sobota, 16 kwietnia 2016

Pod światłami

Zwykle gdy jadę samochodem i staję czekając na zmianę świateł, lubię spoglądać we wsteczne lusterko. To dla mnie taka furtka do innego świata, zaklętego w przestrzeni samochodu za mną. Bogactwo niemych ludzkich historii wystawionych na widok publiczny przez przezroczystość szyby. Bo jesteśmy uwięzieni w swoich samochodowych, odrębnych światach, które pod światłami nieśmiało się do siebie zbliżają. Wydaje nam się, że jesteśmy zamknięci we własnych malutkich lub nieco większych czterokołowych, komfortowych pokojach, do których nikt postronny nie ma dostępu. A chcą nie chcąc jesteśmy widoczni. Jak na scenie.

Podnoszę wzrok, spoglądam w lusterko i dotykam nieśmiało kawałka czyjegoś życia...

Kobieta korzystająca z chwili czasu na dokończenie makijażu, spoglądająca bardzo uważnie w górne lusterko, podnosi brwi, szybkie ruchy -  ekspresowe tuszowanie rzęs. Gotowe. Za chwilę wydobędzie z kosmetyczki w grochy podniesionej z siedzenia duży pędzel. Widzę jej oczy śledzące zmianę światła. Zdąży. Kilka muśnięć różem na kości policzkowej. Kontrolne spojrzenie. Uśmiecha się do swojego odbicia zadowolona. Ruszamy.
***
Gdybym siedziała z nimi w samochodzie byłabym otoczona krzykiem. W lusterku "widzę" uniesione głosy i emocje sięgające samochodowego dachu. On za kierownicą. Zaciska na niej palce, coraz mocniej, kręci głową, ma zacięte, uparte usta. Ona bok niego, przechyla się w lewo, w jego stronę. Patrząc na emocje wypisane na jej twarzy, na ruchy warg jakby nienadążające za wypływającymi spomiędzy nich słowami, wiem że krzyczy. Podnosi prawą rękę i zaczyna energicznie coś wyliczać na palcach. On nagle odwraca się do niej z taką ogromną stanowczością i raptownością, dłonią przecina powietrze w geście, który odczytuję jako “basta”. Mierzą się wzrokiem. Iskrzy. Próba sił. Ona krzyżuje ręce na piersiach i odwraca się w prawo, w stronę szyby. Cisza. Zielone światło. Ruszamy. Jadą dalej ze swoją kłótnią.
***
Siwa głowa kobiety, szczupła postać, smutek wypisany na twarzy, oczy wpatrzone nieruchomo w jeden punkt przed sobą. Widzę szklistość łez. Grymas twarzy powstrzymujący z całych sił szloch. Smukła dłoń zbliża się w stronę twarzy i zakrywa delikatnie usta. Zastyga na chwilę w pięknym geście. Potrząsa delikatnie głową jakby w niedowierzaniu. Wiezie dalej siebie i swój ból.
***
Młoda dziewczyna z burzą loków na głowie, okulary słoneczne, jaskrawoczerwone usta. Sprężynki włosów ruszają się wesoło z całą jej postacią. Śpiewa - wiem to, choć nie słyszę słów. Wystukuje rytm palcami dotykającymi kierownicy, rozgląda się wokoło z uśmiechem. Otoczona dźwiękami mknie dalej.
***
Zdarzają się i nieskrępowane czułe pocałunki, dotyk twarzy, czułe spojrzenia w oczy. Są tylko oni wykorzystujący chwilę postoju na okazanie sobie miłości. A ja patrzę w lusterko i się uśmiecham do ich szczęścia pod światłami.

Koniec. Kurtyna. Zielone.

Mkniemy dalej obok siebie, zupełnie obcy. Może kiedyś spotkamy się przypadkiem pod światłami?

sobota, 9 kwietnia 2016

Spełnienie

Jeszcze pod koniec marca dopadnięty nagle przez silne przeziębienie czuł się tak źle, że powtarzał wszystkim opiekującym się nim bliskim, że umiera i za nic w świecie do żadnego lekarza nie pojedzie, nie mówiąc już o jakiejś wizycie czy pobycie w szpitalu. Na mające mu dodawać otuchy nieśmiałe słowa o planowanym od dłuższego czasu świętowaniu jego urodzin kręcił głową i powtarzał, że to bez sensu i że nic nie jest potrzebne. Skończyło się na domowej wizycie lekarza, dwóch antybiotykach i 90-letni dziadek Konrada - Stanisław, w którym dzięki Bogu drzemią niespożyte, uparte siły życiowe - wydobrzał.

W pierwszą niedzielę kwietnia został posadzony na honorowym miejscu u szczytu długiego, zastawionego stołu, w trzcinieckiej remizie. Otoczony najbliższymi - czyli gwarem trzech kolejnych pokoleń: dzieci, wnuków i prawnuków. Razem 35 osób, które stawiły się tu w komplecie specjalnie dla niego. Z czego w prostej linii 20 z nich ma jego geny przekazywane w kolejnej generacji.

Jechałam z radością na to świętowanie i z myślą, że okazje do tak licznych, wielopokoleniowych spotkań rodzinnych to w dzisiejszych czasach niesłychane bogactwo i piękno. A ja tylko dzięki temu, że stałam się żoną Konrada mogę uczestniczyć w czymś takim, bo moja najbliższa rodzina nie miała i nie ma takiej szansy.

Dziadków nie miałam nawet możliwości poznać - odeszli nagle i tragicznie, stanowczo zbyt wcześnie. Obie babcie miały przynajmniej szanse zostać babciami, ale i ich już nie ma, moja Mama została babcią i nacieszyła się przez chwilę pierwszą wnuczką, lecz odchodziła od nas zabierana przez chorobę ze świadomością, że zostanie babcią po raz drugi. Natomiast rodzeństwo mojej Mamy z rodzinami rozsypane jest od wielu lat na innym kontynencie.

Siedziałam na drugim końcu tego długiego, trzcinieckiego stołu. Oszołomiona nieco całą wzruszającą sytuacją, w której uczestniczę. Gdy patrzyłam w prawo. Mój wzrok przedzierał się nad stołem przez białe małe goździki w wazonach, przez dziesiątki rąk sięgających po potrawy, podających sobie półmiski, wznoszących toasty, nalewających napoje - i docierał do 90-letniego Jubilata.

Dziadek przekrzywiał głowę zasłuchany, podpierał ręką podbródek. Wiem, że szeptał z dumą i wzruszeniem do swojej córki, a mojej drugiej Mamy J., która siedziała tuż obok niego:  Patrz ile nas jest…  I kręcił głową z niedowierzaniem. Do nas wszystkich powiedział, że dziękuje i że tak ważne jest dla niego to,  że nikogo, ale to nikogo tu przy tym stole i w tym miejscu nie zabrakło.

Czy tak smakuje spełnienie, które można poczuć w sędziwym wieku? Czy taka myśl, że ma się przed sobą zrodzone z siebie pokolenia daje poczucie szczęścia w trudach starości?

Gdy patrzyłam przed siebie widziałam całą obszerną salę. Dużo miejsca, w którym toczyło się równolegle do życia stołu życie. Tupot dziecięcych nóg małych i większych, zawiłe trasy biegowe, slalomy, dziecięcy śmiech, niestrudzone małe postacie ganiające się po sali; niefortunne zderzenia ciał i krótki płacz ze łzami jak grochy, które jednak wysychały od razu, gdy tylko pojawił się latający w ręce jednego z wujków czarno-żółty pluszowy owad. Szloch przemieniał się w radosne piski.

Spacerujący po sali dziadkowie, objaśniający świat wnuczkom trzymanym na rękach. Było i miejsce na kołysanie i usypianie w wózkach tych najmłodszych. Świeżo upieczony Tata z ogromną czułością przytulający maleństwo, by usnęło w jego bezpiecznych ramionach; młode mamy dyskretnie zmieniające pociechom kolejne pieluchy. Wszechogarniający gwar rozmów, snujące się opowieści, wyciągane z zakamarków pamięci wspomnienia doprowadzające do śmiechu, do łez.

No bo czy ktoś słyszał na przykład, że wujek jak był mały, tak bardzo był zafascynowany kościelnymi procesjami, że robił je sam z pudełkiem po proszku nasadzonym na kij od szczotki, z którym maszerował po podwórku? A to przecież dopiero jego syn został księdzem...

Liczne toasty z życzeniami, uchwycone czułe spojrzenia miedzy małżonkami, radość narzeczonych zapraszających na swój ślub, ciche dzielenie się wiadomością, że ktoś zostanie rodzicami, masa rozmów na różne tematy, wzajemna troska i zainteresowanie - skumulowane tu i teraz w Trzcincu. Serdeczność ponad wszystko to, co trudne. Bo wiadomo, że na co dzień bywa różnie. Ot - bogactwo życia.

Z mojego końca stołu widziałam Dziadka. Jestem pewna. Widział to co ja. Był szczęśliwy.

czwartek, 7 kwietnia 2016

90-letni

Fot. Piotr Czyżewski
Wyprawiliśmy Dziadkowi przyjęcie.  Nie byle jakie, bo na dziewięćdziesiąte urodziny. Wspólnymi siłami, ze specjalnym zaangażowaniem tych, co na miejscu. Dla Dziadka. Najstarszy w rodzinie, najstarszy w swej rodzinnej wsi. Zasłużył na godne świętowanie.

Najpierw była niedzielna msza. Też nie byle jaka. Proboszcz wiejskiej parafii odstąpił tego dnia ołtarz potomkowi tego, za którego chcieliśmy dziękować i za którego chcieliśmy się modlić. Wnuk godnie celebrował eucharystię za Dziadka. A my wraz z parafianami prosiliśmy o miłosierdzie i Boże łaski dla Jubilata.

Kościół parafii św. Rocha pamiętam od wczesnego dzieciństwa. Z Dziadkiem i dziś już nieżyjącą Babcią bywaliśmy tu regularnie, gdy jako małe dzieciaki – z bratem i ciotecznym rodzeństwem – spędzaliśmy beztroskie, szczęśliwe wakacyjne tygodnie w gościnnej wsi pod Pułtuskiem. Babcia słusznie została przywołana podczas tej mszy, bo wiele jej zawdzięczamy.

Kazanie było o Bożym Miłosierdziu. Solidne, dobrze przygotowane, umacniające, z nutą humoru i kapłańskim zaangażowaniem. Dziadek musiał pękać z dumy, patrząc na wnuka stojącego na ambonie kościoła, w którym sam był chrzczony, gdzie zawierał sakrament małżeństwa, gdzie chrzcił własne dzieci, wydawał córkę za mąż, gdzie widział śluby wnuków i chrzty prawnuków, i gdzie żegnał swą małżonkę. Wierzę, że Babcia była tam z nami – ta, która ze swym codziennym różańcem odmawianym przed snem z pewnością wyprosiła mnóstwo dobra dla swojej rodziny.

Była też procesja dokoła kościoła. Niby dla Pana Boga, wiadomo, ale wyszło tak trochę jakby specjalnie dla Dziadka. Szliśmy więc w wiosennym słońcu za monstrancją z Panem Jezusem i za Dziadkiem, obchodząc ze śpiewem starą świątynię otoczoną starymi lipami. Pomyślałem wtedy, ileż to razy tę liturgiczną trasę musiał przejść 90-letni parafianin, który nigdy nigdzie na dłużej nie wyjeżdżał, i który regularnie bywał na mszach. Zebrałaby się z tego pewnie ładna pielgrzymka piesza. Może do Częstochowy, a może nawet do Rzymu?

Fot. Piotr Czyżewski
Przejechaliśmy potem kilka kilometrów dalej, do wsi, która jest domem naszych przodków od wielu pokoleń. Tu Dziadek się urodził, tu dorastał, obserwował zagładę wojenną tych ziem i tu, praktycznie od zera, wraz z Babcią mozolnie budował swoje życie. Tutaj też urodziły im się dzieci. Powstało solidne gospodarstwo. Potem przeszło na syna, doczekało się kolejnych innowacji i rozwoju. Teraz powoli przychodzi czas, by stery przejął wnuk.

We wsi skorzystaliśmy z gościnności miejscowej remizy strażackiej. Sala, w której prawie 47 lat temu odbyło się wesele moich rodziców, dziś jest pięknie odnowiona i świetnie wyposażona. A w lokalnej Ochotniczej Straży Pożarnej już następne pokolenie naszej rodziny – kolejni wnukowie Dziadka pełnią funkcje prezesa i wiceprezesa.

Przy długim stole, u samego szczytu zasiadł Dziadek – patriarcha rodu. A dalej: córka z zięciem, 3 synów z synowymi, 3 wnuczki z mężami, 6 wnuków z żonami, 1 wnuk z narzeczoną, 1 wnuk – ksiądz i 6 prawnucząt. W sumie 36 osób najbliższej rodziny. Choć podobno do tego bogatego zestawu powinienem dodać jeszcze dwoje dzieci obecnych pod sercami młodych matek :)

Fot. Piotr Czyżewski
Były pyszne dania na ciepło i zimno, napoje „energetyczne” synowskiego wyrobu ;) , tort urodzinowy, były rozmowy, śmiechy i kilkakrotne „Sto lat”. Były też tradycyjne toasty i obowiązkowa mowa Jubilata. Dziadek wyglądał na bardzo poruszonego, szczęśliwego, dumnego i wdzięcznego za to nasze świętowanie.

Ktoś powiedział do Dziadka, że też by chciał żyć tyle co on, a może nawet dłużej. Na co usłyszał: „Dzieciaku, ty nie wiesz co mówisz”. Taka prawda. Nikt z nas nie ma zielonego pojęcia o troskach, bólach i trudach życia 90-latka. Choć w stosunkowo niezłym zdrowiu, coraz częściej powtarza, że już jest zmęczony i że będzie umierał. Życzymy mu wszyscy jak najlepiej, ale przecież wiemy, że praw natury nie da się oszukać.

Tym bardziej podczas tego naszego biesiadowania z Dziadkiem czułem wdzięczność. Mówiłem o tym w swoim toaście. Jakże szczęśliwą jesteśmy rodziną, że mamy możliwość spotkania się w takim 4-pokoleniowym gronie, że generalnie się lubimy, że czuć wzajemną życzliwość, że sobie jakoś pomagamy, że wiara i tradycje są dalej przekazywane, że jakoś nieźle nam się wiedzie, że mamy o czym ze sobą pogadać i że wzajemnie możemy sobie okazywać oraz doświadczać gościnności. To w dzisiejszym świecie naprawdę nie jest już częstym zjawiskiem.

Zatem dziękujemy Ci, kochany Dziadku, że nadal jesteś z nami i że nas tak fajnie wokół siebie zgromadziłeś. I jeszcze raz: Sto lat!
Fot. Piotr Czyżewski

PS. Fotografie niezawodnego brata ciotecznego - Piotrka. Z tym zastrzeżeniem, że wycinałem, przycinałem, zmniejszałem ja, więc ewentualne niedoróbki niech idą na moje konto :) 

sobota, 2 kwietnia 2016

Dotyk

Leżąca na łóżku postać przykryta pstrokatym kocem. Silnie zaciśnięte dłonie, ręce przyciągnięte kurczowo do piersi. Cisza. Jak zwykle wchodzę i na powitanie swoją dłonią otulam jedną ze ściśniętych pięści. Nad materac nieco się unosi czarnowłosa głowa, a na okrągłej twarzy pojawia się uśmiech. Patrzymy sobie w oczy, choć cały czas nie wiem, co Ania tak dokładnie widzi. Zresztą nie ma to znaczenia.

Przyjechałam pomóc. Przydać się do czegoś, oddać swój kawałek czasu. Dzisiaj jestem dodatkowo, nadprogramowo, więc nie będzie to jak co tydzień czytanie Ani i tłumaczenie angielskiej książki. Potrzebne dodatkowe wspierające ręce, bo para czułych, cierpliwych ojcowskich rąk razem z ich właścicielem trafiła do szpitala. Po zabiegu mającym polepszyć stan zdezelowanego kręgosłupa coś się posypało i w każdą część ciała wkrada się okropny ból uniemożliwiający ruszanie się. Do tego ogólne osłabienie i inne dolegliwości: serce, cukrzyca. Siedemdziesięcioletni organizm zaprawiony przez połowę swojego życia w codziennych, 24-godzinnych bojach opieki nad niepełnosprawną córką. Czy tak bolą sterane skrzydła u ramion po tylu latach zjawiania się na każde niemal zawołanie?

Dzisiaj będę dotykać. Dostaję instrukcję, jak choć trochę stymulować niesprawne ciało. Odkrywam koc i zabieram się za masowanie ud i łydek, które odziane w czarne rajstopy są twarde i obce. Powoli je gładzę, ugniatam, masuję, rozcieram, tak jak potrafię. Moje zwykle zimne dłonie stają się coraz cieplejsze, oddają ciepło nieruchomym nogom. A ich ciało staje się coraz bardziej miękkie, przyjmuje dotyk.

Zerkam w bok na twarz Ani. Coraz bardziej spokojna, przymyka oczy widzę cień jej długich rzęs. Jest też naprzemienne zginanie kolan. Pomaga jak może.  Liczymy razem kolejne dziesiątki, a Ania w liczeniu wybiega ciągle do przodu, jakby w głowie ruszała się coraz szybciej i szybciej... Ćwiczymy stopy. Takie nieproporcjonalnie małe i zimne, otulone grubymi skarpetkami. No i na koniec spastyczne dłonie, tak mocno zaciśnięte, pod wpływem odpowiedniego dotyku i delikatnego masowania palców i środka dłoni prawie zupełnie się prostują. Trzymam w swojej dłoni jej dorosłą, kobiecą dłoń z długimi, zgrabnymi palcami i pomalowanymi jak zawsze na kolorowo paznokciami. Ania na mnie uważnie zerka, gdy się nad nią pochylam  i tak ufnie się do mnie  uśmiecha.

Dotykam ciała Ani - po raz pierwszy w ten sposób. I myślę o tym domu, który odwiedzam od tak dawna. O ogromie pracy jaka jest przy niej każdego dnia do wykonania, o chorobie jej Taty, o jej coraz bardziej zmęczonej Mamie zasypiającej mocno w kilka sekund, gdy tylko ma szansę na oddech i nie musi czuwać nad córką, bo robi to przez chwilę ktoś inny. O tym, że ja i inni wpadamy tu tylko na chwilę, że to kropla w głębokim morzu tutejszej codzienności.

A ona leży, całym jej światem jest ten pokój, łóżko, wyjechanie na wózku na spacer kiedy się da, kilkuminutowe pionizowanie i chodzenie z pomocą wolontariuszy, rehabilitacja, przewijające się przez dom osoby wpadające pomagać. Moje myśli kłębią się nad jej łóżkiem, a w środku rodzi się we mnie tak ogromne poczucie wdzięczności, że mogę być sprawna, że mam siłę by pomóc. Bycie tutaj sprowadza na ziemie i pokazuje właściwe proporcje wszystkiego. Ulecza zdrowych.

Odkąd jej Tata trafił do szpitala, mówi tylko o nim. Czeka na jego powrót. Gdy ten dzwoni, przesyła mu nieustannie pocałunki i piski, które są oznaką największej radości. Nie może spokojnie spać. Przeżywa całą sobą. Powtarza na okrągło ciągle to samo: Tata jest w szpitalu. Boli go. Ciekawe kiedy wróci. Oby szybko. Bez niego jej świat nie jest taki sam. Tęskni okrutnie, choć dobrze wie, że gdy ma Tatę w domu potrafi być nieznośna i zła, pokrzykująca, żądająca, marudząca, wyprowadzająca z anielskiej nawet cierpliwości.

Czeka na jego dotyk i na to by powiedział do niej z czułością jak zawsze: Moja ty babo kochana.