czwartek, 14 lipca 2011

Dwa sny

Miałem sen, a nawet dwa. Jeden ziemski, mocno związany z tym, co się dzieje tu i teraz, a drugi z tych niesamowitych, metafizycznych.

Sen 1. Śniła mi się mama Hania. Była piękna, szeroko uśmiechnięta, radosna. I leciutko sobie po ziemi biegała truchcikiem, co ewidentnie sprawiało jej wielką frajdę. W zestawieniu z jej aktualną szpitalno – chorobową kondycją ten sen wydaje się być jakąś projekcją pragnień śniącego. A może czymś innym?

Sen 2. Następnej nocy we śnie znalazłem się w kościele. Chyba to był kościół św. Wawrzyńca w Sochaczewie, czyli świątynia mojego dzieciństwa. Wysoko pod sufitem tego kościoła, na ścianie za ołtarzem, wisiał obraz Jezusa. O dziwo ten obraz żył, Jezus był tu prawdziwą, żyjącą i poruszającą się postacią. Niespodziewanie zostałem jakby porwany z posadzki świątyni i począłem się unosić w kierunku tego obrazu. Czułem, że wznoszę się bardzo, bardzo wysoko, o wiele wyżej niż wysokość do sufitu (ten jakoś zniknął…) i że za chwilę, gdy tylko spojrzę w dół na ziemię, doświadczę tego nieprzyjemnego skurczu podbrzusza, który towarzyszy lękowi wysokości lub zbyt szybkiemu spadaniu w dół. Ale im wyżej jestem, tym bliżej mi do obrazu. W końcu tajemnicza siła, która porwała mnie w górę ustawia mnie tuż obok Jezusa i obraca, bym spojrzał w dół – tak, jak patrzy sam Jezus. I wtedy mam to nie dające się opisać uczucie: przemieszanie wspomnianego ścisku w dołku z ogromną radością bycia obok Jezusa. Lęk stopniowo maleje, ogarnia mnie radość i patrzę w dół. A pode mną cała ziemia. Koniec.

środa, 13 lipca 2011

Słowa

"Nie ma spotkania z osobą bez słowa. Jeśli między mną a drugim człowiekiem rodzi się bliska relacja, to dzieje się to zawsze przez otwarcie i szczerą rozmowę. To dzięki niej wzajemne poznanie staje się coraz głębsze. Jeśli rozmawiamy z kimś tylko o pogodzie, to chociaż byśmy spędzili ze sobą dużo czasu, niewiele z tego wyniknie" /ks. Krzysztof Wons SDS/.

piątek, 1 lipca 2011

Oburzajcie się!

Stéphane Hessel (93-letni Francuz, lewicowiec) w słynnej prawie na całą Europę książeczce - manifeście zatytułowanym „Indignez Vous!” (oburzajcie się) nawołuje młodych ludzi do oburzenia, czy wręcz do buntu. Pisze, że najgorszą z możliwych postaw jest obojętność, notoryczne powtarzanie, że i tak nic nie można zrobić, nic nie da się zmienić. Obojętność – według Hessela – sprawia, że tracimy jeden z fundamentalnych elementów, który buduje nasze człowieczeństwo – siłę oburzania się właśnie.

Dodaje tu jednak ważną rzecz. Oburzenie nie może być postawą przybieraną dla samego oburzania się, nie może być sztuką dla sztuki. Naturalną konsekwencją oburzenia musi być zaangażowanie w jakąś, choćby małą, sprawę.

Czytając ten fragment książeczki Hessela, pomyślałem o dwóch sprawach. Najpierw przypomniało mi się, że starożytni filozofowie źródła wszelkiej myśli i nauki upatrywali w ludzkim zdziwieniu. To właśnie nieustanne zadziwianie się człowiekiem, światem, całą rzeczywistością popychało myślicieli i badaczy do nowych koncepcji, odkryć, badań. I zarysowało mi się tu takie zestawienie: tak jak zdziwienie jest motorem rozwoju myśli ludzkiej, tak oburzenie może być kołem napędowym ludzkiego zaangażowania społecznego.

Pomyślałem też, że my, Polacy, bardzo pięknie potrafimy się oburzać. Jesteśmy w tym naprawdę dobrzy. Ale niestety z naszego oburzania rzadko rodzi się społeczne zaangażowanie. Raczej wieczne malkontenctwo i narzekanie. Czyli kisimy się w tym naszym oburzeniu aż ciśnienie rośnie. A to jest o tyle niebezpieczne, że każdy szarlatan czy inny populista, który w jakiś sprytny sposób będzie potrafił to wielkie polskie oburzenie skanalizować, trafi na bardzo podatny grunt i z łatwością wejdzie do Sejmu…