czwartek, 31 lipca 2014

Rowerowa wolność

Po raz kolejny możemy mknąć rowerami po warmińskich drogach. Gdy myślałam w tym roku o urlopie, widziałam nas właśnie takich – pedałujących, zmęczonych, ale szczęśliwych. 

Wystarczy tylko wyjechać z Olszyna, znaleźć się na jego obrzeżach, a trafia się do krainy, w której czas płynie inaczej – przesącza się leniwie przez drogi, pola, wisi nad jeziorami, szumi w trawach. Ile taka jazda daje wolności i dziecięcej wprost radości. Przy pięknej, słonecznej pogodzie wszystko jest jeszcze spotęgowane. 
Zachwycam się więc nieustannie i jadę przed siebie, a przede mną lub obok mnie ukochany towarzysz tej rowerowej przygody. Różne drogi: asfaltowe, żwirowe, ubite, piaszczyste, leśne i polne jak w kalejdoskopie. Różne odgłosy tych powierzchni pod kołami rowerów - zgrzytające, szurające, szumiące czy głucho dudniące. 

Bogactwo dźwięków płynące z każdej strony. Trudne podjazdy pod wzniesienia i ogromna radość zjeżdżania w dół, pęd, wolność, chłód wiatru owiewającego całą mnie. Fale gorącego rozgrzanego powietrza i nagłe niespodziewane chłodne powiewy muskające skórę. Cudowne cieniste drogi wysadzane z dwóch stron starymi już drzewami, takie aleje prowadzące nas dalej i dalej, szpalery strażników pamiętających dawne czasy. Tyle zapachów: skoszonej trawy, wiejskich zagród, leśnych malin, wilgoci mchów, suchych leśnych igieł, stęchlizny zagrzanych przydrożnych rowów, żywicy sączącej się ze ściętego drzewa, wody jeziora, rozgrzanych łanów dojrzałych zbóż, kropli deszczu... 

Gdy tak mkniemy zmienność krajobrazów wydaje się wręcz niemożliwa. W jaki cudowny sposób mieści się to wszystko w tym warmińskim rejonie? Tyle uroczych, cichych i sennych wsi, przeżuwających powolnie trawę krów, drzew owocowych i spadających na drogę zielonych jabłek, Tyle miasteczek z ceglanymi kościołami, których wież można wypatrywać  już z daleka. Tyle pięknych, kolorowych kwiatów zerkających na nas zza sztachet płotów, tyle starych zabytkowych, drewnianych domów pamiętających wiele ludzkich historii. Jak nie zachwycać się tym bogactwem świata? A do tego jeszcze, gdy tylko jedziemy przez leśne dukty, migoczące na ziemi światło, jak przebłyski niezwykłych witraży tworzonych pod niebem przez gałęzie drzew.

I w tej naszej całodziennej wycieczce zawsze mamy boskich towarzyszy: przydrożne krzyże ozdobione lub zapomniane, Chrystusów z ułamanymi nogami lub zwisających jak ekwilibryści na jednej ręce, są i Maryje oplecione różańcem lub koralami, czasami tak zniszczone i pokiereszowane – jak  takie kapliczkowe męczennice, są i kapliczki z podwójnymi krzyżami, i poczwórnymi figurami Matki Boskiej – po jednej na każdą ze stron świata.

Zawsze mnie to porusza, zawsze się zatrzymam by zrobić zdjęcie i z ogromną radością podziękować Bogu za to wszystko, na co mogę patrzeć, za to poczucie wakacyjnego szczęścia, wyzwalającego we mnie miłość i czułość, którą zawiozę rowerem dalej. 


Piosenka o Powstaniu

Powstanie chłopców pełne, 
powstanie pełne snów. 
I tamte pieśni rzewne, 
i tamten pożar głów,
I ta naiwność wszędzie,
taka głupota w krąg.
I Polska, która wzejdzie
z serc tamtych, z tamtych rąk...

Wiersz ten (tu podaję tylko fragment) w wojennym czasie napisał Jan Twardowski, uczestnik Powstania Warszawskiego, który po wojnie został księdzem. "Piosenkę o Powstaniu" przepięknie zaśpiewała Aga Zaryan na płycie "Umiera piękno" (2007). Aby posłuchać - kliknij TUTAJ.

niedziela, 13 lipca 2014

Niedzielne poranki


Jak ja uwielbiam spokojne, niespieszne niedziele! Wyspanie się i radość słonecznego poranka – gdy otwiera się oczy, a tu jego blask przebijający się przez cienkie szpary w zasłonach oraz promienie wędrujące przez uchylone drzwi prosto z zalanego słońcem salonu. Jakby chciało się zakraść do sypialni i nas zalać, otulić, zerwać do życia. Jak to cudownie się budzić tuż obok Niego.

Spod przymkniętych jeszcze leniwie powiek podglądać ukochaną twarz. Dotykać spojrzeniem czoło, nos, policzki, usta, wsłuchiwać się w Jego spokojny oddech. Mogę się delikatnie przytulić do tego najbliższego, ciepłego ciała, dopasować się do jego kształtu i wiem, że K. odruchowo obróci się nawet przez sen czy półsen i mnie mocno przytuli i pocałuje w czoło. Wspólna drzemka, pełen spokój i błogość. Pełnia.

A potem przebudzenie. W niedzielę pierwszy wstaje K., który drepcze do salonu, włącza muzykę, która sączy się później delikatnie przez przedpokój prosto do naszej sypialni, robi nam kawę. Przynosi ją stawiając na nocnych szafeczkach, odsłania zasłony i do naszego azylu wpuszcza dzień.

Tak zaczynam drugą cześć poranka, czy raczej przedpołudnia. Gramolimy się w łóżku, by wygodnie usiąść, zasypujemy się porannymi wiadomościami, lekturami, opowieściami, planami i popijamy gorącą kawę. Niespieszność, radość, nasza bliskość. Jak cenne są takie wspólne poranki, tak inne od tych w tygodniu pracy. Ile dają nam siły do dalszego, wspólnego życia – są takim naszym pięknym rytuałem. Czułość i miłość. Dziękuję K.

piątek, 11 lipca 2014

Uchwycona

Nie znam jej i nie poznam, widziałam ją wczoraj rano i tylko przez chwilę. Ale zapadła mi w pamięć, mam ją przed oczami. Spojrzałam na nią przez szybę samochodu, tylko przez kilkanaście sekund miałam ją w zasięgu wzroku. Została mimo to w mojej głowie, która ujęła ją w piękny kadr, który mną poruszył. A było tak. 

Zadaszony przystanek autobusowy starej daty, otoczony  soczystą zielenią liści. Wilgotna świeżość poranka, szare chmury przeganianie po niebie chłodnym wiatrem. Taka szara, nadmorska, wietrzna pogoda w środku Warszawy. W głębi przystanku na drewnianej, wyszczerbionej ławce siedzi Ona. Taka przycupnięta nieśmiało, krucha. Na stopach ma staromodne półbuty, smukłe, wiotkie łydki otulone podciągniętymi wysoko skarpetkami. Nad nimi powiewa delikatnie dotykana wiatrem granatowa, lekko plisowana spódnica. Na górze ubrana w jakąś jasną koszulę z mankietami, na którą zarzuconą ma granatową ciepłą kamizelkę. Dłonie zaciśnięte w pięściach położone na kolanach, jak małe odważniki na falującej od powiewów wiatru spódnicy. 

Tuż obok Niej, zaraz obok przystankowej ławki, tuż na wyciągnięcie ręki stoi niewielki zakupowy wózeczek na kółkach. Z kratkowanego wnętrza wydostają się na świat liczne główki kolorowych żółtych, białych i różowych kwiatów. Tak mocno rzucają się w oczy w tej szarości lipcowego poranka. Przyciągają mój wzrok jakby chciały zaczepnie zwrócić moją uwagę na ich towarzyszkę podróży. Wracam w ułamku sekundy do Niej. 

Na głowie ma ciemną chustkę, zawiązaną pod brodą. Ma pewnie ponad osiemdziesiąt lat, siedzi cichutko na przystanku, czeka pokornie na autobus, dotyka ją wiatr, który bawi się wymykającymi spod chustki kosmykami białych cienkich włosów. 

To co mnie w niej tak uderzyło, to niewytłumaczalna wręcz świetlistość i spokój malujące się na jej twarzy. Tak jakby patrzyła na wszystko dookoła z taką promieniejącą, wewnętrzną radością. Jakby kochała i ten szary poranek i swoje poranne wstawanie, ścinanie kwiatów i pakowanie ich do torby, oczekiwanie na tym przystanku, podróż,  jakby kochała siebie i swoją starość i siwe włosy i wiatr, i całe swoje już przeżyte życie. Bez cienia żalu, z pełnym spokojem.

Gdy odjechałam dalej i jej postać zniknęła z mojego pola widzenia poczułam, że ten uchwycony kadr to był właśnie jeden z dostrzeżonych cudów codzienności.