piątek, 24 grudnia 2010

Życzenia na Święta i Nowy Rok

Na te Święta Bożego Narodzenia oraz na Nowy Rok 2011 składamy wszystkim najlepsze życzenia.

Mędrcy nie znaleźliby betlejemskiej stajenki, gdyby nie światło gwiazdy na niebie, która wskazała im drogę. Życzymy Wam jak najwięcej takich świateł - ludzkich, ziemskich i spoza nas -
które wskażą dobry kierunek, rozjaśnią szarą codzienność i rozpromienią Was dobrem i pięknem.

Hania i Konrad

czwartek, 23 grudnia 2010

Wigilia na Syberii

Jacek Kaczmarski w 1980 roku napisał piosenkę na motywach obrazu Jacka Malczewskiego "Wigilia na Syberii". Muzykę dopisał Zbigniew Łapiński. Każdy, kto choć raz przeżył wigilię poza domem zrozumie siłę tego tekstu.

Zasyczał w zimnej ciszy samowar
Ukrop nalewam w szklanki
Przy wigilijnym stole bez słowa
Świętują polscy zesłańcy
Na ścianach mroźny osad wilgoci
Obrus podszyty słomą
Płomieniem ciemnym świeca się kopci
Słowem - wszystko jak w domu

"Słyszę z nieba muzykę i anielskie pieśni
Sławią Boga że nam się do stajenki mieści
Nie chce rozum pojąć tego chyba okiem dojrzy czego
Czy się mu to nie śni"...

Nie będzie tylko gwiazdy na niebie
Grzybów w świątecznym barszczu
Jest nóż z żelaza przy czarnym chlebie
Cukier dzielony na kartce
Talerz podstawiam by nie uronić
Tego czym życie się słodzi
Inny w talerzu pustym twarz schronił
Bóg się nam jutro urodzi.

"Król wiecznej chwały już się nam narodził
Z kajdan niewoli lud swój wyswobodził
Brzmij wesoło świecie cały oddaj ukłon Panu chwały
Bo to się spełniło co nas nabawiło serca radością"...

Nie, nie jesteśmy biedni i smutni
Chustka przy twarzy to katar
Nie będzie klusek z makiem i kutii
Będzie chleb i herbata
Siedzę i sam się w sobie nie mieszczę
Patrząc na swoje życie
Jesteśmy razem - czegóż chcieć jeszcze
Jutro przyjdzie Zbawiciel

"Lulajże Jezuniu moja perełko
Lulaj ulubione me pieścidełko
Lulajże Jezuniu lulajże lulaj
A ty go Matulu w płaczu utulaj"...

Byleby świecy starczyło na noc
Długo się czeka na niego
By jak co roku sobie nad ranem
Życzyć tego samego
Znów się urodzi, umrze w cierpieniu
Znowu dopali się świeca
Po ciemku wolność w Jego imieniu
Jeden drugiemu obieca...

A tu można posłuchać piosenki w wykonaniu Jacka Kaczmarskiego, Przemysława Gintrowskiego i Zbigniewa Łapińskiego: http://www.youtube.com/watch?v=uVIPp6LJ7MU

sobota, 11 grudnia 2010

Llosa: Dlatego musimy dalej śnić, czytać i pisać

Bylibyśmy gorsi, niż jesteśmy, bez dobrych książek, które czytamy - powiedział Mario Vargas Llosa w mowie noblowskiej kilka dni temu w Sztokholmie. Bardzo ciekawe zdanie. Odwróćmy je zatem i zapytajmy retorycznie: A co jeśli dobrych książek w ogóle nie przeczytaliśmy?

Peruwiański laureat literackiego nobla wygłosił nietuzinkowe przemówienie. Mądre, poruszające, przekonujące i piękne. 74-letni pisarz dał popis mistrzostwa słowa. Od razu chce się zajrzeć do jego książek.

Inny cytat: Literatura opacznie przedstawia życie, a jednak pozwala lepiej je zrozumieć, połapać się w labiryncie, w którym się rodzimy, błąkamy i umieramy. Daje nam zadośćuczynienie po niepowodzeniach, jakich nam przysparza prawdziwe życie.

Jeszcze inny: Bo świat bez literatury byłby światem bez pragnień, ideałów i nieposłuszeństwa, światem automatów pozbawionych zdolności do wyjścia poza siebie, przemiany w drugiego, w innych, lepionych z glin naszych marzeń.

I jeszcze jeden cytat, mój ulubiony: Literatura, jak czary, które każą nam śnić, że mamy to, czego nie mamy, być tym, kim nie jesteśmy, sięgać niemożliwej egzystencji, w której niczym pogańscy bogowie czujemy się zarazem przyziemni i wieczni, wpaja nam ducha niezgody i buntu kryjącego się za wszelkimi dokonaniami, które pozwoliły ograniczyć przemoc w stosunkach między ludźmi. Ograniczyć zaledwie, nie położyć jej kres. Bo nasze dzieje będą zawsze niedokończone. Dlatego musimy dalej śnić, czytać i pisać, bo to jest najskuteczniejszy znany nam sposób ulżenia naszej przemijającej kondycji, pokonania robaka czasu i czynienia możliwym tego, co niemożliwe (Gazeta Wyborcza, 11-12 grudnia 2010).

To jest mowa o wielkich mocach literatury, a także o pięknie człowieka, jakie literatura z niego potrafi wydobyć. Warto przeczytać, a zaraz potem sięgnąć po dobrą książkę!

niedziela, 28 listopada 2010

Pierwszy śnieg



Jesienne trawy z zaskoczenia okryte puchową pierzynką śniegu i suche, kolczaste kwiaty w lekkich białych czapeczkach.
Tak - wczoraj w nocy spadł pierwszy śnieg!

sobota, 27 listopada 2010

O Konradzie, który zjadł pająka

Konrad urodził się ok. 900 roku jako syn hrabiego Henryka, pana na Altdorf, położonego w południowych terenach obecnych Niemiec. Uczył się w szkole katedralnej, a w 934 r. został powołany na biskupa pobliskiej Konstancji. Konstancja - która leży nad jeziorem Bodeńskim w miejscu, gdzie wpływa do niego rzeka Ren i jednocześnie na granicy ze Szwajcarią - była w tym czasie stolicą największej diecezji katolickiej na północ od Alp.

Biskup Konrad za pieniądze z majątku rodzinnego ufundował wiele kościołów, klasztorów oraz szpital. Odbył trzy pielgrzymki do Jerozolimy, a także kilkakrotnie pielgrzymował do Rzymu. Pomimo burzliwych wydarzeń politycznych w tym czasie (pomiędzy cesarzem Ottonem I, Rzymem i Bizancjum) udało mu się od nich zdynstansować, nie angażując się po żadnej ze stron, a skupiając na swojej pracy. Dzięki temu został zapamiętany jako dobry biskup swojej diecezji. Zmarł w roku 976, a kanonizowany został podczas Soboru Laterańskiego I w 1123.

Jedno ze średniowiecznych podań opowiada historię o tym, jak bp Konrad odprawiał mszę i nagle wpadł mu do kielicha z konsekrowanym winem pająk. A trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach pająki uważane były za trujące. Mimo to, okazując szacunek dla eucharystii, Konrad nie przestraszył się i wypił zawartość kielicha wraz z pająkiem, dając tym samym świadectwo odwagi oraz mocy wiary. Dlatego w chrześcijańskiej ikonografii przedstawiany jest najczęściej w stroju biskupim i z kielichem lub kubkiem w ręku. A motywem często pojawiającym się w jego towarzystwie jest pająk.

Wspomnienie św. Konrada obchodzimy w Kościele 26 listopada.

sobota, 13 listopada 2010

Ostatnie zdanie Herlinga-Grudzińskiego

Gdy Gustaw Herling-Grudziński zmarł w lipcu 2000 roku, pozostawił po sobie między innymi dwa niepublikowane opowiadania: Wędrowiec cmentarny oraz Wiek biblijny i śmierć. Tego drugiego nie zdążył ukończyć.

W tym niedokończonym opowiadaniu pisarz stosuje często przez siebie wykorzystywaną metodę łączenia elementów prawdy, historii z wydarzeniami i postaciami fikcyjnymi. Opowiada tu o długowiecznym starcu, pełnym życia nawet po setce, o jego zaplątaniu we włoski faszyzm oraz zmaganiu ze śmiercią. Niestety historia kończy się w momencie, gdy mają nastąpić jakieś ważne wydarzenia. Herling-Grudziński zapewne miał na nie jakiś pomysł, ale już ich nie spisał.

Czyta się to z dużym zainteresowaniem, ale największe wrażenie zrobiło na mnie ostatnie zdanie rozdziału, które - jak się potem okazało - stało się ostatnim zdaniem pozostawionej historii i najprawdopodobniej ostatnim zdaniem w ogóle w życiu pisarza zapisanym. A brzmi ono tak:

"Nie mogliśmy podejrzewać, że to zamknięcie nie było wcale definitywne".

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jakaś siła wyższa zadecydowała o takim, a nie innym zakończeniu pisarskiego życia pisarza. On przecież nie wiedział, że pisze ostatnie słowa, planował dokończyć opowiadanie. Działo się to w czasie, gdy po odpoczynku na włoskiej wyspie Ischia czuł się dobrze i był pełen energii oraz planów literackich. Zmarł niespodziewanie kilka dni później w neapolitańskim szpitalu.

Patrząc z tej perspektywy opowiadanie pisane przez Herlinga-Grudzińskiego w tajemniczy sposób splata się z życiem i śmiercią pisarza. Bo dochodząc do końca tego rozdziału w opowiadaniu, czytelnikowi wydaje się, że to już koniec, że fabuła wyczerpała się. Dopiero to ostatnie - przed chwilą zacytowane zdanie - nasuwa myśl, że jednak coś jeszcze będzie dalej. Tak jakby Ten, który na tym zdaniu autorowi zamknął oczy chciał tymże zdaniem przemówić do czytelnika. Albo tak, jakby sam Herling-Grudziński w zamyśle Stwórcy miał przemówić do nas z innego świata: nie podejrzewałem, że zamknięcie mojego życia wcale nie jest definitywne, ostateczne...

Jasności promieniste


Listopadowy, piątkowy spacer nad Wisłą w naszych okolicach. Jak to dobrze wyjść z domu i na wyciągnięcie ręki, tuż za zakrętem mieć łąki, las i rzekę. Pięknie było!

sobota, 6 listopada 2010

A za oknem jesień


"Jesień zbiera wszystkie swoje narzędzia i zabawki, strzepuje liście - nie będą już potrzebne, zamiata je pod miedze, ściąga kolory z trawy, aż staje się szarawa i nijaka. Potem wszystko wychodzi czarno na białym: na zaorane pola spada śnieg" /Olga Tokarczuk/

Dzisiaj było mokro, szaro, ponuro. Zupełnie już nagie konary naszego dębu Emka wydawały się całkiem zaskoczone swoją nową aparycją. W okno spinalni smutno, delikatnie i nieśmiało pukały trącane wiatrem, ogołocone gałązki modrzewia. Coraz szybciej zapadał mrok. Ciepłe światła sączące się w ciemność z okien domów dają mi pewność spokoju, bezpieczeństwa i schronienia. Nasz suchy azyl, radość siedzenia na kanapie, pod kocem z dobrą książką i poruszająca duszą muzyka koncertów Fryderyka. Teraz czekam już tylko na śnieg...

Nieprzypadkowe istnienia

Piękna, słoneczna pogoda oraz wolne dni na przełomie października i listopada skłaniały do długich spacerów po warszawskich cmentarzach. I tak było: Wólka Węglowa, Wola, Stare Powązki, Wojskowe Powązki, Bródno. Poza nawiedzeniem grobów bliskich można było napatrzeć się na tysiące nagrobków. Niektóre piękne, jak dzieła sztuki, inne zwykłe, proste, a jeszcze inne kiczowate.

Jednak myślałem o tym, że wszystkie one wskazują na bardzo konkretnych ludzi, w każdym z nich pochowano osoby z krwi i kości, które kiedyś mieszkały w tych samych co my miastach, chodziły po tych samych ulicach, modliły się w tych samych świątyniach. I myślałem też z pewną radością o tym , że każde osobne ludzkie istnienie nie jest przypadkowe, jest jednakowo unikalne, niepowtarzalne, jest sensowne w tym znaczeniu, że ma bardzo określony sens.

Może właśnie dlatego wielu z nas tak bardzo lubi te coroczne listopadowe pielgrzymki po grobach i cmentarzach. Bo są to pielgrzymki, które utwierdzają nas w wierze, że i nasze własne zwykłe, szare życia mają jakiś sens, czemuś służą i ku czemuś zmierzają. W ten sposób nie zgadzamy się "na świat przypadkowy, wyczerpujący się każdorazowo w swej nietrwałej sytuacji, która jest tym, czym jest teraz, i do niczego nie odsyła" (Leszek Kołakowski "Obecność mitu").

No właśnie. Chodząc po cmentarzach utwierdzałem się w niezgodzie na świat przypadkowy, bezsensowny. Mówiłem sobie: ci wszyscy zmarli żyli, kochali, cierpieli dla jakiejś ich własnej sprawy, dla nich ważnej, sensownej. A ich nagrobki odsyłają ku Temu, który był dawcą ich życia i który teraz to życie nadal pielęgnuje.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Spokój odchodzenia

"Życie można zrozumieć, patrząc nań tylko wstecz. Żyć jednak trzeba naprzód" /Soren Kirkegaad/

To zdanie, które przeczytam dzisiaj rano zapadło we mnie głęboko. W tym roku wędrówki cmentarne zaczęliśmy już w sobotę i przez kolejne dni spokojnie odwiedzaliśmy naszych nieobecnych. Nie dałam się zwariować szalonym tłumom przelewającym się przez cmentarne bramy i depczącym sobie po piętach w wąskich cmentarnych alejach. Oswajanie śmierci nie jest proste, jednak mogę śmiało powiedzieć, że w tym roku był to dla mnie czas na swój sposób niezwykły. Przedzierałam się przez mgłę zasnuwającą wspomnienia. Uświadomiłam sobie jak szybko zapominam usłyszane rodzinne historie. Rzadko, sprawnie i bez pomyłek, potrafię odtworzyć skomplikowane koligacje... Dlaczego jestem taka nieuważna? Kim byłabym teraz, gdyby nie takie albo inne wybory życiowe moich pradziadków? Czyż pamięć o nich i jej przekazywanie dalej nie jest formą wdzięczności wobec nich? Dlaczego nie umiem pytać tych, którzy jeszcze żyją o rzeczy podstawowe, by móc lepiej zapamiętać ich życie? Mogę zacząć od nowa, od teraz. Już zbieram pytania.
Wędrując i myśląc o przemijaniu, doznałam pewnego olśnienia. Może to banalne co napiszę, ale poczułam, z zupełnym spokojem, że tu na ziemi jestem tylko na chwilę, że dostałam szansę przeżycia niezwykłej przygody, jedynej i niepowtarzalnej. Muszę się nią cieszyć tu i teraz, radować się codziennością i potrafić się nią nieustannie zachwycać, gdyż czas tej ziemskiej misji może się skończyć w każdej chwili. Wtedy będę musiała wszystko tu zostawić i wrócić, bez żalu do prawdziwego domu... Poczułam cudowną, wewnętrzną ulgę.

czwartek, 28 października 2010

Czuły Józef

Jakże czułe jest to przedstawienie św. Rodziny. Józef rozczulająco całuje Maryję w głowę, Maryja jest zatopiona w modlitwie, a mały Jezus błogo śpi... Piękne. Zaobserwowane u ojców Szensztackich w Józefowie.

czwartek, 21 października 2010

Bestia nad Wisłą

Dość regularnie chodzę na długie spacery po okolicznych łąkach, łęgach i lasach. A jest tego w warszawskiej dzielnicy Nadwiśle pełno. W ostatni wtorek spacerowałem po chaszczach nad Wisłą. Te okolice są tragicznie zdewastowane przez powódź. Ale co tam, błoto i pełno połamanych drzew, idę - co to dla starego harcerza :-)

Nagle z daleka widzę kawałek łba jakiegoś sporego zwierza! Nie przeczę, serce mi zadrżało… Dokoła pustka, głucha cisza. Podchodzę niepewnie, łeb się rusza – co to może być w leśnych chaszczach nad rzeką: Łoś? Kozioł (samiec sarny)? Ki diabeł. Podchodzę parę kroków bliżej i… miga mi biało czarne cielsko krowy :-) Uffff nieźle się uśmiałem. Napięcie puściło.

Jako że bydle stało tuż przy ścieżce, spokojnie już idę do zwierzaka, który w tym momencie mnie spostrzegł i zaprzestał konsumowania liści z drzewa. Przechodzę już tuż tuż i… to nie krowa, to… byk !!! Uffff serce zadrżało mi jeszcze mocniej. Ale co zrobić, jestem już kilka metrów od niego, więc niby nic idę pewnie (tak prawie pewnie) dalej. Bestia zmierzyła mnie groźnym wzrokiem, wyłupiła wielkie oczy... ale nie ruszyła się. Przeszedłem obok niej, jakieś dwa metry… Skąd w tych bezludnych terenach byk zajadający sobie w najlepsze ostatnie zielone liście olszyn???

sobota, 9 października 2010

Jesień w Arkadii


Park nazwany przez księżnę Helenę Radzwiłłową Arkadią, założony został przez nią w 1778 roku na terenie leżącym między Nieborowem a Łowiczem. Architektoniczną i ogrodową oprawę tego miejsca opracował Szymon Bogumił Zug przy bardzo dużym zaangażowaniu samej pomysłodawczyni. Arkadia jest parkiem romantyczno-sentymentalnym w stylu angielskim. Styl ten zapoczątkowany został w XVIII wieku w Anglii. Szybko rozprzestrzeniał się w Europie, zyskując różne swoje lokalne odmiany. Jednak przyświecająca mu idea była jedna i niezmienna - zerwanie z jakąkolwiek regularnością, rygorami, prostymi liniami, otwartymi płaszczyznami trawników, kwietników i wód, czy żywopłotami tworzącymi ściany parkowych alei. Odrzucenie tego wszystkiego, co znane było od połowy XVII wieku i nazywane ogrodem czy parkiem barokowo- klasycystycznym. Nowa sztuka ogrodowa zrodziła się z romantycznej tęsknoty za nieskrępowaną naturą. Arkadia ma wszystkie cechy tego nowego stylu. Park sprawia wrażenie naturalności i dzikości dzięki swobodnie rosnącym drzewom i krzewom, krętym ścieżkom, pagórkom, rzeczce czy nieregularnemu w kształcie stawowi. Akcentami romantycznymi są sztuczne ruiny, obeliski i świątynie. Napotykamy między innymi: Przybytek Arcykapłana, Świątynię Diany, Grotę Sybilli, Bramę Czasu i Grobowiec Złudzeń...
To właśnie tutaj trafiliśmy na piękny, słoneczny październikowy spacer. Lekki powiew wiatru, wirujące pod nogami, lekko szeleszczące, różnobarwne liście, odgłos spadających kasztanów, czerwieniejące na ceglanym murze dzikie wino... Spokojny oddech, radość powolności, wewnętrzny spokój - arkadyjska kraina szczęśliwości. Może tu zawsze powinna panować złota jesień? Jak nie czuć się dobrze w miejscu gdzie jest nawet Zakątek Melancholii?

poniedziałek, 27 września 2010

Nigdy więcej



Byłam tutaj po raz pierwszy. Ogromna, przejmująca przestrzeń Treblinki. Nie zdecydowano się na rekonstrukcję baraków, torów kolejowych czy miejsca, w którym w ciągu kilkunastu miesięcy, dzień w dzień odbierano w tak okrutny, niewyobrażalny sposób kolejne ludzkie życia. Nic nie byłoby w stanie wyrazić tragizmu tego miejsca. Doświadczamy tu surowości, prostoty i wszechogarniającej ciszy. Otacza nas 17 000 różnej wielkości kamieni, na 216 z nich znajdują się wyryte nazwy miejscowości, z których pochodzili ci, którzy tutaj zginęli. Nic więcej nie potrzeba. Szum drzew, powiew wiatru, szept modlitwy, chłód kamieni. Nigdy więcej.

niedziela, 26 września 2010

Sochaczewscy Żydzi ginęli w Treblince

Żydzi mieszkali w Sochaczewie od średniowiecza. Na przestrzeni wieków liczba wyznawców judaizmu w Sochaczewie stopniowo wzrastała. W 1793 roku żyło tu 997 osób pochodzenia żydowskiego, co stanowiło aż 86% całej populacji. Pod koniec XIX wieku Sochaczew stał się jednym z ważniejszych ośrodków chasydzkich (chasydyzm - żydowski ruch religijny o charakterze mistycznym). W 1883 roku w mieście osiedlił się rabin Abraham Bornstein. Z inicjatywy Bornsteina w Sochaczewie powstała wyższa szkoła religijna. Uznanie przyniosły mu też książki o tematyce religijnej. Wkrótce wokół Bornsteina skupiła się liczna grupa uczniów - chasydów. Dynastię sochaczewskich cadyków kontynuowali jego potomkowie: Samuel i Dawid.

Według spisu ludności z 1931 roku miasto liczyło prawie 11 tyś. ludzi, z czego Żydów ponad 3 tyś. Po zajęciu Sochaczewa przez nazistów, Żydzi zostali poddani licznym represjom. W styczniu 1940 roku na terenie miasta utworzono getto, w którym stłoczono około dwóch tysięcy osób. Cześć Żydów wywieziono do getta w Żyrardowie. Pozostałych w dn. 15 i 16 lutego 1941 roku deportowano do Warszawy, skąd później trafili do obozów zagłady. Holocaust przeżyli nieliczni.

Tyle wiedziałem z historii miasta. Wczoraj uświadomiłem sobie naocznie, że sochaczewscy Żydzi w większości zginęli w obozie zagłady - w Treblince. Upamiętnia ich głaz z napisem "Sochaczew". Nazistowska machina zamordowała tam w sumie około 800 tyś. Żydów z całej Europy.

sobota, 25 września 2010

Jedźcie do Treblinki

Jedźcie do Treblinki
Otwórzcie oczy szeroko
Wyostrzcie słuch
Wstrzymajcie oddech
wsłuchajcie się w głosy wydobywające się tam
spod każdego ziarenka ziemi –

jedźcie do Treblinki
Oni czekają na was, spragnieni głosu waszego życia
znaku waszego istnienia, kroku waszych nóg
ludzkiego spojrzenia
rozumiejącego, pamiętającego
powiewu miłości na Ich prochy –

jedźcie do Treblinki
z własnej, wolnej woli
jedźcie do Treblinki w potędze bólu nad okropnościami
tu dokonanymi
z głębi zrozumienia i serca, które płacze, nie godzi się
wysłuchajcie Ich tam wszystkimi zmysłami

jedźcie do Treblinki
opowie wam tam cisza zielona, złotawa lub biała
niezliczone opowieści
o życiu wzbronionym, niemożliwym – odebranym
jedźcie do Treblinki
spójrzcie, jak czas tam stanął
grzmiące milczenie umarłych
kamieni na model ludzkich postaci w tej głuszy
jedźcie do Treblinki odczuć to przez chwilę –

jedźcie do Treblinki
zasadzić kwiat gorącą łzą, westchnieniem ludzkim
przy jednym z kamieni upamiętnienia zgładzonych
ich popiołami i prochem

Oni czekają na was w Treblince
byście przyszli, wysłuchali ich opowieści unoszących się
w tej ciszy
przynieście Im za każdym razem
wieść o trwaniu waszego życia wtedy zabronionego
o miłości ożywiającej

jedźcie do Treblinki poprzez wszystkie pokolenia
nie zostawiajcie Ich samotnych –

Po powrocie z Polski, 19 września 1986
Halina Birenbaum


Halina Birenbaum (z domu Grynsztejn). Urodziła się w Warszawie. W czasie wybuchu wojny w 1939 roku miała 10 lat. Przeżyła getto warszawskie, w obozie na Majdanku przebywała od maja do lipca 1943 roku, później była więźniarką Auschwitz-Birkenau, Ravensbrück i Neustadt-Glewe. Podczas wojny straciła najbliższą rodzinę: ojca w obozie zagłady w Treblince, matkę na Majdanku, brata i bratową w Auschwitz i wszystkich krewnych. Przeżyła tylko ona i brat. Od 1947 r. mieszka w Izraelu. Jest pisarką, poetką i tłumaczką.

niedziela, 19 września 2010

Muśniecie wiatru

"Czym jest szczęście? Muśnięciem, przebłyskiem w szarzyźnie rzeczywistości. Wiatrem w polu (...) Tak jak Arystoteles mówił, że wieczność dana jest w przebłyskach, tak i szczęście jest na chwilę. Pragnienie, by się stało na zawsze, na zawsze trwało, jest złudzeniem. Bo nie ma nic bardziej kruchego i nietrwałego niż szczęście. Nie ma nic pewnego i wymagającego większej aktywności (...) Czasem szczęściem jest inny człowiek, a czasem samotność. Czasem zmiana, kiedy indziej stabilizacja. Raz miłość, raz jej brak". /prof. Zbigniew Mikołejko/

niedziela, 29 sierpnia 2010

Życie gór


"Góry żyją (...) góry zmieniają się zależnie od miejsca, z którego je obserwujemy, od pory roku, dnia, a nawet nastawienia patrzącego. Dlatego ważne jest, byśmy uświadomili sobie, że zawsze poznajemy tylko jedną część, jedno oblicze góry" /Haruki Murakami, "Przygoda z owcą"/

sobota, 28 sierpnia 2010

Jasności promieniste

Jasności promieniste,
Niebiańskie rosy czyste,
Pomagajcie każdemu
Ziemi doznającemu.

Za niedosiężną zasłoną
Sens ziemskich spraw umieszczono.
Gonimy dopóki żywi,
Szczęśliwi i nieszczęśliwi.

To wiemy, że bieg się skończy
I rozłączone się złączy
W jedno, tak jak być miało:
Dusza i biedne ciało.

Czesław Miłosz, z tomu To.

niedziela, 22 sierpnia 2010

PKO SA (Spółka Anachroniczna)

Któregoś z upalnych sierpniowych dni postanowiłem udać się do placówki banku PKO SA, by zamknąć od dawna nie używane konto. Pora była południowa, upał potężny, więc kiedy przekroczyłem próg banku i poczułem przyjemny chłód klimatyzacji, poczułem wielką ulgę. Ale zaraz, coś jest nie tak - tym razem owładnęło mną uczucie zaniepokojenia. Co było nie tak? Cisza. Jak makiem zasiał. Rozejrzałem się po sali: trzy stanowiska do obsługi klientów - puste, zarówno po stronie pracowników banku, jaki i petentów; dwa okienka z kasami - puste; kilka krzeseł dla oczekujących - puste. Co jest grane? - mówię do siebie. Stoję dobre kilka minut, rozglądam się we wszystkie strony, nie mogę zrozumieć, o co tu chodzi. A tu tylko cisza i pustka...

Nagle słyszę kroki. Ufff nareszcie załatwię sprawę - myślę sobie. Niestety (zawód nr 1) to tylko ochroniarz. Bardzo sympatyczny pan w wieku emerytalnym, najwyraźniej w świetnym humorze, z rozbrajającą szczerością przemówił - No wie pan, wakacje są, urlopy. No a teraz pora obiadowa, wszystkim się należy jakaś przerwa, no nie? Musi pan poczekać z 15-20 minut. No to siadam, wyciągam gazetę, ale nawet nie zacząłem czytać, bo znowu podchodzi ochroniarz. - Ale wie pan co, na górze jest sektor dla VIP-ów i tam jest jedna pani. Może ona pana przyjmie, bo przecież nikogo innego nie ma. No to idę na górę.

Na górze cisza jest równie przejmująca jak na dole. Rzeczywiście jest sektor VIP i rzeczywiście jest jakaś kobieta. Siedzi sama i nie wygląda na zapracowaną. Pukam. - Dzień dobry, tam na dole nikogo niestety nie ma. Czy mogę u pani zamknąć konto? - Jak to nikogo nie ma? Zaraz zadzwonię. No i pani urzędniczka bankowa przez następne kilka minut wystukuje kolejne numery wewnętrzne tylko po to, by potwierdzić, to co właśnie oznajmiłem, czyli że na dole nikogo nie ma. - Rzeczywiście - stwierdza odkrywczo. - Ale ja nie moge zamknąć tego konta - oznajmia stanowczo. - Dlaczego? - Bo tu jest sektor VIP! A pana konto nie jest VIP - tłumaczy z wyższością (zawód nr 2). Schodzę na dół.

Na dole bez zmian. Cisza. Pusto. Siadam, wyciągam gazetę, czytam. Po chwili słyszę kroki i po chwili widzę kobiecą sylwetkę. Niestety, okazuje się, że pani wchodzi do kasy. To kasjerka (zawód nr 3). Znowu czytam. - Czy mogę panu w czymś pomóc? - słyszę niespodziewanie miły głos kasjerki. - Chciałbym zamknąć konto bankowe. Nie wiem, czy może mi pani pomóc. - Oczywiście, mogę, proszę podejść. Muszę przyznać że zaskoczyła mnie kobitka. Tak z własnej inicjatywy poprosiła, takim miłym głosem, no no. - Proszę wczytać kartę i wprowadzić PIN. To robię. Chwila ciszy. - Ojej, niestety nie mogę zamknąć tego konta. - A dlaczego? - Bo pan ma Eurokonto Plus. - I co z tego? - Ja mogę zamykać tylko Eurokonto. A Eurokonto Plus może tylko koleżanka, ale ona jest na objedzie. Musi pan poczekać (zawód nr 4). Wracam na swoje miejsce.

Wyciągam gazetę itp. W międzyczasie pociesza mnie ochroniarz: - Zaraz powinna wrócić. Czekam jakieś 10 minut. Wreszcie pojawia się pani wszechwładna, która podobno może nawet Eurokonto Plus zamykać. - Dzień dobry. Chciałbym to i to... - Tak, oczywiście, proszę wczytać kartę i tak dalej. - Bardzo proszę. - Proszę wypełnić wniosek i podpisać. - Tak oczywiście, proszę bardzo. - Proszę o zwrot karty bankomatowej. - Słucham? - no tak, wszystko szło zbyt łatwo (zawód nr 5). - Przecież karta straciła ważność ponad rok temu i po prostu ją przeciąłem i wyrzuciłem - wyjaśniam ze ściśniętym gardłem. - No tak, ale przecież wysłaliśmy Panu nową - uprzejmie ripostuje pani urzędniczka bankowa. - Ale ja niczego nie dostałem. - Niemożliwe. My zawsze wysyłamy automatycznie nową. - Ale ja niczego nie dostałem. Tu spojrzała na mnie badawczo i z wyrzutem. No tak, jak mogę zarzucać jej świetnie działającej placówce niedopełnienie obowiązku. - No dobrze, pójdę sprawdzić. Poszła.

Czekam kilka minut. Oczywiście nie muszę dodawać, że nadal panuje grobowa cisza. Żadnego klienta, pani z kasy też gdzieś zniknęła. Znowu sam w wielkiej sali. Wraca urzędniczka. O rany - z pustymi rękami. Czyli pewnie porażka będzie. - U nas nic nie ma, czyli musieliśmy do pana na pewno wysłać. Nic się już nie odzywam, bo widzę, że nie ma sensu. Czekam zrezygnowany i pewien, że bez tej karty nic nie załatwię (zawód nr 6). - No trudno - mówi po chwili bogini - urzędniczka. - Pan napisze, że zaginęła. Szok pozytywny nr 1... Napisałem. Podpisałem.

I w ten to niebanalny sposób i w tych barwnych okolicznościach dołączyłem do milionów szczęśliwych ludzi, którzy nie posiadają konta bankowego w PKO SA.

sobota, 21 sierpnia 2010

Nędza - coś gorszego od biedy

"Bieda, braki materialne, uzależnienie od silniejszych są trudne do zniesienia. Natomiast nie do wytrzymania jest pogarda, bezustanne przypominanie, że jest się istotą niższego rodzaju i całkiem bezużyteczną. Jest nie do wytrzymania, gdy nawet najbliżsi traktują człowieka jak istotę pozbawioną godności osobistej. Na tym polega różnica między ubóstwem a nędzą" - ojciec Józef Wrzesiński wie, co mówi. Sam w dzieciństwie doświadczył nędzy. Tak, istnieje bieda i to ogromna. Jest cały tzw. trzeci świat, gdzie brakuje czystej wody, pożywienia, lekarstw, gdzie szerzą się choroby. Ale oprócz tego istnieje świat ludzi, którym nie tylko brakuje chleba, ale którym dodatkowo odbiera się godność, upokarza i wyklucza ze społeczeństwa. Ten świat o. Wrzesiński nazwał "czwartym światem" i również tak nazwał stworzoną przez siebie we Francji organizację: ATD Czwarty Świat (ATD - skrót od francuskiego: Aide à toute détresse - pomoc wszelkiemu nieszczęściu). Stowarzyszenie rozrosło się na cały świat. Działa też w Polsce.

Często wpadamy w stereotyp: gdy mowa o pomocy najbiedniejszym, potrzebującym, widzimy obrazy wygłodniałych dzieci w Afryce. A przecież niezależnie od kraju - czy jest bogaty, czy biedny - wszędzie mamy ludzi bezdomnych, okaleczonych, porzuconych, wykolejonych, uzależnionych itp. Takim ludziom o. Wrzesiński poświęcił swoje życie. Miał wyjątkowe podejście do biednych. Sprzeciwiał się zwykłemu rozdawnictwu, uważał bowiem, że powoduje ono u biorących wstyd i utratę godności. Robił wszystko, by potrzebujący mogli choć w najmniejszym stopniu zapracować na pomoc i traktować ją nie jako jałmużnę, ale jako godziwą zapłatę za pracę. Takie podejście odbudowuje poczucie człowieczeństwa.

Józef Wrzesiński - urodził się w 1917 r. we francuskim Angers. Jego rodzicami byli biedni emigranci: Polak i Hiszpanka, którzy poznali się we Francji. Zmarł w 1988 r.

środa, 11 sierpnia 2010

Ghirlandaio - spojrzenie w tajemnicę

Z całej bogatej kolekcji malarskiej Muzeum Gulbenkiana w Lizbonie ten obraz utkwił mi w pamięci najbardziej - Domenico Ghirlandaio, Portret młodej damy. Jest w nim i piękno, i prostota, delikatność, cudowne kolory. Spojrzenie kobiety kieruje się ku jakiejś nieokreślonej rzeczywistości, której widz nie widzi. To ewidentne zaproszenie do sfery mistycznej. W ten sposób florencki malarz ustami pięknej kobiety jakby chciał powiedzieć: tak, jestem piękna, wiem o tym, ale nie w tym jest moje szczęście, skupienie się na rzeczywistości tego świata prowadzi w efekcie do smutku, który widzicie na mojej twarzy. Ale oczy moje są już w innej rzeczywistości, to tam, w tej tajemniczej krainie mieszka moje szczęście. A moje piękno jest antycypacją i zapowiedzią piękna, które dopiero przyjdzie...

Domenico Ghirlandaio (1449-1494) - florencki malarz okresu quattrocento. Jeden z nauczycieli Michała Anioła. Inspirował się twórczością mistrzów z Italii oraz tych ze szkoły flamandzkiej.

sobota, 7 sierpnia 2010

Warmińskie impresje


"Codziennie patrz na świat, jakbyś oglądał go po raz pierwszy" /Eric-Emmanuel Schmitt/

wtorek, 3 sierpnia 2010

Chatwin: Jak każdy obibok, chciałem pisać

Have gone to Patagonia (Wyjechałem do Patagonii) - telegram o takiej treści wysłał Bruce Chatwin do redakcji Sunday Times Magazine, swego pracodawcy. Miał 34 lata i postanowił diametralnie zmienić swoje życie. Owocem półrocznej podróży stała się słynna książka "W Patagonii". Później, pod koniec krótkiego życia, powie: Jak każdy obibok, chciałem pisać, ale moje wczesne próby spełzły na niczym. A jednak udało się - został pisarzem.

