Cmentarne aleje, którymi mkną widzialni, żywi, pobrzękują im w siatkach znicze, szeleszczą torby wypełnione kulami chryzantem. Szukają adresów brzmiących nieraz intrygująco - choćby „A3 Tuje”, „284a Wprost” - potem odliczanie: numer rzędu i numer wiecznego mieszkania. Chodzą po alejach samotni, starsi, młodsi, zakochani, zrozpaczeni, zobaczyć można całe rodziny i odczytywać pokrewieństwo patrząc na ich twarze, a małe dzieci ciągnięte za rękę, lepką od biało-różowej „pańskiej skórki”, pytają: „Idziemy do dziadziusia? A gdzie jest? Tu? Ale gdzie?”. Jak wytłumaczyć im obecność tego drugiego, niewidzialnego świata? Między żywymi są Ci niewidzialni, otuleni mgłą nieobecności.
Ile razy jestem na cmentarzu w dniu Wszystkich Świętych albo w Dniu Zadusznym myślę o tym pomieszaniu życia i śmierci, nas jeszcze obecnych i tych których z nami nie ma tu na ziemi. Są wśród nas, tylko inaczej. Czy gdyby ktoś wszechmocny i wszystkowidzący spojrzał na nas z góry, dostrzegałby w tej cmentarnej przestrzeni niezwykłe przenikanie żywych i zmarłych? Dotykanie nawzajem swoich śladów, nieuchwytne gesty dłoni, powracające wspomnienia skraplające się w gorące łzy - mokre pocałunki z z zaświatów.
Kiedyś chodziłam tymi samymi trasami cmentarnymi z tymi, których już nie ma. Idę teraz ich dawnymi, niewidzialnymi już śladami, może nieświadomie w ten sam sposób ustawiam znicze i kupuję je zawsze w takich samych kolorach jak kiedyś z Mamą albo kładę tak samo gałązki jodły na grobie pradziadków, bo przecież tak było od zawsze, odkąd pamiętam.
Sceneria cmentarna wydaje się niemal ta sama - jakby zatrzymana w czasie, choć tuje i jałowce przy grobie pamiętają już coraz więcej i sięgają coraz bliżej nieba. Zmieniają się jednak bohaterowie tej scenerii, przemieszczają się z mojego „tu” do niewidzialnego „tam”. Zaczynam odwiedzać cmentarne mieszkania tych, których dotyk pamiętam, których głos jestem w stanie we wspomnieniach usłyszeć, którzy żyli ze mną przez kawałek mojej historii.
I to, co odczuwam ciągle najboleśniej i co powoduje we mnie bezsilną złość i smutek: to historie, które umarły razem z tymi wszystkimi bliskimi, z którymi rozmawiałam jeszcze tak niedawno. Zabrali je ze sobą, bo ja nie słuchałam zawsze tak jak trzeba, nie zapamiętałam wszystkiego, nie zapisałam, bo wydawało mi się, że jeszcze jest czas. A ten się nagle skończył.
Utracone rodzinne opowieści giną bez czułego opiekuna, rozpływają się i nikną. Bez pomocy żywych nie przeżyją ani jednej chwili. Nad grobami wirują trudne do złapania wspomnienia. Modlę się o olśnienie z zaświatów i jakieś cienkie niteczki podpowiedzi, które dodałyby mocy i charakteru temu co już wiem. Może jeszcze da się coś z tego wszystkiego upleść, tak by przekazać tym, którzy dopiero zaczynają dreptać razem z nami po cmentarnych alejach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz