czwartek, 16 maja 2013

Pani Zofia, szparagi i kwitnący bez

Nie można już dzisiaj tradycyjnie wpaść do Niej z wizytą, odeszła z tego świata mając 95 lat i zabrała ze sobą magiczny czas proszonej herbaty imieninowej. Droga Pani Zofia. Myślę o niej dzisiaj od samego rana. Gdy tylko przymknę oczy, pod powiekami roi się od wspomnień, obrazów, takich błysków obecności, innego czasu. 

Odkąd ją poznałam co roku 15 maja był czasem popołudniowego, imieninowego spotkania. W jej małym mieszkanku w kamienicy, z trzeszczącą pod stopami klepką zawsze zjawiało się grono osób jej w jakiś sposób bliskich. Część z nich, tak jak mnie, kiedyś uczyła francuskiego. Grono jej najbliższych przyjaciół z dawnych czasów topniało z każdym rokiem, im więcej jej przybywało lat, tym częściej wykreślała ze swojego notesu kolejne nazwiska. Ich właściciele znikali z kolejnych imienin Zofii, milkły ich opowieści o przeszłości, wszystkie anegdoty i żarty, milkły kolejne głosy tworzące imieninowy gwar. Ale Ci, którym jeszcze dane było przybyć mogli wąchać unoszący się zapach świeżych  konwalii i białego bzu, które chyba zawsze, o ile pamiętam, pojawił się w jakimś wazonie stojącym na brzegu regału. 

Pani Zofia odziana w ulubioną biel - zapinaną na małe guziczki bluzkę, białą spódnicę sięgającą do połowy bardzo szczupłej łydki, z nieodłączną srebrną bransoletką na przegubie dłoni i naszyjnikiem z drobnych perełek przylegającym do szyi. Zawsze ze starannie ułożoną, krótką fryzurą i białymi włosami ułożonymi w delikatna falę nad czołem. Zza lekko przyciemnianych okularów zerkały na wszystkich niezwykłe, szkliste oczy, w kolorze, którego nie potrafię już określić, które do samego końca życia ich właścicielki miały w sobie żywe ogniki wesołości. Tylko marznące wiecznie stopy były odziane dodatkowo tak jak zawsze, w białe, podciągnięte wysoko ponad kostkę skarpetki i ciepłe domowe bambosze. Tak łatwiej się chodziło, drobnymi, prężnymi krokami między małą kuchnią a salonem wypełnionym gwarem gości.

Jak imieniny Zofii, to obowiązkowe danie na ciepło – czyli białe szparagi z wody, polane masłem z bułką tartą. To dzięki tym wizytom pierwszy raz jadłam „to coś”, które było wcześniej warzywem tak dziwnym i nieoswojonym jak nieregularna odmiana czasowników francuskich. A tu na talerzu rozpływało się w ustach, miękkie i przepyszne. Dzięki tej pięknej znajomości z ich wierną fanką zagościły także na naszym stole. 

Pamiętam inne, już codzienne spotkanie z panią Zofią, na którym uczyła mnie co z tymi szparagami począć. Stałyśmy obydwie w jej małej kuchni, ona trzymała w dłoniach pęczek cienkich, białych szparagów. Aniu, kotuchna, pamiętaj im cieńsze tym lepsze, muszą skrzypieć gdy się o siebie ocierają, wtedy są świeże. Szparagi rozsypane na stoliku pod oknem i cierpliwa lekcja ich wspólnego obierania. Mały nożyk w dłoniach pani Zofii, sprawnie zabierający się do dzieła. Te stare, szczupłe dłonie, z coraz bardziej cienką, papierową jakby skórą, cały czas były pięknie zadbane. Na serdecznym palcu mieszkał srebrny rodowy sygnet z herbem.

W czasie innego specjalnego spotkania uczyłam się razem z nią robić jej specjalność – tort orzechowy z kremem kawowym. Przysmak, który też pojawiał się zawsze jako deser na jej imieninach i cudownie smakował popijany herbatą. Mam przepis pisany jej ręką i moje do niego skrzętne notatki. Nigdy sama go jednak nie wykonałam, jakoś zabrakło mi odwagi.Teraz czuję, że nadszedł czas by uczcić jakoś specjalnie majowe imieniny Zofii, tak by mogła się z góry do nas uśmiechnąć i wiedzieć, że te imieninowe popołudnia z nią są ciągle w nas. Będą więc szparagi, będzie tort, będzie zapach bzu.

1 komentarz: