Tegoroczne przygotowanie do Wielkanocy uświadomiło mi, jak blisko są Ci, których nie ma już z nami na tym świecie. Przecinamy codziennie zostawione przez nich ślady, powtarzamy gesty, które robią razem z nami oni – już niewidzialni, robią je z nami równocześnie ich delikatne, niewidzialne ręce wtórują temu co wykonują nasze dłonie. To niezwykłe doświadczenie, które dało mi odczuć, że nie jestem sama w tej kulinarnej, przedświątecznej krzątaninie. Jesteśmy tu wielopokoleniowo, tworzymy historię, rodzinną opowieść, dajemy życie przedmiotom i przedłużamy piękne tradycje.
Pieczenie mazurków, od zawsze jest elementem wielkanocnej tradycji w moim domu. Odkąd pamiętam pomagałam Mamie w ich przygotowywaniu, uczyłam się od niej krok po kroku tego co tworzy mazurek. Jako mała dziewczynka z zapałem obierałam z mokrych skórek migdały, odcedzałam rodzynki. Byłam specem w dosypywaniu kolejnych śnieżnobiałych łyżek cukru pudru do ukręcanej przez Mamę lukrowej polewy czy też w robieniu małych wałeczków z miękkiego, kruchego ciasta, które Ona układała starannie tak by stały się brzegami mazurka rozpychającego się w metalowej blaszce. Wspólne, świąteczne dzieło, rytuał dwóch Hań.
Gruby, granatowy brulion formatu A4 - który był dla Mamy skarbnicą przepisów sprawdzonych i tych, poleconych, czekających na osobiste przetestowanie - mieszka teraz ze mną i stoi na kuchennej półce. A w zeszycie przepis pod literą „K” – kruche ciasto babci Emilii. Równe, okrągłe, staranne literki pisane przez Mamę po raz kolejny układają się w rodzinną recepturę. Ile razy był czytany ten przepis? Ile razy ręce należące do mojej prababci Emilii, mojej babci Marysi, mojej Mamy odmierzały 600 g mąki, 400 g margaryny lub masła, 200 g cukru pudru? W jaki sposób oddzielały białka od żółtek w jajkach – tak by mieć cztery żółciutkie skarby, które doda się do ciasta? Czy stukały w skorupki nożem, a potem delikatnie wyłuskiwały ze śliskiej, przezroczystej białkowej toni kulkę żółtka? A może stukały jajkiem o brzeg miski? Jakie miały stolnice na których siekały mąkę z tłuszczem i potem cukrem pudrem? Ile poruszeń noża góra- dół, przód- tył po stolnicy, szybko, szybciej, by kawałki margaryny coraz bardziej zanurzały się w miękkiej, chłodnej mące, by stawały się coraz mniejsze i mniejsze? Czy tak jak ja czuły przyjemne ciepło płynące z dłoni, które zagniatają powoli ciasto po dodaniu żółtek i czują, że mają w sobie moc, by ta bezładna masa stała się gładką, sprężystą kulą?
Jestem pewna, że powtarzam ich gesty, że dotykamy swoich dłoni zanurzonych w mąkę, że śledzimy swoje dotyki palców nadających ciastu kształt. Razem wyklejamy ciasto w prostokątnych foremkach – jest plastyczne i słucha się nacisku opuszków palców. - Ma być cienko, jak najcieniej – w głowie słyszę głos Mamy – a moje dłonie automatycznie powtarzają jej gesty. Tak dobrze pamiętam jej dłonie i palce wykonujące czynność wyklejania formy. Śledzę je w pamięci. Zostawiamy na cieście swoje linie papilarne jak obrazy i dokument mówiący, że tym razem, w tym konkretnym czasie to dzieło jest jednak dziełem tylko jednej z nas.
Nasz rodzinny mazurek to: cienka warstwa upieczonego kruchego ciasta, na nią cienka warstwa kwaśnej konfitury (najlepsze są z czarnych porzeczek lub mirabelek), na to rozsypana porządna porcja pomieszanych bakalii (posiekane migdały, orzechy, rodzynki), a na koniec wszystko polane kakaowym lukrem – gładką materią okrywającą szczelnie bakaliowe wnętrze.
W tym roku Mama ma swój wkład w moje mazurki. Przede mną stoi słoiczek konfitur z naklejką „Mirabelki 2004” wyszperany w piwnicznych zapasach. To konfitury robione przez Nią osobiście z myślą, że będą mogły przytulić się do kruchego, mazurkowego ciasta w któreś kolejne święta Wielkanocne.
I jest jeszcze makutra. Migała od zawsze gdzieś w przestrzeniach szafek, uczestniczyła w przeprowadzkach. Dostałam ją od Mamy, gdy urządzałam swoją pierwszą samodzielną kuchnię. Od tamtej pory jest ze mną i uczestniczy w powoływaniu do życia kolejnych pokoleń mazurkowych polew kakaowych. Cukier puder połączony z kakao, odrobina wrzątku i kręcimy drewnianą pałką. Delikatny proszek zamienia się w gęstą, ciemnobrązową masę, pochłania zawartość makutry – lukrowa otchłań.
Wszystko gotowe. Udało się po raz kolejny. W łączności pokoleń. Dziękuję Wam. Niech to trwa.