piątek, 1 maja 2015

Dana

Pierwszy dzień maja, gwarne Krakowskie Przedmieście, soczysta zieleń młodych liści i kwitnące magnolie. Ruch w kawiarniach, pełno spacerowiczów, tętniące wielkomiejskie życie. Tuż obok niego, w jednej z kamienic za grubym murem, na czwartym piętrze całkiem ukryte dla oczu miejsce - miejsce umierania - Hospicjum Caritasu.

Chory, który tu trafia wie, że nie pójdzie już spacerować Traktem Królewskim. Wie, że jego czas na tym świecie się skończy za kilka dni lub tygodni. Ma swoje łóżko, oddzielone żółtymi zasłonami od dwóch pozostałych, będących w sali, ma swoją szafeczkę z potrzebnymi drobiazgami, ma tuż nad głową czerwony przycisk do wzywania pomocy, ma ustalony obchodami i czynnościami pielęgnacyjnymi rytm dnia, ma ciszę, spokój, odgłos skrzypiącej podłogi i padania deszczu na parapet, ma dobrą opiekę, leki przeciwbólowe oraz tylko swoje jedyne i niepowtarzalne cierpienie i strach przed przejściem na drugą stronę.

Dana - moja 77-letnia ciocia - przyszła tu dziesięć dni temu na własnych nogach. Miała taki jasny, wcześniej opracowany plan, który tworzyła przez ponad 13 lat walki z chorobą. Gdy już będzie się czuła bardzo źle, to właśnie tu, w tym hospicjum (w którym przez ostatnie kilka lat pomagała jako wolontariuszka) ma miejsce i pewną, dobrą opiekę. Nikomu nie będzie robiła kłopotu i zawracała głowy. Cała Dana. Dzielna, uparta, apodyktyczna nieco kobieta, która nigdy nie założyła swojej rodziny, ale lubiła ludziom pomagać i zawsze otoczona była gronem  pomocnych przyjaciół.

Każdy kolejny dzień jej pobytu w hospicjum przynosił lawinowe pogorszenie stanu. Wczoraj, gdy było już źle, w przebłysku świadomości z trudem wyszeptała do mnie:  Nie mam już siły. 

Dzisiaj stało się. Odeszła o 13.40.  Trzymałam ją za coraz chłodniejszą dłoń, obserwowałam siniejące paznokcie, głaskałam ją delikatnie po głowie i po blednącym policzku. Jak dodać otuchy umierającemu? Oddając swoje ciepło i czułość? Mówiąc by się nie bała? Dziękowałam jej za wszystko, nawet za ostatnie naleśniki z serem, które naszykowała specjalnie dla mnie, gdy jeszcze była w domu i gdy już tak źle się czuła (no bo przecież dopóki jeszcze się rusza, to mnie musi ugościć – szalona).

Mówiłam o jej najbliższej Przyjaciółce, że też jest z nią myślami i też trzyma ją za rękę tylko z daleka. Była nieprzytomna, ale wierzę, że mnie słyszała. Uspokajała się. Od wczoraj oddychała wspomagana przez aparat z tlenem – dwie małe rurki przytknięte do nosa. Dzisiaj rano dostała krwotoku wewnętrznego z płuc. Każdy jej oddech powodował jakieś mikrokrwawienie, a z ust sączyła się małymi strużkami krew. Z trudem oddychała, czerwień krwi kontrastowała z jej bladością, wchłaniała się w płótno, które dostałam by wycierać jej twarz. Uchodzące przez usta życie.

Coraz ciszej, coraz wolniej, coraz spokojniej. Koniec.

Nie potrafiłam przestać głaskać jej po głowie, miała zamknięte powieki. Ciekły mi gorące łzy. Patrzyłam na jej twarz. Tak, to jest właśnie ten moment, gdy tuż po śmierci ona pięknieje, wygładza się, ma w sobie taką świetlistość, spokój i ulgę. 

Wczoraj, wychodząc od niej późnym wieczorem, pocałowałam ją już śpiąco-nieprzytomną i powiedziałam, że ją bardzo kocham. - Ja też - cicho szepnęła i ścisnęła mnie delikatnie za rękę. Cenny skarb.

W sobotę Konrad zawiózł ją na wózku na świeże powietrze, do ogrodu hospicjum z widokiem na wiślaną skarpę i Mariensztat. Teraz już wiemy, że sprawił jej tym samym ostatni spacer z ciepłem promieni słońca na twarzy i ostatnimi przytomnymi spojrzeniami na  kwitnące kasztanowce oraz wiosenną zieleń liści.

Dzisiaj, kilka godzin po śmierci, ze swojego pokoju w hospicjum wyjechała na korytarz okryta szczelnie morelowym, świeżym prześcieradłem, jak całunem, a do niego przypięty był żywy kwiat – fioletowy mały gerber i karteczka z jej imieniem i nazwiskiem oraz datą. 

Patrzyłam na to i kołatało się w mojej głowie kiedyś przeczytane zdanie, które powiedział święty Charbel – libański pustelnik: Gdybyśmy należeli do tego świata, nie musielibyśmy z niego odchodzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz