Jeszcze pod koniec marca dopadnięty nagle przez silne przeziębienie czuł się tak źle, że powtarzał wszystkim opiekującym się nim bliskim, że umiera i za nic w świecie do żadnego lekarza nie pojedzie, nie mówiąc już o jakiejś wizycie czy pobycie w szpitalu. Na mające mu dodawać otuchy nieśmiałe słowa o planowanym od dłuższego czasu świętowaniu jego urodzin kręcił głową i powtarzał, że to bez sensu i że nic nie jest potrzebne. Skończyło się na domowej wizycie lekarza, dwóch antybiotykach i 90-letni dziadek Konrada - Stanisław, w którym dzięki Bogu drzemią niespożyte, uparte siły życiowe - wydobrzał.
W pierwszą niedzielę kwietnia został posadzony na honorowym miejscu u szczytu długiego, zastawionego stołu, w trzcinieckiej remizie. Otoczony najbliższymi - czyli gwarem trzech kolejnych pokoleń: dzieci, wnuków i prawnuków. Razem 35 osób, które stawiły się tu w komplecie specjalnie dla niego. Z czego w prostej linii 20 z nich ma jego geny przekazywane w kolejnej generacji.
Jechałam z radością na to świętowanie i z myślą, że okazje do tak licznych, wielopokoleniowych spotkań rodzinnych to w dzisiejszych czasach niesłychane bogactwo i piękno. A ja tylko dzięki temu, że stałam się żoną Konrada mogę uczestniczyć w czymś takim, bo moja najbliższa rodzina nie miała i nie ma takiej szansy.
Dziadków nie miałam nawet możliwości poznać - odeszli nagle i tragicznie, stanowczo zbyt wcześnie. Obie babcie miały przynajmniej szanse zostać babciami, ale i ich już nie ma, moja Mama została babcią i nacieszyła się przez chwilę pierwszą wnuczką, lecz odchodziła od nas zabierana przez chorobę ze świadomością, że zostanie babcią po raz drugi. Natomiast rodzeństwo mojej Mamy z rodzinami rozsypane jest od wielu lat na innym kontynencie.
Siedziałam na drugim końcu tego długiego, trzcinieckiego stołu. Oszołomiona nieco całą wzruszającą sytuacją, w której uczestniczę. Gdy patrzyłam w prawo. Mój wzrok przedzierał się nad stołem przez białe małe goździki w wazonach, przez dziesiątki rąk sięgających po potrawy, podających sobie półmiski, wznoszących toasty, nalewających napoje - i docierał do 90-letniego Jubilata.
Dziadek przekrzywiał głowę zasłuchany, podpierał ręką podbródek. Wiem, że szeptał z dumą i wzruszeniem do swojej córki, a mojej drugiej Mamy J., która siedziała tuż obok niego: Patrz ile nas jest… I kręcił głową z niedowierzaniem. Do nas wszystkich powiedział, że dziękuje i że tak ważne jest dla niego to, że nikogo, ale to nikogo tu przy tym stole i w tym miejscu nie zabrakło.
Czy tak smakuje spełnienie, które można poczuć w sędziwym wieku? Czy taka myśl, że ma się przed sobą zrodzone z siebie pokolenia daje poczucie szczęścia w trudach starości?
Gdy patrzyłam przed siebie widziałam całą obszerną salę. Dużo miejsca, w którym toczyło się równolegle do życia stołu życie. Tupot dziecięcych nóg małych i większych, zawiłe trasy biegowe, slalomy, dziecięcy śmiech, niestrudzone małe postacie ganiające się po sali; niefortunne zderzenia ciał i krótki płacz ze łzami jak grochy, które jednak wysychały od razu, gdy tylko pojawił się latający w ręce jednego z wujków czarno-żółty pluszowy owad. Szloch przemieniał się w radosne piski.
Spacerujący po sali dziadkowie, objaśniający świat wnuczkom trzymanym na rękach. Było i miejsce na kołysanie i usypianie w wózkach tych najmłodszych. Świeżo upieczony Tata z ogromną czułością przytulający maleństwo, by usnęło w jego bezpiecznych ramionach; młode mamy dyskretnie zmieniające pociechom kolejne pieluchy. Wszechogarniający gwar rozmów, snujące się opowieści, wyciągane z zakamarków pamięci wspomnienia doprowadzające do śmiechu, do łez.
No bo czy ktoś słyszał na przykład, że wujek jak był mały, tak bardzo był zafascynowany kościelnymi procesjami, że robił je sam z pudełkiem po proszku nasadzonym na kij od szczotki, z którym maszerował po podwórku? A to przecież dopiero jego syn został księdzem...
Liczne toasty z życzeniami, uchwycone czułe spojrzenia miedzy małżonkami, radość narzeczonych zapraszających na swój ślub, ciche dzielenie się wiadomością, że ktoś zostanie rodzicami, masa rozmów na różne tematy, wzajemna troska i zainteresowanie - skumulowane tu i teraz w Trzcincu. Serdeczność ponad wszystko to, co trudne. Bo wiadomo, że na co dzień bywa różnie. Ot - bogactwo życia.
Z mojego końca stołu widziałam Dziadka. Jestem pewna. Widział to co ja. Był szczęśliwy.
W pierwszą niedzielę kwietnia został posadzony na honorowym miejscu u szczytu długiego, zastawionego stołu, w trzcinieckiej remizie. Otoczony najbliższymi - czyli gwarem trzech kolejnych pokoleń: dzieci, wnuków i prawnuków. Razem 35 osób, które stawiły się tu w komplecie specjalnie dla niego. Z czego w prostej linii 20 z nich ma jego geny przekazywane w kolejnej generacji.
Jechałam z radością na to świętowanie i z myślą, że okazje do tak licznych, wielopokoleniowych spotkań rodzinnych to w dzisiejszych czasach niesłychane bogactwo i piękno. A ja tylko dzięki temu, że stałam się żoną Konrada mogę uczestniczyć w czymś takim, bo moja najbliższa rodzina nie miała i nie ma takiej szansy.
Dziadków nie miałam nawet możliwości poznać - odeszli nagle i tragicznie, stanowczo zbyt wcześnie. Obie babcie miały przynajmniej szanse zostać babciami, ale i ich już nie ma, moja Mama została babcią i nacieszyła się przez chwilę pierwszą wnuczką, lecz odchodziła od nas zabierana przez chorobę ze świadomością, że zostanie babcią po raz drugi. Natomiast rodzeństwo mojej Mamy z rodzinami rozsypane jest od wielu lat na innym kontynencie.
Siedziałam na drugim końcu tego długiego, trzcinieckiego stołu. Oszołomiona nieco całą wzruszającą sytuacją, w której uczestniczę. Gdy patrzyłam w prawo. Mój wzrok przedzierał się nad stołem przez białe małe goździki w wazonach, przez dziesiątki rąk sięgających po potrawy, podających sobie półmiski, wznoszących toasty, nalewających napoje - i docierał do 90-letniego Jubilata.
Dziadek przekrzywiał głowę zasłuchany, podpierał ręką podbródek. Wiem, że szeptał z dumą i wzruszeniem do swojej córki, a mojej drugiej Mamy J., która siedziała tuż obok niego: Patrz ile nas jest… I kręcił głową z niedowierzaniem. Do nas wszystkich powiedział, że dziękuje i że tak ważne jest dla niego to, że nikogo, ale to nikogo tu przy tym stole i w tym miejscu nie zabrakło.
Czy tak smakuje spełnienie, które można poczuć w sędziwym wieku? Czy taka myśl, że ma się przed sobą zrodzone z siebie pokolenia daje poczucie szczęścia w trudach starości?
Gdy patrzyłam przed siebie widziałam całą obszerną salę. Dużo miejsca, w którym toczyło się równolegle do życia stołu życie. Tupot dziecięcych nóg małych i większych, zawiłe trasy biegowe, slalomy, dziecięcy śmiech, niestrudzone małe postacie ganiające się po sali; niefortunne zderzenia ciał i krótki płacz ze łzami jak grochy, które jednak wysychały od razu, gdy tylko pojawił się latający w ręce jednego z wujków czarno-żółty pluszowy owad. Szloch przemieniał się w radosne piski.
Spacerujący po sali dziadkowie, objaśniający świat wnuczkom trzymanym na rękach. Było i miejsce na kołysanie i usypianie w wózkach tych najmłodszych. Świeżo upieczony Tata z ogromną czułością przytulający maleństwo, by usnęło w jego bezpiecznych ramionach; młode mamy dyskretnie zmieniające pociechom kolejne pieluchy. Wszechogarniający gwar rozmów, snujące się opowieści, wyciągane z zakamarków pamięci wspomnienia doprowadzające do śmiechu, do łez.
No bo czy ktoś słyszał na przykład, że wujek jak był mały, tak bardzo był zafascynowany kościelnymi procesjami, że robił je sam z pudełkiem po proszku nasadzonym na kij od szczotki, z którym maszerował po podwórku? A to przecież dopiero jego syn został księdzem...
Liczne toasty z życzeniami, uchwycone czułe spojrzenia miedzy małżonkami, radość narzeczonych zapraszających na swój ślub, ciche dzielenie się wiadomością, że ktoś zostanie rodzicami, masa rozmów na różne tematy, wzajemna troska i zainteresowanie - skumulowane tu i teraz w Trzcincu. Serdeczność ponad wszystko to, co trudne. Bo wiadomo, że na co dzień bywa różnie. Ot - bogactwo życia.
Z mojego końca stołu widziałam Dziadka. Jestem pewna. Widział to co ja. Był szczęśliwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz