piątek, 27 grudnia 2013

Prapradziadek Jan Jasiński

Jan Jasiński – urodził się w 1877 roku we wsi Trzciniec koło Pułtuska (parafia Przewodowo). Ojciec miał na imię Roch a matka Rozalia. W 1905 roku ożenił się z Marianną Bochenek. Mieli 4 córki i 2 synów. Jedna z tych córek, Stanisława, wyszła za Józefa Czyżewskiego i urodziła syna Stanisława. Ten z kolei ożenił się z Kazimierą Bondel by na świat powołać Jadwigę, moją mamę.

Mój prapradziadek wywodził się z drobnej szlachty wileńskiej. Rodzinna historia przekazywana przez pokolenia mówi, że w pierwszej połowie XVIII wieku jego przodek popadł w jakiś konflikt, który zmusił jego oraz kilku innych właścicieli sąsiednich majątków do nagłego opuszczenia rodzinnej ziemi. Uciekinierzy od wileńskiego biskupa otrzymali list polecający do biskupa płockiego i w ten sposób znaleźli się w okolicach Pułtuska. Tu też założyli wieś Trzciniec, w której dwa wieki później urodziła się moja mama.

Jan Jasiński był postacią wyjątkową. Wszechstronnie uzdolniony, znał się na szewstwie, kowalstwie, stolarce i mechanice. Co więcej parał się medycyną ludową. Zbudował sam coś na kształt bani parowej, która miała podobno właściwości lecznicze. Mówi się, że przychodziły do niego na te kąpiele również miejscowe kobiety, co naturalnie nie bardzo podobało się mojej praprababce Mariannie (która nota bene była wiejską akuszerką). 

Samodzielnie zaprojektował i wykonał na zamówienie maszynę służącą do mielenia zboża. Dzięki niej można było obyć się bez młyna. Podobno stoi ten wynalazek do dziś w sąsiedniej wsi i gdyby nie zużyte elementy, działałby dalej. 

Zmarł 17 marca 1944 roku w rodzinnym Trzcińcu.

wtorek, 24 grudnia 2013

Boże Narodzenie 2013

Nasi Drodzy!
Niech ten świąteczny czas będzie dobrą okazją do spotkań i rozmów. Może też do spotkań po latach, które odnowią zaniedbane przyjaźnie. Tak jak dzielimy się dziś opłatkiem, obyśmy potrafili dzielić się z innymi naszym czasem. Z takiego dzielenia zawsze może wypłynąć jakieś niespodziewane dobro.

Wszystkiego dobrego na Boże Narodzenie oraz na cały Nowy Rok 2014!
Konrad i Hania

piątek, 6 grudnia 2013

Siostra

Z niecierpliwością czekałam na jej pojawienie się na świecie. To był taki niezwykły mikołajkowy prezent, lepszy niż wszystkie inne, jakie kiedykolwiek dostałam. Pamiętam, że gdy jako mała, niecierpliwa 3,5-letnia dziewczynka czekałam na to, by zjawiła się w domu przywieziona przez Rodziców ze szpitala, bawiłam się siedząc w jakimś kartonowym pudle, pogubiłam gdzieś swoje kapcie i na dodatek na kilka strasznych chwil nagle zabrakło prądu. Babcia rozjaśniała zimową ciemność popołudnia świeczkami. Kiedy została przyniesiona do pokoju i mogłam na nią spojrzeć to od razu się tak zachwyciłam, że miałam ochotę ją ściskać i nosić na rękach. Mama stanowczo mi wtedy zabroniła, co potem do końca jej trochę wypominałam – choć obydwie dobrze wiedziałyśmy, że moje zapędy tamtego dnia, gdy po raz pierwszy zobaczyłam na świecie moją małą siostrę – nie były bezpieczne.  

Gdy pojawiła się w moim świecie ta dziewczynka, nic już nie było takie samo. I to jest najpiękniejsze! Tyle bogactwa się wraz z nią pojawiło, tyle beztroskiego śmiechu, wspólnych zabaw, tyle złości i łez, a potem tyle najczulszych siostrzanych przytuleń i buziaków z cyklu „przepraszam, już więcej nie będę”, tyle irytacji, gorzkich słów prawdy powiedzianej prosto w nastoletnie oczy. 

Był wspólny pokój, który w pewnym momencie podzieliłyśmy sprawiedliwie na połowę niewidzialną dla innych linią demarkacyjną. Pozwalała nam ona być obok siebie i jednocześnie ze sobą. Co jakiś czas zamieniałyśmy się tymi połowami przenosząc wszystkie swoje rzeczy z jednej na drugą – tak jakby każda z nas wprowadzała się do innego zupełnie pokoju. Były zabawowe pokazy mody, śpiewanie do mikrofonów z plastikowych kręgli lub grubych flamastrów. Było przeszkadzanie sobie w odrabianiu lekcji grą na drewnianym flecie, co doprowadzało ją albo mnie do bezsilnej złości i płaczu. Było pilnowanie się wzajemnie na podwórku, spędzanie całych dni zimowych ferii na osiedlowym lodowisku i rozgrzewanie zmarzniętych rąk, a w lecie niekończące się skakanie w gumę. Wspólne wakacje, przegadane wieczory i wspólne tajemnice.  Wzbogacające ostre różnice zdań, dające obu stronom do myślenia. Zawsze jednak pewność siostrzanej obecności i pomocy, bliskość i wsparcie. 

Razem przeszłyśmy właśnie równo 30 lat życia. Olu! Olucho! Olku! Ol! Ty moja Siostro Kochana! Dziękuję Ci za ten cały nasz wspólny czas. Z okazji Twoich pięknych, kształtnych, bo okrągłych urodzin życzę Ci tego, byś czuła się każdego dnia szczęśliwa! Niech patrzenie na Twoje Małą B. i Malutką T. przypomina Ci to nasze całe bogactwo, którego nie da się tak prosto opisać :)

wtorek, 3 grudnia 2013

Urodziny, których nie będzie

Mogę to sobie tylko wyobrazić – Twoją radość, że masz nas wszystkich przy jednym stole. Tak jak w Twoją wymarzoną ostatnia Wigilię, gdy udało Ci się zgromadzić w jednym miejscu, na wyciągniecie ręki tych, którzy byli ci najbliżsi. 

Świętowalibyśmy Twoje okrągłe 60 urodziny. Zapewne śmiesznie marszcząc piegowaty nos zerkałabyś na nas szeroko otwierając oczy i mówiąc:  „Oj, jaka stara baba jestem…”. Zrobilibyśmy Ci może jakąś niespodziankę – tak, na pewno byłby tort ze świeczkami, a mała B. śpiewałaby swojej Babci nieodłączną urodzinową piosenkę. A jeszcze mniejsza T. patrzyłaby na Ciebie rozbrajająco swoimi niezwykłymi  radosnymi oczami, które przekazać mogą do wnętrza każdego, kto w nie uważnie spojrzy tyle ufności i prostego szczęścia, że od razu jakoś łatwiej żyć w naszym dorosłym świecie. 

W całym domu byłby radosny rozgardiasz i krzątanina szemrząca krokami pomiędzy kuchnią i salonem, dotyk różnych mniejszych i większych kapci na kafelkach i drewnianej coraz bardziej wytartej podłodze. Brzęk filiżanek, talerzyków, dorabianie kolejnych porcji herbaty, dokrajanie ciasta, a w tle sączące się z głośników jazzowe brzmienia przetykane gwarem dziecięcych głosów i pisków. Na pewno byłabyś nieco oblężona, bo małe dłonie łapałyby Cię za kolana i dłonie i robiłyby wszystko byś pomogła małemu ciału bezpiecznie wgramolić się na Twoje kolana. Byłoby łapanie okruchów ciasta i tamowanie herbacianych potopów. Byłby najczystszy radosny śmiech. 

Wszystkich obecnych spowijałoby poczucie, że właśnie tu i teraz to najważniejszy wspólny czas na tym świecie. Rodzinna wieź niewidoczna choć taka wyczuwalna, unosząca się w słowach i gestach, otulająca wszystkich bez wyjątku.  Jestem pewna, że tak by było. 

Na zawsze jednak pozostaniesz o trzy lata młodsza. Dziś, 3 grudnia, nie będzie urodzinowego tortu i Twojej radości, którą moglibyśmy zobaczyć. Zniknęłaś stąd, choć cały czas jest Twoje krzesło przy stole. Wszystko toczy się dalej. Będziemy też pili herbatę z cytryną przygotowaną przez Tatę – taką jak lubiłaś. Dwie małe dziewczynki będą biegały po Twoich śladach ciągle obecnych w tym domu. Pożegnają mnie machaniem.  Drzwi odgrodzą tętniące dziecięcym gwarem mieszkanie od ciszy i półmroku klatki schodowej. Będę zbiegała po schodach w dół z trzeciego piętra – szczęśliwa, że wszystko toczy się dalej, ale jednocześnie pełna ogromnego bólu, że toczy się bez Ciebie tu z nami. To nie mija, rozumiesz? Zimne grudniowe powietrze schłodzi i zatrzyma mi na policzku łzy. Widzisz nas? Prawda? Wszystkiego najlepszego, Mamusiu!

czwartek, 7 listopada 2013

Urodziłem się 7 listopada

A skoro urodziłem się 7 listopada, nie da się nad tym faktem tak po prostu przejść do porządku dziennego. Ta data ma jednak swój ciężar gatunkowy wynikający z historii. Bowiem 7 listopada :

- Krążownik Aurora wypalił na wiwat, co było sygnałem do rozpoczęcia Rewolucji Październikowej, co jak wiadomo w konsekwencji miało potężny wpływ historię świata (1917)
- Jeszcze przed świtem (tak jak ja) narodził się rząd lubelski z Daszyńskim jako premierem, czyli de facto pierwszy polski wolny gabinet po stuleciu zaborów (1918)
- Car Aleksander (wówczas również król Polski) zgodził się na powołanie Uniwersytetu Warszawskiego (1816)
- w fabryce w Zwickau (NRD) z linii produkcyjnej zjechała pierwsza maszyna marki trabant (1957), zresztą później pierwszy samochód moich rodziców, który potem moja Mama z fantazją rozbiła na wiejskim zakręcie (bez ofiar), za co podobno jako dziecko czyniłem jej wyrzuty: „Nie kocham Cię! Trabcia rozbiłaś!”, czego osobiście nie pamiętam , ale w prawdopodobieństwo wierzę
- urodziła się Maria Skłodowska-Curie (1867)
- urodził się Lew Trocki (1879)
- urodził się Albert Camus (1913)

Z tym oryginalnym dziedzictwem – lewicowym, intelektualnym i agnostycznym – chcąc nie chcąc, muszę się mierzyć. Jedni może potraktują to jako dobre usprawiedliwienie, inni może jako przyczynek do oskarżenia. Ja widzę to jako wyzwanie, i już. 

sobota, 2 listopada 2013

Utracone opowieści

Cmentarne aleje, którymi mkną widzialni, żywi, pobrzękują im w siatkach znicze, szeleszczą torby wypełnione kulami chryzantem. Szukają adresów brzmiących nieraz intrygująco - choćby „A3 Tuje”, „284a Wprost” - potem odliczanie:  numer rzędu i numer wiecznego mieszkania. Chodzą po alejach samotni, starsi, młodsi, zakochani, zrozpaczeni, zobaczyć można całe rodziny i odczytywać pokrewieństwo patrząc na ich twarze, a małe  dzieci ciągnięte za rękę, lepką od biało-różowej „pańskiej skórki”, pytają: „Idziemy do dziadziusia? A gdzie jest? Tu? Ale gdzie?”. Jak wytłumaczyć im obecność  tego drugiego, niewidzialnego świata?  Między żywymi są Ci niewidzialni, otuleni mgłą nieobecności.

Ile razy jestem na cmentarzu w dniu Wszystkich Świętych albo w Dniu Zadusznym  myślę o tym pomieszaniu życia i śmierci, nas jeszcze obecnych i tych których z nami nie ma tu na ziemi. Są wśród nas, tylko inaczej. Czy gdyby ktoś wszechmocny i wszystkowidzący spojrzał na nas z góry, dostrzegałby w tej cmentarnej przestrzeni niezwykłe przenikanie żywych i zmarłych? Dotykanie nawzajem swoich śladów, nieuchwytne gesty dłoni, powracające wspomnienia skraplające się w gorące łzy - mokre pocałunki z z zaświatów.

Kiedyś chodziłam tymi samymi trasami cmentarnymi z tymi, których już nie ma. Idę teraz ich dawnymi, niewidzialnymi już śladami, może nieświadomie w ten sam sposób ustawiam znicze i kupuję je zawsze w takich samych kolorach jak kiedyś z Mamą albo kładę tak samo gałązki jodły na grobie pradziadków, bo przecież tak było od zawsze, odkąd pamiętam.

Sceneria  cmentarna wydaje się niemal ta sama -  jakby zatrzymana w czasie, choć tuje i jałowce przy grobie pamiętają już coraz więcej i sięgają coraz bliżej nieba. Zmieniają się jednak bohaterowie tej scenerii, przemieszczają się z mojego „tu” do niewidzialnego „tam”. Zaczynam odwiedzać cmentarne mieszkania tych, których dotyk pamiętam, których głos jestem w stanie we wspomnieniach usłyszeć, którzy żyli ze mną przez kawałek mojej historii. 

I to, co odczuwam ciągle najboleśniej i co powoduje we mnie bezsilną złość i smutek:  to historie, które umarły razem z tymi wszystkimi  bliskimi, z którymi rozmawiałam jeszcze tak niedawno. Zabrali je ze sobą, bo ja nie słuchałam zawsze tak jak trzeba, nie zapamiętałam wszystkiego, nie zapisałam, bo wydawało mi się, że jeszcze jest czas. A ten się nagle skończył.

Utracone rodzinne opowieści giną bez czułego opiekuna, rozpływają się i nikną.  Bez pomocy żywych nie przeżyją ani jednej chwili. Nad grobami wirują trudne do złapania wspomnienia. Modlę się o olśnienie z zaświatów i jakieś cienkie niteczki podpowiedzi, które dodałyby mocy i charakteru temu co już wiem. Może jeszcze da się coś z tego wszystkiego upleść, tak by przekazać tym, którzy dopiero zaczynają dreptać razem z nami po cmentarnych alejach.

piątek, 27 września 2013

Widoki nieziemskie na świat



Ponownie jesteśmy w górach i z radością wędrujemy po jesiennych już Tatrach. Ogrom piękna jakie nas otacza jest tak wielki, że nie sposób go wprost opisać, przerasta ale jednocześnie daje niezwykłą wewnętrzną, czystą radość.  Na szlaku widzimy istne cuda!  Dzisiaj w czasie wspinaczki wracały do mnie słowa piosenki i cicho szumiały mi w głowie razem z górskim wiatrem:

(…)

stąd do ziemi dalej niż do gwiazd
zachwytu swego nie wysłowisz

rosną skrzydła u ramion
czas się w wieczność przemienia
obłocznieją wszystkie ziemskie sprawy
gdy zbliżamy się do szczytu po kamieniach

rosna skrzydła u ramion
czas się w wieczność przemienia
góry i wolność dokoła
chyba dostąpimy tu wniebowstąpienia

(…)

rosna skrzydła u ramion
rosną przepastne błekity
życie pełne olśnień i zachwytów
tyś wędrówką najwytrwalszą ku szczytom


/sł. Józef Baran, "Ballada z gór", muz. P.Myszkowski, wykonanie: Stare Dobre Małżeństwo/







niedziela, 8 września 2013

Psalm niedzielny


Dzisiejszy psalm - tak prosty i piękny. Od momentu, w którym go dzisiaj przeczytałam jest nieustannie we mnie. Śpieszmy się kochać, zachwycajmy się codziennością  i miejmy w sobie niezwykłą radość - dar Stwórcy. Nasza ziemska przygoda jest tak krótka i krucha. Szkoda czasu na brak zachwytu.

Obracasz w proch człowieka
i mówisz: „Wracajcie, synowie ludzcy”.
Bo tysiąc lat w Twoich oczach
jest jak wczorajszy dzień, który minął,
albo straż nocna.
Porywasz ich, stają się niby sen poranny,*
jak trawa, która rośnie:
rankiem zielona i kwitnąca,
wieczorem więdnie i usycha.
Naucz nas liczyć dni nasze,
byśmy zdobyli mądrość serca.
Powróć, o Panie, jak długo będziesz zwlekał?*
Bądź litościwy dla sług Twoich!
Nasyć nas o świcie swoją łaską,
abyśmy przez wszystkie dni nasze mogli się radować i cieszyć.
Dobroć Pana Boga naszego niech będzie nad nami
i wspieraj pracę rąk naszych,
dzieło rąk naszych wspieraj.

/Ps 90,3-6.12-14.17/

piątek, 23 sierpnia 2013

Dwa lata

Właśnie przed chwilą minęła 23.23. Dokładnie dwa lata temu, dokładnie o tej porze w mroku sypialni na trzecim piętrze, w Twoim domu zamykaliśmy Ci z Tatą powieki. Ukryliśmy pod nimi jak pod cielistą zasłoną nieruchome oczy – tak by mogły patrzeć już tylko na ten inny, sekretny dla nas świat. 

Nie zapomnę Twojej pięknej, tak spokojnej wtedy twarzy, z której w tej jednej sekundzie wraz z ostatnim oddechem zniknęło całe cierpienie i ból. Pełna łagodność i taki lekki czający się w kącikach ust uśmiech. To dla mnie dowód na to, że tam, gdzie jesteś, musi być pięknie,  musi tam być wszechogarniające dobro, miłość, otulająca Cię światłość i ogromny spokój. Ty to już wiesz.

Dwa lata, które minęły skurczyły się we mnie do jakichś kilku tygodni lub miesięcy. Ten czas od tamtego momentu nie istnieje i nie potrafi wrócić na swoje zwykłe tory. Jesteś obecna niewidzialnie – czuję Twoją obecność, choć ze sobą nie możemy porozmawiać, ani się zobaczyć. Łapię się na tym, że chciałabym do Ciebie zadzwonić. Nie wykasowałam jeszcze Twojego już nie istniejącego numeru telefonu. Opowiadam Ci życie w myślach. Brakuje mi Ciebie choć czuję, że jesteś - tylko inaczej.

Dwa lata temu kiedy wychodziliśmy z K. z domu. Drzwi zamykał za nami Tata, który chciał zostać w pokoju, w którym jeszcze była resztka Twojego ciepła i całe wasze wspólne małżeńskie życie. Rodzinny dom, w którego ściany wsiąkło Twoje cierpienie, smutek i ciche rozmowy o tym, co nieuniknione, z akompaniamentem lekkiego świstu aparatu tlenowego. Dzisiaj, te same drzwi i ściany chłoną przede wszystkim gwar dwóch małych dziewczynek patrzących z radością na świat, tupanie ich bosych stóp po podłodze, grzechotanie klocków, kolejne wersy bajek i ich bezgraniczna ufność w spojrzeniu. Tyle się zmieniło. Widzisz? 

Dzisiaj odwiedziliśmy Cię w komplecie samych Ci najbliższych – byliśmy z Tobą i dla Ciebie. Kwiaty, znicze, modlitwa, wspólna eucharystia. Potem kolacja właśnie w tym Twoim domu. Byłaś z nami w myślach i wypowiadanych na głos wspomnieniach. O. dobrze zauważyła, że piliśmy przy deserze po lampce porto, które przecież tak lubiłaś i zachowywałaś butelkę tego trunku tylko na specjalne okazje. Mieliśmy taką dzisiaj - z Tobą i dla Ciebie.

I tak sobie myślę, że nie poznałaś osobiście (choć wiedziałaś, że się pojawi) tylko jednej osoby z tych, które się dzisiaj spotkały – malutkiej T. Minęłyście się na życiowej drodze Ty odeszłaś – ona przyszła. Tata teraz ją bardzo często trzyma za rękę i prowadzi bezpiecznie przed siebie.  Widzisz? Pięknie razem wyglądają, prawda? 


sobota, 3 sierpnia 2013

Dziadek

Nie dane mi było go poznać. 2 sierpnia mijają 52 lata od jego nagłej i zbyt szybkiej śmierci. Wczorajsze wędrówki po albumach i dokumentach rodzinnych, które przejęłam po Mamie zaowocowały moim wewnętrznym smutkiem za tym, czego już nie odwrócę, czego nie złapię, co się nie odstanie. Za zagubionymi historiami najbliższych, niektóre z nich kiedyś wysłuchałam z wypiekami na twarzy, kiwając głowa i wierząc naiwnie, że je zapamiętam. Że uwolnione z ust Babci czy Mamy zakiełkują we mnie i po prostu tam będą… Ale tak nie jest. 
A teraz brakuje i tych dwóch ukochanych osób i ich opowieści rodzinnych. Zaczynam więc budować wszystko niejako na nowo. Zadaję pytania tym, którzy jeszcze są i mogą ocalić kilkoma zdaniami postaci tych, którzy odeszli. Czekam, aż we mnie się coś obudzi i otrząśnie ze snu, aż usłyszę w sobie te historie składające się w jedną całość. Bo te wszystkie słowa i istnienia przecież gdzieś żyją równolegle.

Dlatego dzisiaj otworzyłam kolejny segregator, tropiąc ślady Dziadka. Ostatni tydzień jego życia. Są strzępki. Najpierw jedno ze zdjęć. Uśmiechnięta twarz, ciepłe spojrzenie, oczy w  których mieszkały iskierki humoru.

List Babci pisany z Ustronia Morskiego 27 lipca 1961 r. adresowany do jej siostry Basi do Warszawy. Babcia przyjechała właśnie z Warszawy, przez Kołobrzeg do Ustronia. Na dworcu w Ustroniu czekał Dziadek Henryk z trójką dzieci (11, 9 i 7 lat) i był „nawet z kwiatami”. Dziadek był w Ustroniu od dwóch tygodni razem z dziećmi i prababcią Emilią. Kropił deszcz, ale później w ciągu dnia się rozpogodziło, choć nie było za wiele słońca. Około 17 dotarli na plażę, była kąpiel w morzu – tylko Babcia, jak pisze, nie odważyła się na całkowite zamoczenie, a tylko pobrodziła po płytkiej wodzie i wymoczyła nogi. 
Dziadek zarezerwował dla nich osobny, mały pokój, który niespodziewanie zwolniły dwie panie zawiedzione złą pogodą, więc „spało się fantastycznie”. Prababcia gotuje wszystkim obiady, choć czuje się nie najlepiej. „Obecnie trochę narzeka, ale rusza się dobrze i chodzi co dzień do kościoła”. Dzieci zafascynowane są grą w bierki do tego stopnia, że w grę wciągnięta jest cała rodzina, a dziadek Henio gra z najstarszą córką w siatkówkę. 
Babcia z Dziadkiem wybierają się do Ustronia na zakupy i przy okazji wrzucają do skrzynki list, którego lekko pożółkłe kartki trzymam teraz w dłoni. Plan jest taki: w poniedziałek 31 lipca Dziadek z Prababcią Emilią wracają do Warszawy, w Ustroniu na dwa tygodnie zostaje Babcia z dziećmi. Dziadek ma zabrać dwie walizki z brudnymi i niepotrzebnymi rzeczami, tak by zostało tu na miejscu jak najmniej zbędnego bagażu. Babcia prosi ciocię Basię, by nie odbierała ich z dworca, bo Dziadek sam sobie poradzi. Prosi natomiast o kupienie czegoś na poniedziałkowy obiad – „Henio tu podpowiada, że według własnego apetytu”.
Są więc jeszcze przez kilka dni razem, całą rodziną. Uśmiechnięci i szczęśliwi, w komplecie. Potem uściski i pocałunki na pożegnanie. Dziadek pewnie przytula Babcię, całuje i szepcze jej do ucha, by była dzielna i korzystała z wakacji opanowując dzieciaki. Może przed odjazdem mówi, że ją kocha i że zobaczą się za dwa tygodnie w domu? Nie zobaczyli się już.

Dziadek z Prababcią przyjechali cali i zdrowi do Warszawy. Ciocia Basia nie odbierała ich z dworca, zrobiła za to zakupy i przygotowała powitalny obiad. Prababcia Emilia zabrała się zapewne za pranie brudnych rzeczy z dwóch przywiezionych waliz. Dziadek wrócił po urlopie do pracy. Od listopada 1954 roku pracował na stanowisku starszego technika kontroli technicznej  w Rzemieślniczej Spółdzielni Specjalistycznej Elektryków Zaopatrzenia i Zbytu przy ul. Ogrodowej 51 w Warszawie.

W środę 2 sierpnia 1961 roku doszło do wypadku. W czasie przeprowadzania próby wytrzymałości elektrycznej grzejników. Dziadek został porażony prądem. Przez jego 48 letnie ciało przepłynęło 15kV.

O ile dobrze pamiętam wiadomość o jego śmierci wiozła nad morze do Babci Ciocia Basia. Bała się okrutnie, dlatego jechała z kimś samochodem (a może taksówką) do Ustronia w szaleńczym pędzie, by powiedzieć osobiście swojej 40 letniej siostrze, że została wdową z trojką małych dzieci…

piątek, 2 sierpnia 2013

Zatrzymanie

1 sierpnia. Godzina „W”, 17.00. Nie mogłam się zatrzymać na ulicy wraz z innymi, nie mogłam poczuć ogromnej mocy tego tak prostego, wspólnotowego gestu pamięci. Zatrzymałam się więc w pracy, sama. Wstałam od biurka i wyszłam na taras. Na Zawadach syren nie było słychać. Ale dźwięczały mi w wyobraźni i dzwoniły w uszach. Zamknęłam oczy na tę minutę tak krótką a trwającą wieki. I w jakiś niezwykły sposób czułam to co minęło. Szaleństwo walki, determinację, rozpacz, okrucieństwo, cierpienie, odwagę i ogromny strach. Wszystko jak drobne ziarenka piasku przesypujące się w duszy. 

Zatrzymałam się dla tych wszystkich, którzy byli w tym mieście 69 lat temu. Dla mojej 23 letniej wtedy Babci Marysi; dla jej 21 letniej siostry Basi, która w ogniu Powstania straciła swojego ukochanego i po tym nic już nie było dla niej takie samo; dla zastrzelonej przez Niemców praprababci Klementyny, którą znalazły wnuczki Marysia i Basia i same z trudem pochowały na jednym z żoliborskich podwórek, zawijając jej kruche ciało w znaleziony stary kawałek dywanu; dla tych wszystkich, którzy walczyli, którzy musieli uciekać, a potem zamiast domów zastali tlące się ruiny i pył, który przysypał ich dawne ślady. Dla tych wszystkich, których normalne życie zatrzymało się przez wojenny zamęt. Dla tych, którzy mają jeszcze tyle siły by dzielić się z nami tymi wspomnieniami. Możemy słuchać tego, czego wyobrazić się po prostu nie da. Możemy co roku pamiętać. Zatrzymać się, zamknąć oczy i poczuć pod powiekami gorące łzy.

Zdjęcie zrobione 1 sierpnia 1946 r.; znalezione dzisiaj w  rodzinnym albumie, podpisane na odwrocie ręką Cioci Basi: Warta przy miejscu stracenia więźniów na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Moje miasto

Niedawno uświadomiłem sobie, że w Warszawie mieszkam już dłużej niż mieszkałem w rodzinnym Sochaczewie. 19 lat. I choć od lat tu pracuję, tu płacę podatki, dopiero przed miesiącem zameldowałem się w stolicy na stałe. Pokochałem to miasto. Z jego tragiczną historią, katastrofą architektoniczną, cudem odbudowaną Starówką, z rozpierduchą urbanistyczną, z barwnymi mieszkańcami z całej Polski i oryginalnymi warszawiakami. No i z piękną dumą miasta walczącego. Pokochałem to miasto, takie jakie jest. Dziś, w rocznicę wybuchu Powstania, z dumą mówię: moje miasto. 

niedziela, 21 lipca 2013

Proste piękno


Siedzę w ogródku pod naszym szumiącym dębem Emkiem, odchylam głowę do tyłu i patrzę w błękit nieba. Ostatni dzień urlopu. Jutro powrót do pracującej rzeczywistości. Ale jestem bogatsza o wspomnienia, zostało we mnie głęboko w środku uczucie wolności i cudnego wakacyjnego nic-nie-muszenia. Oby udało się je pielęgnować jak najdłużej, by zmieniało perspektywę nie urlopowego życia. 

Bo wystarczy, że zamknę oczy i znowu mknę na rowerze jedną z warmińskich dróg. Ileż radości jest w takim jeżdżeniu. Ukochany K. mknie przede mną. W uszach świst wiatru, którego czuły dotyk czuję na twarzy. Ciepłe fale powietrza znad pół i łąk przetykane chłodniejszymi z lasów i znad jezior. To niesamowite, że w takim rowerowym pędzie z ogromu zapachów można wyłowić nagle intrygującą nutę - niteczkę słodkiego i ciepłego zapachu leśnych poziomek. 

Tyle jest piękna naokoło nas – tak prostego, na wyciągnięcie ręki. Wystarczy tylko na chwilę zapomnieć trochę o sobie i chłonąć naturę całym ciałem. Dać się obezwładnić i otulić. Widoki, kolory, zapachy. Miliony źdźbeł zbóż tańczących w rytm powiewów wiatru, małe wzgórza, pojawiające się nagle srebrzyste, pomarszczone delikatnie jeziora, pola ozdobione najpiękniejszymi kwiatami, które w wazonie nigdy już nie wyglądają tak pięknie, łąki mające tyle odcieni zieleni, że aż wydaje się to niemożliwe, zapach wilgotnej ziemi i suchych sosnowych igieł, ogromne, ciepłe krople letniego deszczu spadające na twarz, piękne motyle, wszystkie odcienie ciepłych pomarańczów i żółci malowanych na niebie przez zachodzące słońce, plusk wody dotykającej deski pomostu. Wreszcie tyle mijanych wiosek rozsianych wśród pól, tyle domów pełnych czyjegoś życia. Małe kapliczki i krzyże przypominające o obecności Kogoś jeszcze. Bezkres, bezczas, radość tu i teraz. 

Życzę sobie z całych sił zachowania tego wszystkiego dalej pod powiekami. To daje radość.

Z wizytą u Gałczyńskiego


W leśniczówce
Tu, gdzie się gwiazdy zbiegły
w taką kapelę dużą,
domek z czerwonej cegły
rumieni się na wzgórzu:
to leśniczówka Pranie
nasze jesienne mieszkanie.

Chmiel na rogach jelenich
usechł już i się sypie;
w szybach tyle jesieni,
w jesieni tyle skrzypiec,
a w skrzypcach, byle tknięte,
lament gada z lamentem.

Za oknem las i pole
las - rozmowa sosnowa;
minął dzień i na stole
stoi lampa naftowa,
gadatliwa promienna
jak ze stołu Szopena.

W nocy tu tyle nuceń
i śpiewań, aż do rana.
Księżyc w srebrnej peruce
gra jak Bach na organach
i płynie koncert wielki
przez dęby i przez świerki -
to leśniczówka Pranie:
nocne koncertowanie.

Chodzi wiatr nad jeziorem
znów zaświecamy lampy;
o, leśniczówko Pranie:
lamp lśnienie, migotanie
księżyc na każdej ścianie,
nocne muzykowanie.

Gwiazdy jak śnieg się sypią,
do leśniczówki wchodzą
każdą okienną szybą,
każdą wrześniową nocą,
w twoim małym lusterku
noc świeci gwiazdą wielką.

Konstanty Ildefons Gałczyński

czwartek, 11 lipca 2013

Warmiński Frasobliwy



Siedzi cichutko w kapliczce tuż przy drodze, skryty w cieniu liści kasztanowca, zapatrzony w zachodzące słońce topiące się co wieczór w wodach jeziora. Przed Jego oczami przetacza się nieustannie cały chaos ziemskiego życia, tylu mijających go rozpędzonych codziennością ludzi. Tylko On taki spokojny, zadumany i ciągle obecny - pomimo wszystko. Wysłucha modlitwy każdego, kto wypatrzy z oddali Jego czerwoną suknię i zbliży się by spojrzeć w Jego zafrasowane oczy.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Czereśniowo


Rwane prosto z drzewa, ciepłe od słońca, soczyste i dojrzałe czereśnie. Dotykają swoimi krągłościami chłodnej blaszanej miski. Odpoczywają w niej po swoim jakże intensywnym i szybkim dojrzewaniu. Kolejne warstwy pięknych owoców w misce.  I jest jeszcze łaskocząca zielona trawa pod bosymi stopami. Zapach  początku lata i szczęścia w rodzinnym domu.

niedziela, 23 czerwca 2013

Esencja radości

Raz w tygodniu odwiedzam rodzinny dom, w którym królują  obecnie dwie małe dziewczynki:  Mała B i Malutka T.  
Dla Małej B. jestem Ciocią Hanią świetną do układania klocków, asystowania w kąpieli, w której odbywa się zabawa w sklep z sokami z pianą, albo leczenie rąk okładami  z piany i zastrzyki lecznicze robione butelką. Okazało się też, że jestem specem od mycia włosów i zabawy z cyklu Mała Pani B. w salonie fryzjerskim. Po kąpieli jest wyciąganie z wanny i wycieranie małego ciała dużym ręcznikiem, pomaganie w zakładaniu piżamy z sową albo dinozaurem. Zawsze klękam na podłodze bo lubię zapomnieć o moim wzroście i móc Małej B. patrzeć w oczy. Właśnie  przy wycieraniu jej mokrych włosów ręcznikiem jest moment, w który Mała B. nakrywa ręcznikiem swoją i moją głowę. W półmroku, którym nagle jesteśmy otoczone widzę jej otwarte szeroko, błyszczące oczy. Patrzy prosto na mnie, zbliża coraz bardziej swoje małe czoło do mojego czoła, zaczyna tajemniczo szeptać „Ciocia Hania ja będę wilkiem, dobrze?”. Dotykamy się już prawie nosami, cały czas patrząc na siebie , ona podnosi wtedy małe ręce i machając palcami tuż przed moją twarzą zaczyna ryczeć jednocześnie się śmiejąc, a ja zaczynam się bać , robię przerażoną minę i głośne „aaaaaaaa” też połączone ze śmiechem. Sceniczny szept Małej B. i jej błyski radości w oczach w czasie tego całego rytuału są po prostu bezcenne. Potem jest wspólne nakładanie sobie pasty na szczotkę małą jej i dużą- moją i mycie zębów połączone z nuceniem starej piosenki „myję zęby bo wiem dobrze o tym kto ich nie myje ten ma kłopoty”, potem jeszcze wspólna, rodzinna modlitwa i czytanie ulubionej bajki- obecnie wygrywa Tupcio Chrupcio.  Jest to piękny wspólny czas odrywający mnie psychicznie na kilka godzin od całej dorosłej rzeczywistości.

Jest i Malutka T., która z każdym tygodniem pnie się coraz bardziej w górę, zmienia nieustannie  i coraz uważniej patrzy na świat. Rozbraja wszystkich swoim pięknym uśmiechem ukazującym coraz więcej zębów. Gada po swojemu snując długie opowieści i naśladuje Małą B. wędrując  za nią niemal krok w kok. Ale jest coś co potrafi tylko Malutka T. To powitanie Dziadka, czyli mojego Taty.  Gdy widziałam tą scenę Malutka T. dopiero co odważyła się sama chodzić.  Stała na końcu korytarza schowana za jego zakrętem. Gdy tylko usłyszała zgrzyt otwieranego zamka najpierw zza rogu wychyliła się jej jasna głowa, potem dwoje niebieskich oczu śledzących z uwagą to co się dzieje w odległym nieco przedpokoju. Gdy pokazała się znajoma postać - Malutka T. przytrzymując się  jeszcze delikatnie dla asekuracji rączką o ścianę pokrytą boazerią wyłoniła się w całym swoim jestestwie. Rozpoznała go. Na jej małej buzi pojawił się rozbrajający, promienny uśmiech, śmiała się nawet oczami. Zaczęła dreptać w jego stronę, piszcząc radośnie, stawiała kroki powoli, ostrożnie, asekurując się ciągle rączką wodzącą po boazerii. Wystarczyły rozchylone na powitanie ramiona Dziadka i już odważniej, stawiając małe kroczki bosymi stopami zdecydowała się sama też wyciągnąć dwie ręce do przodu, porzuciła podparcie i jeszcze nieco chwiejnie ruszyła do przodu. Coraz szybciej, coraz radośniej, przyspieszając na ostatniej prostej wpadła w bezpieczne ramiona i mocno się przytuliła. Cała była radością od małych stóp do czubka malutkiej głowy.  Prawdziwie promieniała. To był widok tak rozczulający i piękny, że nie zapomnę go nigdy. Esencja czystej radości. Naprawdę istnieje.

niedziela, 2 czerwca 2013

Śmierć jako narzędzie postępu

"Myślę, że ludzie muszą się poważnie zastanawiać nad sensem życia tu i teraz właśnie dlatego, że wiedzą, że kiedyś umrą. Gdyby miało się zawsze, zawsze tak po prostu żyć, nikt nie zastanawiałby się poważnie nad życiem. Nie byłoby takiej potrzeby. A nawet gdyby była, to można by sobie powiedzieć: Mam jeszcze mnóstwo czasu. Pomyślę o tym kiedy indziej. Ale tak nie jest. Musimy myśleć teraz, tutaj, w tej chwili. Dlatego dla ewolucji koniecznie potrzebna jest śmierć".

Haruki Murakami, Kronika ptaka nakręcacza

Zdjęcia z pudełka


Podkusiło mnie dzisiaj, chwilę temu, tuż przed północą, by otworzyć stojące na półce w pokoju pudełko ze starymi zdjęciami. Pudełko z pokrywką pod którą czaił się cały tabun dziecięcych uśmiechów, zadziwień odkrywanym światem, błysków szczęścia w oczach i zatrzymanych na fotografiach  oznak najpawdziwszej radości. Wydostały się więc na chwilę, a razem z nimi mimo późnej pory obudziło się to dawne dziecko we mnie. Mamo i Tato - dziękuję Wam za każdą waszą chwilę mi poświęconą, za naukę życia, za piękne dzieciństwo, mój cenny skarb.



czwartek, 30 maja 2013

Wspomnienie

Pojawiło się dzisiaj nagle. Przebłysk. Przeniesienie się nagle w czasie. Wspomnienie. Wizja mglista nieco i postrzępiona, ale mimo to wyciągnęła z jakieś głębokiej i dawno zamkniętej szuflady mojej pamięci dziecięce wspomnienie. To niesamowite, że w ciągu kilku zaledwie sekund powróciły kolory, zapachy, dźwięki i moje pewnie czteroletnie wówczas uczucia. 

Jesteśmy tam, w dawnym dużym pokoju starego mieszkania, w którym mieszkaliśmy przy ulicy Kobielskiej. Z tego pokoju wychodzi się na balkon z widokiem na ulice. Jest upalny dzień, do pokoju wdziera się przez firanki i lekko zasunięte ciemne zasłony słoneczne światło, którego promienie tańczą na drewnianej klepce pamiętającej chyba czasy wojny. Czuję ciepły zapach rozgrzanego żelazka. 

Tak jak dzisiaj jest uroczystość Bożego Ciała, tuż pod naszymi oknami będzie dzisiaj szła uroczysta procesja. Swoją małą osobą czuję, że będzie się działo coś ważnego. Trzymam w dłoni uprasowaną koronkową serwetkę. Na stole leży bukiet peonii. Kilka zielonych łodyg zakończonych ogromnymi pękającymi pąkami, płaczącymi kropelkami lepkiego soku i kilka kwiatów już rozkwitłych: pierzaste, ciemnoróżowe płatki, które w sposób iście cudowny ukryte były wcześniej w pąku. Na wolności są olbrzymim, delikatnym, pachnącym pióropuszem. Peonie zachwycają mnie do dzisiaj. Pomiędzy nimi plącze się gałązka zielonego asparagusa. 

Jest też święty obraz – przed oczami mam Matkę Boską Częstochowską, która zawsze wisiała w pokoju Babci, zerkając na domowników zza szklanej ramki. Wiem, że Babcia szykuje ozdobę balkonu. Na jakimś materiale, którego nie mogę sobie przypomnieć, choć wiem, że był, jakiś mechaty, miękki plusz? Czerwony? Zielony? Przymocowany był  ten obraz, wokół niego kwiaty i chyba też koronkowe serwetki dla ozdoby. Wszystko przewieszane było przez balustradę naszego balkonu. By był piękny i uroczysty, by godnie i pięknie towarzyszył procesji, patrzył na sypane na ulicy płatki kwiatów, by wdychał woń kadzidła. 

Nie umiem powiedzieć czy to co dzisiaj do mnie po latach wróciło jest prawdą. Ale dzisiejsze świąteczne wspomnienie było niezwykle realne. Taki prezent na dzisiejsze Boże Ciało.

niedziela, 26 maja 2013

Dla dwóch Mam

Do Mamy H.
To już drugi Dzień Mamy, bolący i kłujący w środku. Nie ma Ciebie. Nie mogę przytulić Cię mocno i objąć. Śmiesznie to nasze obejmowanie się musiało wyglądać. Wysoka i niska. Mała i duża Hania. Gdy stałyśmy tak przytulone, mogłam oprzeć brodę na Twojej głowie, a Twoje włosy  przetykane srebrzystymi nitkami czasu łaskotały mnie w twarz. Mocno mnie obejmowałaś i bujałaś na boki, mrucząc Moja malutka córeczka… 

Nie pamiętam zupełnie jak to było gdy to ja sięgałam Ci do ramienia. Ile laurek narysowanych na dzień Mamy Ci przekazałam? Jak Cię znam, są pewnie gdzieś zamknięte jak cenne historyczne okazy, w teczce spoczywającej na dnie szafy strzeżonej teraz przez Tatę? Ile usłyszałaś ode mnie wierszyków, ile bukietów kwiatów Ci wręczyłam? Czy myślisz, że umiałam Ci powiedzieć jak bardzo Cię kocham? Mam nadzieję, że czułaś to niezależnie od majowego święta, do samego końca… a może raczej początku innego Twojego życia, mojego życia? 

Teraz  kroczysz za mną codziennie, idziesz moimi śladami, czasami patrząc przelotnie w lustro dostrzegam Twoje spojrzenie w moich oczach. Dziękuję Ci Mamo za to, że jesteś. Jak specjalny Anioł Stróż.  Za to, że jesteś choć tak inaczej niż dawniej.

Do Mamy J.
Jakie to szczęście, że prawdziwie objąć mocno mogę drugą Mamę – otrzymaną w prezencie razem z moim K. Bez Ciebie nie miałabym takiego Męża! Nigdy nie potrafiłam powiedzieć o Tobie teściowa, bo to słowo według mnie jest zupełnie beznadziejne i nijak nie pasuje do Ciebie. Jesteś moją drugą, cenną Mamą. 

Dziękuję Ci za troskę o mnie, za wszystkie rozmowy i rady, za wszelkie instrukcje kulinarne, wspólne szykowanie świąt i wspólnych obiadów, koszenie trawy, nalewkę z wiśni, za to, że pamiętasz tyle historii opowiedzianych przez moją Mamę i możesz mnie teraz w jej zastępstwie oświecać. Za spacery, pedałowanie rowerami wśród zielonych pól i nagłe poprawki krawieckie. Za to, że z przyjęłaś mnie tak od razu, do ciepłego, rodzinnego domu, do miejsca na ziemi gdzie chce się wracać.
Dziękuję!

czwartek, 16 maja 2013

Pani Zofia, szparagi i kwitnący bez

Nie można już dzisiaj tradycyjnie wpaść do Niej z wizytą, odeszła z tego świata mając 95 lat i zabrała ze sobą magiczny czas proszonej herbaty imieninowej. Droga Pani Zofia. Myślę o niej dzisiaj od samego rana. Gdy tylko przymknę oczy, pod powiekami roi się od wspomnień, obrazów, takich błysków obecności, innego czasu. 

Odkąd ją poznałam co roku 15 maja był czasem popołudniowego, imieninowego spotkania. W jej małym mieszkanku w kamienicy, z trzeszczącą pod stopami klepką zawsze zjawiało się grono osób jej w jakiś sposób bliskich. Część z nich, tak jak mnie, kiedyś uczyła francuskiego. Grono jej najbliższych przyjaciół z dawnych czasów topniało z każdym rokiem, im więcej jej przybywało lat, tym częściej wykreślała ze swojego notesu kolejne nazwiska. Ich właściciele znikali z kolejnych imienin Zofii, milkły ich opowieści o przeszłości, wszystkie anegdoty i żarty, milkły kolejne głosy tworzące imieninowy gwar. Ale Ci, którym jeszcze dane było przybyć mogli wąchać unoszący się zapach świeżych  konwalii i białego bzu, które chyba zawsze, o ile pamiętam, pojawił się w jakimś wazonie stojącym na brzegu regału. 

Pani Zofia odziana w ulubioną biel - zapinaną na małe guziczki bluzkę, białą spódnicę sięgającą do połowy bardzo szczupłej łydki, z nieodłączną srebrną bransoletką na przegubie dłoni i naszyjnikiem z drobnych perełek przylegającym do szyi. Zawsze ze starannie ułożoną, krótką fryzurą i białymi włosami ułożonymi w delikatna falę nad czołem. Zza lekko przyciemnianych okularów zerkały na wszystkich niezwykłe, szkliste oczy, w kolorze, którego nie potrafię już określić, które do samego końca życia ich właścicielki miały w sobie żywe ogniki wesołości. Tylko marznące wiecznie stopy były odziane dodatkowo tak jak zawsze, w białe, podciągnięte wysoko ponad kostkę skarpetki i ciepłe domowe bambosze. Tak łatwiej się chodziło, drobnymi, prężnymi krokami między małą kuchnią a salonem wypełnionym gwarem gości.

Jak imieniny Zofii, to obowiązkowe danie na ciepło – czyli białe szparagi z wody, polane masłem z bułką tartą. To dzięki tym wizytom pierwszy raz jadłam „to coś”, które było wcześniej warzywem tak dziwnym i nieoswojonym jak nieregularna odmiana czasowników francuskich. A tu na talerzu rozpływało się w ustach, miękkie i przepyszne. Dzięki tej pięknej znajomości z ich wierną fanką zagościły także na naszym stole. 

Pamiętam inne, już codzienne spotkanie z panią Zofią, na którym uczyła mnie co z tymi szparagami począć. Stałyśmy obydwie w jej małej kuchni, ona trzymała w dłoniach pęczek cienkich, białych szparagów. Aniu, kotuchna, pamiętaj im cieńsze tym lepsze, muszą skrzypieć gdy się o siebie ocierają, wtedy są świeże. Szparagi rozsypane na stoliku pod oknem i cierpliwa lekcja ich wspólnego obierania. Mały nożyk w dłoniach pani Zofii, sprawnie zabierający się do dzieła. Te stare, szczupłe dłonie, z coraz bardziej cienką, papierową jakby skórą, cały czas były pięknie zadbane. Na serdecznym palcu mieszkał srebrny rodowy sygnet z herbem.

W czasie innego specjalnego spotkania uczyłam się razem z nią robić jej specjalność – tort orzechowy z kremem kawowym. Przysmak, który też pojawiał się zawsze jako deser na jej imieninach i cudownie smakował popijany herbatą. Mam przepis pisany jej ręką i moje do niego skrzętne notatki. Nigdy sama go jednak nie wykonałam, jakoś zabrakło mi odwagi.Teraz czuję, że nadszedł czas by uczcić jakoś specjalnie majowe imieniny Zofii, tak by mogła się z góry do nas uśmiechnąć i wiedzieć, że te imieninowe popołudnia z nią są ciągle w nas. Będą więc szparagi, będzie tort, będzie zapach bzu.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

7 lat

Dzisiaj punkt 17.00, dokładnie 7 lat po ślubie, 700 m mozolnego podejścia na Babią Górę (1725 m npm) i jesteśmy. Trud, pot, potknięcia, wzajemne wsparcie, trzymanie się za rękę, droga na szczyt ramię w ramię, wspólne patrzenie i zachwycanie się pięknem. Szczęście :)

Mężu: dziękuję Ci za to, że pokazałeś mi góry, że od samego początku mogliśmy ruszyć na wspólną wędrówkę, za tyle wydreptanych kilometrów, za zachwyty nad krokusami, chmurami i wszystkimi widokami, za to, że każda górska wyprawa umacnia i zbliża.
Dziękuję Ci za te niezwykłe chwile bliżej nieba!

sobota, 20 kwietnia 2013

W Żelazowej Woli


Powietrze pachnące wiosną, delikatna muzyka Chopina oplatająca mnie z czułością jak niewidzialna mgła, nuty wpadające jedna po drugiej prosto do wnętrza duszy i szukające schronienia w jej zakamarkach. Ziarna nostalgii oraz spokój i radość, że znowu mogę tu być. Niezachwiana pewność, że na końcu parkowej alejki wyłonią się tak samo jak poprzednio bielone ściany dworku, dwie proste kolumny, gontowy dach. 

Przestrzeń pamięci, nieobecna obecność. Pierwszy krzyk narodzonego dziecka, noce w małej kołysce, zaledwie kilka miesięcy później wyjazd całej rodziny do Warszawy, potem jeszcze kilka krótkich świątecznych i wakacyjnych odwiedzin w tym miejscu, pierwsze dźwięki fortepianu, zagrane nuty ulatujące w niebo, ostatnia przelotna wizyta 20-letniego Fryderyka w tym miejscu i jego ostatnie spojrzenie na oddalający się dom. 

Czy wracał tu myślami będąc w Paryżu? Czy komponując zamykał oczy i czuł delikatny powiew wilgotnego wiatru znad Utraty? Teraz z pokoju, w którym się urodził zamiast jego dziecięcego płaczu wydobywa się skomponowana przez niego muzyka. Chopin rodzi się w tych dźwiękach nieustannie, ciągle na nowo. Porusza kolejne dusze. Powietrze w Żelazowej Woli pełne jest jego nieuchwytnej obecności.

Ożywienie


sobota, 13 kwietnia 2013

Po zimie

Gdy tylko rosnąca z każdym dniem temperatura pożerała wielkimi kęsami zalegający w naszym ogródku śnieg, wgryzając się w niego z dzikim zapamiętaniem i połykając w otchłań kolejne jego porcje; gdy deszcz i wiatr dokończyły misterne dzieło, niszcząc ostatnie oznaki zbyt leniwie odchodzącej od nas zimy; gdy ziemia poczuła  pierwsze prawdziwie, ciepłe promienie słońca - oto zjawiły się i wyrosły ekspresowo na wiosennych drożdżach nasze ogródkowe krokusy. Uśmiecham się patrząc na ich kolorowe delikatne główki ozdabiające nasz pozimowy pseudotrawnik niczym egzotyczne broszki.
Piękne jesteście krokusiki ze swoją siłą życia. Zarażajcie nas wiosenną radością!

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Tajemnica mazurka


Tegoroczne przygotowanie do Wielkanocy uświadomiło mi, jak blisko są Ci, których nie ma już z nami na tym świecie. Przecinamy codziennie zostawione przez nich ślady, powtarzamy gesty, które robią razem z nami oni – już niewidzialni, robią je z nami równocześnie ich delikatne, niewidzialne ręce wtórują temu co wykonują nasze dłonie.  To niezwykłe doświadczenie, które dało mi odczuć, że nie jestem sama w tej kulinarnej, przedświątecznej krzątaninie. Jesteśmy tu wielopokoleniowo, tworzymy historię, rodzinną opowieść, dajemy życie przedmiotom i przedłużamy piękne tradycje.

Pieczenie mazurków, od zawsze jest elementem wielkanocnej tradycji w moim domu. Odkąd pamiętam pomagałam Mamie w ich przygotowywaniu, uczyłam się od niej krok po kroku tego co tworzy mazurek. Jako mała dziewczynka z zapałem obierałam z mokrych skórek migdały, odcedzałam rodzynki. Byłam specem w dosypywaniu kolejnych śnieżnobiałych łyżek cukru pudru do ukręcanej przez Mamę lukrowej polewy czy też w robieniu małych wałeczków z miękkiego, kruchego ciasta, które Ona układała starannie tak by stały się brzegami mazurka rozpychającego się w metalowej blaszce. Wspólne, świąteczne dzieło, rytuał dwóch Hań.

Gruby, granatowy brulion formatu A4 - który był dla Mamy skarbnicą  przepisów sprawdzonych i tych, poleconych, czekających na osobiste przetestowanie - mieszka teraz ze mną i stoi na kuchennej półce.  A w zeszycie przepis  pod literą „K” – kruche ciasto babci Emilii.  Równe, okrągłe, staranne literki pisane przez Mamę po raz kolejny układają się w rodzinną recepturę. Ile razy był czytany ten przepis? Ile razy ręce należące do mojej prababci Emilii, mojej babci Marysi, mojej Mamy odmierzały 600 g mąki, 400 g margaryny lub masła, 200 g cukru pudru? W jaki sposób oddzielały białka od żółtek w  jajkach – tak by mieć cztery żółciutkie skarby, które doda się do ciasta? Czy stukały w skorupki nożem, a potem delikatnie wyłuskiwały ze śliskiej, przezroczystej białkowej toni kulkę żółtka? A może stukały jajkiem o brzeg miski? Jakie miały stolnice na których siekały mąkę z tłuszczem i potem cukrem pudrem? Ile poruszeń noża góra- dół, przód- tył po stolnicy, szybko, szybciej, by kawałki margaryny coraz bardziej zanurzały się w miękkiej, chłodnej mące, by stawały się coraz mniejsze i mniejsze? Czy tak jak ja czuły przyjemne ciepło płynące z dłoni, które zagniatają powoli ciasto po dodaniu  żółtek i czują, że mają w sobie moc, by ta bezładna masa stała się gładką, sprężystą kulą? 

Jestem pewna,  że powtarzam ich gesty, że dotykamy swoich dłoni zanurzonych w mąkę, że śledzimy swoje dotyki palców nadających ciastu kształt.  Razem wyklejamy ciasto w prostokątnych foremkach – jest plastyczne i słucha się nacisku opuszków palców.  - Ma być cienko, jak najcieniej – w głowie słyszę głos Mamy – a moje dłonie automatycznie powtarzają jej gesty. Tak dobrze pamiętam jej dłonie i palce wykonujące czynność wyklejania formy. Śledzę je w pamięci.  Zostawiamy na cieście swoje linie papilarne jak obrazy i dokument mówiący, że tym razem, w tym konkretnym czasie to dzieło jest jednak dziełem tylko jednej z nas.

Nasz rodzinny mazurek to: cienka warstwa upieczonego kruchego ciasta, na nią cienka warstwa kwaśnej konfitury (najlepsze są z czarnych porzeczek lub mirabelek), na to rozsypana porządna porcja pomieszanych bakalii (posiekane migdały, orzechy, rodzynki), a na koniec  wszystko polane kakaowym lukrem – gładką materią okrywającą szczelnie bakaliowe wnętrze.

W tym roku Mama ma swój wkład w moje mazurki. Przede mną stoi słoiczek konfitur z naklejką „Mirabelki 2004” wyszperany w piwnicznych zapasach. To konfitury robione przez Nią osobiście z myślą, że będą mogły przytulić się do kruchego, mazurkowego ciasta w któreś kolejne święta Wielkanocne.

I jest jeszcze makutra. Migała od zawsze gdzieś w przestrzeniach szafek, uczestniczyła w przeprowadzkach. Dostałam ją od Mamy, gdy urządzałam swoją pierwszą samodzielną kuchnię. Od tamtej pory jest ze mną i uczestniczy  w powoływaniu do życia kolejnych pokoleń mazurkowych polew kakaowych.  Cukier puder połączony z kakao, odrobina wrzątku i kręcimy drewnianą pałką. Delikatny proszek zamienia się w gęstą, ciemnobrązową masę, pochłania zawartość makutry – lukrowa otchłań.

Wszystko gotowe. Udało się po raz kolejny. W łączności pokoleń. Dziękuję Wam.  Niech to trwa.

sobota, 30 marca 2013

Wielkanoc 2013


W tegoroczne Święta Wielkanocne nie da się uciec od porównań do... Bożego Narodzenia. To trochę tak jakby Ktoś chciał nam przez to zwrócić uwagę na głęboką więź łączącą te dwa najważniejsze momenty roku. Wtedy rodzi się dzieciątko, Syn Boży. Teraz to dziecię jest już dojrzałym mężczyzną, który dobrowolnie przyjmuję mękę i śmierć. A zaraz potem zmartwychwstaje, czyli rodzi się na nowo w przemienionym ciele i w innym wymiarze.

Życzymy Wam w tym szczególnym czasie wiary w to, że narodziliśmy się do wielkich rzeczy; nadziei, która mówi, że za zasłoną widzialnego czeka na nas inne niewidzialne; i miłości, która nas bezpiecznie przeprowadzi przez ten świat. 

Konrad i Hania

sobota, 9 marca 2013

Broad Peak i druga strona lustra


Zimowa wyprawa na Broad Peak zakończona dramatem. Alpinizm, Himalaje, silny, lodowaty wiatr, temperatura -30 stopni, wysokość 8047 m. n.p.m, brak tlenu, ekstremalne warunki, skalne szczeliny, zlodowaciałe ściany. I czterech mężczyzn, którzy pomimo to postanowili być zdobywcami góry. Szaleństwo? 

Maciej Berbeka - 58-letni TOPR-owiec, przewodnik górski, ratownik, należący w latach 80-tych do czołówki światowego himalaizmu.  Nie wrócił ze swojego trzeciego spotkania z Broad Peak. Przeczytałam dzisiaj jego piękne słowa o pasji gór, o innym sposobie myślenia, o pragnieniu bycia tam, wysoko. Tak mówił w jednym z wywiadów o obcowaniu ze śmiercią: 

Ocieramy się o tę granicę. W naszych rozmowach w górach było takie określenie: czy dotknąłeś już drugiej strony lustra, czy tam już  zaglądnąłeś. I ktoś, kto tego uczucia doświadczył, w podświadomości chce do tego wracać, potrzebuje być w tej sytuacji, gdy poziom adrenaliny będzie tak duży, a stawka będzie tak wielka, że znowu mu się za tę drugą stronę lustra uda spojrzeć. W innej  przypominanej rozmowie pięknie mówił o życiu górami: Góry to moja miłość. Wypełniają moje życie i stały się też moim zawodem. A po co tam idziemy? Mnie odpowiada najbardziej trywialne: »bo góry są «. Bywa tak, że nie potrafię wysiedzieć w domu, nosi mnie. Jest jakiś głód, chęć sprawdzenia, przeżycia. Na wysokości człowiek czuje się jakoś inaczej, nawet fizycznie. To dziwny stan. Wracając z Himalajów, czuję się odmieniony. Mam znów siłę, by coś robić. Życie składa się ze zbyt wielu szczegółów, kłopotów, zmagań z banałem. Trzeba odetchnąć, żeby te przeszkody wydały się nieistotne, choć na chwilę. Trzeba czasem spojrzenia z góry na to, co zdarza się w dolinach naszej codzienności. Człowiek traci do tego dystans. Góry go przywracają.

