelna – niestety musiały pojawić się oskarżenia i oszczerstwa rzucane na Miłosza przez współczesnych gorliwych „patriotów”. Główne oskarżenie – antypolskość. Biorąc pod uwagę skomplikowaną konstrukcję noblisty – o której wspominam choćby tu powyżej pisząc, że jego dusza, pochodzenie, umysł i ciało nie były z gruntu polskie – oraz jego emigracyjną historię i pamiętając też jego alergiczną podejrzliwość wobec tego, co sam nazywa anima naturaliter endeciana, nie ma co się dziwić, że wypowiadał negatywne sądy o Polakach. Prawdą jest, że Miłosz bardzo był zawiedziony, obserwując po 1989 roku jak w Polakach odradza się duch nacjonalizmu. Okazało się, że to, co tak silnie mu doskwierało w Polsce międzywojennej, przetrwało samą wojnę oraz czas komunizmu, chowając się między innymi za tzw. moczaryzmem i ponownie rozkwitło w wolnej ojczyźnie.

Inne oskarżenie – podczas kłótni, do jakiej doszło w 1968 roku pomiędzy Miłoszem a Zbigniewem Herbertem, kalifornijski profesor miał jakoby wyrazić życzenie, by Polska stała się kolejną republiką Związku Sowieckiego. Jak na podstawie zeznań świadków tego zajścia dowodzi Franaszek, takie słowa z ust noblisty nigdy nie padły, a Herbert z niezrozumiałych przyczyn musiał to sam wymyślić. Swoją drogą biograf przypomina, że autor „Pana Cogito” w korespondencji z autorem „Ocalenia” Polskę określa mianem zarazy i choroby wenerycznej, czego jakoś polscy nacjonaliści mu nie wypominają.

Reasumując – pomyje wylewane do dziś na Czesława Miłosza są bezpodstawne, a jego krytycyzm wobec polskości może być dla wielu bolesny, ale całkowicie mieści się w granicach uprawnionej debaty o naszym kraju i jego mieszkańcach.

Miłosz był bardzo pracowitym i zdyscyplinowanym człowiekiem. Warto pamiętać, że przez długie lata utrzymywał czteroosobową rodzinę. We Francji w latach 50-tych żyli bardzo skromnie, a ojciec rodziny zarabiał na życie różnego rodzaju pisaniem. Jerzy Giedroyc podziwiał go za tę pracowitość i znając dobrze emigracyjną sytuację polskich literatów, mówił otwarcie, że jedynym człowiekiem, któremu udaje się godnie żyć z pisania jest Czesław Miłosz. Choć nie omieszka dodać, że okupuje to potężnym wysiłkiem. Gdy uzyska stabilne zatrudnienie na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, co zapewni rodzinie dobre życie, narzuci sobie regularny rytm dnia, styl życia i pracy, którego nie porzuci już prawie do końca życia. Wczesna pobudka, spacer i poranne pisanie. Potem wyjazd na kampus uniwersytecki, a wieczorem lektury. Do tego regularne, przynajmniej dwa razy w tygodniu, pływanie na basenie. Dba o siebie, chce dobrze wyglądać, wszak jest przystojny i będzie się kobietom podobał aż do późnej starości.

Gdy spoglądamy na przedstawiony w biografii pisarski dorobek noblisty i mamy w pamięci fakt, że Miłosz przez większość życia pracował zawodowo inaczej niż pisaniem (radio, biblioteka, ambasada, uniwersytet), czytelnika ogarnia podziw wobec wielkości tego dzieła. 17 tomów poetyckich, 2 powieści, 21 książek eseistycznych, kilka ułożonych antologii poezji, monumentalna praca o 20-leciu międzywojennym, do tego sporo przekładów wierszy i utworów prozatorskich, ponad sto artykułów oraz mnóstwo wykładów i wystąpień publicznych – to nawet na 93-letnie życie człowieka bardzo dużo. Dodajmy też, że we wszystkich swoich wytworach literackich Miłosz zawsze utrzymywał wysoki poziom, poniżej którego nie schodził. Jeżeli trafiał mu się tom mniej oryginalny, to nigdy słaby, a jego gorsza ocena wynikała raczej z wybitności poprzednich lub późniejszych dokonań.

/Andrzej Franaszek, Miłosz. Biografia, SIW Znak, Kraków 2011/

środa, 5 października 2011

Psalm nad urwiskiem


Jaka była cudna pogoda w sobotę! Obudziłam się z myślą, że muszę, koniecznie muszę powędrować na spacer. Jak to dobrze, że mieszkamy w takim miejscu - wystarczy oddalić się tylko kawałek i wkracza się w nadwiślańską strefę ciszy i spokoju. Wędrowaliśmy chwilę nad rzekę, a ja co i rusz zachwycałam się tym co widzę - pierwszymi śladami jesieni. Przez ostatnie tygodnie, przez wszystkie myśli o Mamie nie potrafiłam się uważnie rozglądać. Teraz po raz pierwszy, w czasie tego spaceru, poczułam, że jeszcze mam w sobie radość życia - nie zniknęła. Patrzyłam na świat i czułam ogromne szczęście, że tu jestem. Coś aż ściskało mnie w środku z tej odkrytej radości. Usiedliśmy na skraju wiślanego urwiska, by się w ciszy pomodlić. Ciepłe słońce świeciło mi w twarz, włosy co jakiś czas targał mi lekki jesienny wiatr, piękna, spokojnie płynąca woda - jakże kojąca. Moje wnętrze śpiewało sobie urywki z Psalmu 103, który został mi dany przez dobrego księdza jako lekarstwo na smutną duszę:

Błogosław, duszo moja, Pana, i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach!
On odpuszcza wszystkie twoje winy, On leczy wszystkie twe niemoce,
On życie twoje wybawia od zguby, On wieńczy cię łaską i zmiłowaniem,
On twoje dni nasyca dobrami (...)Miłosierny jest Pan i łaskawy, nieskory do gniewu i bardzo łagodny (...)
Nie postępuje z nami według naszych grzechów ani według win naszych nam nie odpłaca (...)

Wie On, z czego jesteśmy utworzeni, pamięta, że jesteśmy prochem. Dni człowieka są jak trawa; kwitnie jak kwiat na polu.
ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma, i miejsce, gdzie był, już go nie poznaje. (...)

Błogosławcie Pana, wszystkie Jego dzieła,
na każdym miejscu Jego panowania: błogosław, duszo moja, Pana!

Chyba lekarstwo zaczyna działać, daje mi spokój.

Po tym przystanku na brzegu powędrowaliśmy dalej. Mój Ukochany towarzysz musiał mnie powstrzymywać przed nieustannym robieniem zdjęć. A ja po prostu nie mogłam przestać się zachwycać. Uzmysłowiłam sobie ze zdziwieniem, że tym samym podziwiam piękno przemijania przyrody. Umierania. Jednocześnie radując się myślą, że przecież za trochę będzie się rodziła na nowo.
Więcej zdjęć szaleńczo napstrykanych możecie zobaczyć tutaj.