Kiedyś zabrałam ją, kierowana kłującym w sercu wzruszeniem - ciążowa sukienka mojej Mamy. Sukienka, którą trzymała przez ponad trzydzieści lat gdzieś na dnie szafy. Włożona pomiędzy jej dwuczęściowy kostium ze ślubu cywilnego, suknię ślubną i inne stare i już nienoszone ubrania, które jak widać miały dla niej wartość sentymentalną.
Porządki w szafie po odejściu Mamy wydobyły te skarby na światło dzienne. Szukałyśmy dla nich innego miejsca. Przygarnęłam z czułością tę sukienkę w kolorze musztardowo-rudym, z obszytymi materiałem guziczkami na mankietach, z lekko bufiastymi rękawami, wysokim stanem. Kto ją własnoręcznie uszył tego się nie dowiem, ale na pewno jest ręczną robotą.
Sukienka znalazła schronienie w mojej szafie. Leżała tam, a ja co jakiś czas natykając się na nią myślałam sobie o mojej Mamie, ubranej właśnie w nią, jej miękki materiał otulał brzuch, w którym mogłam się skrywać ja albo moja siostra. Dotykała i gładziła go dłonią przez ten materiał gdy czuła nasze ruchy czy kopnięcia. Ta myśl napełniała mnie ciepłem i czułością. Wiedziałam, że przymierzyć ją mogę tylko wtedy gdy sama będę miała zostać mamą i gdy we mnie mieszkać będzie Jej wnuczka.
Wydobyłam ją z czeluści szafy, uprasowałam i założyłam. Spełniłam takie małe marzenie. Prosiłam K. o zrobienie zdjęcia. Zdążyłam. Następnego dnia na świecie pojawiła się Emilka.
***
Zaczęliśmy naszą życiową Przygodę. Przygodę, której na imię Emilia. Skoro Najwyższy zdecydował, że ma się pojawić w naszym życiu i została nam podarowana - podejmujemy to wyzwanie odkrywania nowego lądu - rodzicielstwa. Zawirował nam dotychczasowy, ułożony przez lata we dwoje świat i budujemy go na nowo we trójkę. Będzie bogatszy.
Gdy w szpitalu otworzyłam oczy po pierwszej, krótkiej, poporodowej drzemce zastanawiałam się gdzie ja w ogóle jestem. Dotknęło mnie poczucie jakiejś nierealności. Potem spojrzałam na mającą kilka godzin dziewczynkę otuloną kocykiem i ułożoną w małym wózeczku przysuniętym do mojego łóżka. Ona JEST. Realna, namacalna, istniejąca. To nie sen. To wszystko się wydarzyło… Wpatrywałam się w Nią długo. Cichutko śpiącą, taką maleńką, oddychającą tak delikatnie.
Zdumienie i zdziwienie pomieszane z zachwytem. Bo jak pojąć, ot tak po prostu ten cud stworzenia? Że to Życie powstało z nas, schowane przez tyle czasu we mnie, całkowicie powiązane, odżywiane, rosnące, rozpychające się coraz bardziej, a w końcu urodzone. Mały Człowiek. Dar, którym mamy się odważnie zaopiekować i nauczyć go świata. Który ma w sobie części nas i naszej z K. miłości.
To moje zdumienie nie minęło do teraz. I słyszałam, że podobno może nie minąć nigdy.
Siedzę na kanapie w naszym domowym azylu. Trzymam w ramionach malutką, kruchą istotę. Ciepłe drobne ciało mocno wtulone we mnie. Na półkach regału, na który zerkam stoją czarno-białe fotografie w ramkach. To kobiety z mojej rodziny - linia żeńska ze strony mojej Mamy. Portret praprababci Klementyny oraz zdjęcia ślubne prababci Emilii, babci Marysi i mojej Mamy. Te cztery generacje silnych kobiet, które już odeszły spoglądają na nas - dwa kolejne pokolenia do kompletu rodzinnej historii. Jesteśmy ze sobą powiązane genetyczną nicią, urodzone jedna z drugiej. To daje siłę.
Dotykam malutkich paluszków z mikroskopijnymi kształtnymi paznokciami, gładzę po główce i ciemnych, delikatnych włoskach, po rumianych policzkach. Cichy oddech wydobywa się z drobnych ust przetykany co jakiś czas zabawnym posapywaniem. Emilka zasnęła u mnie na rękach chwilę temu, rozgrzana po zachłannym jedzeniu, rozkoszna i rozczulająca. Delikatność i bezbronność w moich ramionach. Niewypowiedziane piękno mające tak niewiele dni.
Tulę ją do siebie. Otaczam ramionami i czuję jakąś ogromną, nie dającą się opisać moc płynącą z tego naszego czułego połączenia.
Mogę tak siedzieć, siedzieć i patrzeć na Nią. Chłonąć Ją w nieustannym zadziwieniu cudem Życia. Nie spoglądać na zegarek. Czas na tej naszej kanapie i w tym zakątku pokoju nie istnieje. Za oknem robi się coraz bardziej szaro-buro i ciemno. Nas otula ciepłe światło sączące się z pokojowych lampek, cicha muzyka Chopina i miłość.