/cytaty za: Wojciech Fusek, Tajemnica Broad Peak, GW 09-10.03.2013/

czwartek, 28 lutego 2013

Milana - miła światu

Milana (w wersji rosyjskiej Miłana) - to słowiańskie imię, którego źródłosłów (mil-) oznacza: miła, uprzejma. A imię w całości można tłumaczyć na: ulubiona, ukochana. A zatem doskonałe imię dla dziewczynki!

Przyszła na świat w Sochaczewie dziś, w czwartek 28 lutego 2013 roku, o godzinie 18.30. Waga: 4160 gram. Wzrost: 58 cm. Kawał słowiańskiej kobietki :)

Z ojca Polaka i matki Rosjanki, już od poczęcia nosi w sobie pierwiastek różnorodności, wielokulturowości i otwartości na świat. Oby ten świat, kochana Milanko, był dla Ciebie przyjazny i stał się miejscem dobrego, szczęśliwego życia pod czujnym i miłującym okiem Boga wszystkich narodów, wyznań i religii. Witaj!
HaiKo 

środa, 27 lutego 2013

Nie zwlekaj

Kochaj innych, tych, którzy Ci zostali i mów im to. Nie zwlekaj. To jedyna rzecz, której śmierć może nas nauczyć, że nie ma nic pilniejszego niż miłość.

/Eric Emmanuel Schmitt, "Ewangelia według Piłata", s.27/

czwartek, 21 lutego 2013

90 lat później

Dzisiaj kończyłaby równo 90 lat. Gdyby jeszcze była z nami, gdyby żyła dalej, patrząc na świat swoimi błękitnymi oczami... Wydobyłam dzisiaj, pamiętając o jej urodzinach, stary album ukrywany kiedyś w skrzypiącej szufladzie jej komody. Teraz stoi na mojej półce i przyciąga tajemnicą ludzkich historii zaklętych na zdjęciach, zatrzymaniem chwil, uśmiechów, spojrzeń. Inne życie ludzi najbliższych, ale i tych którzy już nigdy nie będą rozpoznani. Nie ma śladu ich imienia i nazwiska, wiadomo tylko, że w tamtym miejscu i czasie ktoś trzymający aparat uchwycił ich spojrzenie, zatrzymał uśmiech, czy gest - nieodwracalnie. 

Przewracałam kartki, szukając jej wzroku. Jest. Ma 12 lat dwa warkocze, ze skupieniem i zmarszczeniem brwi patrzy prosto i śmiało prosto w obiektyw. Potem jest nieśmiałą ale jednocześnie intrygującą 20-letnią kobietą, skrywającą swoją  delikatnie uśmiechniętą twarz w cieniu kapelusza. Na odwrocie zdjęcia granatowym tuszem podpisano: rok 1943. Wojna. Kolejne zdjęcie także z tego samego roku. Uśmiechnięta dziewczyna z zamkniętymi oczami - pewnie to zdjęcie było jednym z całej serii. Jednak można było chwytać promyki radości pomimo wojny.

A ja pamiętam Cię, Ciociu, już zupełnie inną. Wtedy gdy mogłam, niestety nie potrafiłam rozmawiać z Tobą o Tobie z tych zdjęć. O pierwszej miłości, o pracy w niemieckiej fabryce graniczącej z murem warszawskiego getta, o podróży statkiem Batory i wyprawie do Rzymu... Mam teraz w głowie strzępki Twoich słów. Czy jest szansa by poskładać je w jakąś całość? Pamiętam, że miałaś świetne poczucie humoru i lubiłaś się śmiać. Porozmawiajmy o "rozwoju dorożkarstwa w Południowej Afryce" - tak mówiłaś by nas rozbawić. 

Pamiętam jak jako 4 czy 5-letnia dziewczynka nocowałam u Ciebie, na skrzypiącym polowym łóżku, w pachnącej, wykrochmalonej pościeli, z Tobą cicho chrapiącą na dużym łóżku tuż obok mnie. Wieczór u Ciebie to był istny raj: buty na obcasach, Twoje halki jako wieczorowe, powłóczyste suknie, masa korali i klipsów - najcenniejsze skarby, zapach naftaliny unoszący się z najgłębszych czeluści Twojej tajemniczej szafy. Zawsze miałaś w kieszeni płaszcza i w torebce jakieś cukierki - kolorowe landrynki czy miętusy, którymi obdarowywałaś wszystkich napotkanych ludzi. Gdy złościłaś się na Babcię, czyli Twoją półtora roku starszą siostrę, mówiłaś o niej "ach ta Mańka" i kręciłaś głową! Potrafiłaś wdrapać się na górę piachu i gruzu by zerwać kolejne maki na delikatny, piękny choć nietrwały bukiet. I raz przypłaciłaś taką wspinaczkę startymi nosem i czołem. 

Przyjeżdżałaś by się nami zająć, przez pół Warszawy o jakiejś kosmicznej porannej porze, by rodzice mogli iść spokojnie do pracy. W siatce wiozłaś świeżą, pachnącą chałkę. Przywoziłaś w termosie w czerwono-granatową kratkę kulki lodów prosto z Zielonej Budki. Próbowałam się od Ciebie nauczyć szydełkowania lecz nie starczyło mi cierpliwości. Ale gwiazdki z pasków papieru na choinkę pamiętam do dzisiaj. 

Tyle wspomnień można wyczarować gdy się zatrzymam i zagłębię w siebie. Dziękuję Ci, Ciociu, za wspólny czas - ten zapamiętany dokładnie i ten jeszcze nieodkryty.  Urodzinowo życzę Ci, piękna kobieto w kapeluszu, bezgranicznego szczęścia w niebie! Na wieki wieków. Amen.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Zerwane korale


Uczestnicząc w śmierci innych ludzi, w śmierci bliskich, sami trochę umieramy, sami stajemy się trochę bardziej śmiertelni
/Andrzej Stasiuk, „Grochów”, s. 37/

Mróz szczypiący w nos i policzki, skrzypiący pod nogami śnieg, obłoczki pary wydychane z naszych ciepłych ust w zimową przestrzeń. Ledwo odczuwalny dotyk zimowego słonecznego światła przedzierającego się przez nagie gałęzie drzew. Dreptaliśmy noga za nogą, przecieraliśmy wąski szlak w zasypanej śniegiem do połowy łydek alejce. Pustka. Cisza. Tylko nasza żywa obecność zakłócająca spokój. Odrealnienie. 

My stąpający środkiem alei, jak korytarzem, po obu naszych stronach niekończące się rzędy niby-łóżek. Każde z nich przykryte grubą, puchatą ciepłą kołdrą. Pierzyną utkaną ze śniegu, opatulającą dokładnie to, co pod nimi. Spokojny, cichy sen zmarłych. Zimowe, śniegowe okrycia grobów. Nawet krzyże ubrane zostały w białe czapy. Setki, tysiące niezwykłych kołder bielejących po horyzont.


Przyszliśmy Cię odwiedzić, Babciu. Dokładnie wczoraj minęły 4 lata od Twojego odejścia. Kolejna rocznica, w którą nie chce się wierzyć. Odnaleźliśmy Cię pod puchatą warstwą śniegu. Ogrzaliśmy płomieniem kilku zniczy. Rozmawialiśmy o tym, że pamiętamy tamten dzień jak dzisiaj. Jakby to, co się stało i co już nie może się odstać, było przed chwilą. Wczoraj. Zadumani nad grobem, wpatrujący się w mroźną przestrzeń, przypominaliśmy sobie Ciebie w tych ostatnich wspólnych godzinach na tym świecie. 

A ja pod powiekami miałam jeszcze poranny, świeży sen, w którym Cię spotkałam. Pojawiłaś się w nim zupełnie nieoczekiwanie, zaświadczając - z uśmiechem patrząc mi w oczy i kiwając siwą głową - że owszem, było źle, był szpital, ale przecież wszystko jest już dobrze. I teraz, w tym śnie, jesteś tu ze mną i możesz mi odpowiedzieć na pytania, na które nie znam odpowiedzi, a które mi chodzą ostatnio po głowie. Poszukuję przecież rodzinnych opowieści, które się gdzieś pogubiły, które się rozsypały jak zerwane korale. Zniknęły, zatarły się przez nieuważność słuchania i przez pośpiech życia. Czas je pozbierać i ocalić. Dziękuje Ci Babciu, że mogę na Ciebie liczyć. Musimy tylko częściej ze sobą rozmawiać... pomimo wszystko.