Podziwiany za dar pięknego opowiadania, krytykowany za mieszanie faktów z fikcją. Stał się jednym z wielkich popularyzatorów stylu, który balansuje niebezpiecznie na granicy prawdy i fałszu - faction (z połączenia angielskich słów fiction i fact). Niektórzy uważają, że pisarze tego stylu piszą zaledwie pół prawdy, a reszta to kłamstwa. Inni (jak Ryszard Kapuściński) kultywują i rozwijają faction wierząc głęboko, że w ten sposób zbliżają się do sedna sprawy, do istoty, która kryje się gdzieś głęboko.

Przeczytałem W Patagonii oraz Wicekról Ouidah - dwie pierwsze książki Chatwina. Pierwsza dużo lepsza od drugiej. Na półce mam jeszcze kolejną: Utz. I cóż, muszę przyznać - tak jak Kapuściński uwiódł mnie swoim czarem, tak i Chatwin. Moja natura widocznie nie pożąda prawdy podanej wprost, bo ta często zwodzi subiektywizmem autora. Autorzy faction nie kryją, że są subiektywni, a wręcz uważają, że literatura obiektywna nie istnieje. Za to tworzą świat przemieszanych rzeczywistości, by stworzyć nową. Kto wie, czy nie bliższą istoty rzeczy.

Bruce Chatwin zmarł na AIDS w wieku 49 lat.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Warmińskie kapliczki z dzwonami

Wędrując po pięknych terenach Warmii, można natknąć się na przydrożne kapliczki z dzwonami. Dziś stanowią zaledwie barwny element warmińskiej krainy, dawniej jednak miały one swoje ważne zadania.

Cel świecki (profanum) - małe dzwony dawały znać mieszkańcom o ważniejszych wydarzeniach w życiu społeczności lokalnej, zwoływały lud do broni, do gaszenia pożarów, do ratowania się przed napadem nieprzyjaciół.

Cel religijny (sacrum) - na Warmii południowej każdy jej mieszkaniec trzykrotnie codziennie odsłuchiwał dźwięków dzwonów wzywających do wspólnej modlitwy, niezależnie od miejsca przebywania - domostwa, pola czy drogi.

Przyjmuje się, że przydrożne obiekty kultu wyposażone w małe dzwonki stanowiły dla całej Warmii powszechny środek komunikacji. Na Warmii południowej to zjawisko było tak powszechne, że doprowadziło do wytworzenia się specyficznego systemu. W każdym osiedlu ludzkim - mówimy tu o przełomie XIX i XX w. - znajdował przynajmniej jeden dzwonek oraz osoba odpowiedzialna za pilnowanie odpowiednich pór dzwonienia.

Dodać trzeba, że kapliczka sama w sobie była najczęściej dziełem sztuki ludowej - szczególnie chodzi tu o rzeźbione krzyże, świątki i figury świętych. Zachwyca mnie ta naturalna symbioza sfery sacrum i profanum w otoczeniu piękna sztuki.

wtorek, 6 lipca 2010

Okno


"Po stokroć chwalę okna wynalazek. To dzięki niemu, tak jak dzięki drzwiom, jeśli w każdej chwili można swobodnie je otworzyć, pomieszczenia, w których przebywamy, w których toczy się nasze życie różnią się od klatek, cel czy komórek. Za sprawą okna właśnie możemy rzucić okiem na to co jest na zewnątrz, a więc wejść w kontakt ze światem tworzącym kontekst naszego życia, choć już nie najbliższy, bo ten ograniczony jest czterema ścianami".
/Michał Głowiński, Kładka nad czasem. Obrazki z miasteczka/.

wtorek, 22 czerwca 2010

Papaver rhoeas


Migające wśród zieloności pola całe tabuny maków. Czerwona, przyciągająca moc. Ile radości z patrzenia na ten piękny kolor, ile przyjemności w dotykaniu delikatnych płatków. Dla mnie maki tak pięknie wyglądają tylko wśród zielonych traw. Tak przerażająco szybko nikną, gdy się je zerwie.
W polskiej kulturze ludowej mak uznawany był za symbol płodności - dawał ogromną ilość, trudnych do zliczenia, drobniutkich ziarenek i zapowiadał tym samym mnogość i dostatek. Ale jednocześnie mak nierozerwalnie wiązał się także ze śmiercią. Używany był jako środek, który dzięki swoim usypiającym, narkotycznym i halucynogennym właściwościom pomagał w przekraczaniu granic świata żywych i umarłych. Sen był traktowany jako wycieczka duszy w zaświaty. Polny mak nazywano czasami kwiatem śmierci. Uznawano go za symbol snu, nocy, zapomnienia i ciszy. Zgodnie z ludowymi wierzeniami mak miał apotropeiczne właściwości czyli chronił żywych przed szkodliwym działaniem wszelkiego rodzaju złych mocy: diabła, demonów czy upiorów. Niech chroni dalej!

niedziela, 13 czerwca 2010

O refleksji

Refleksja - głębsze zastanowienie, rozmyślanie, rozważanie połączone z analizą, wyjaśnieniem, tłumaczeniem, przewidywaniem. To także myśl, wniosek będący owocem rozmyślania, medytacji. Z łaciny: reflectere - odbijać.

Najpierw są zmysły: słucham, czytam, oglądam, czuję, wącham. Różnorodne bodźce wpadają we mnie kanałami zmysłów. Faktem jest, że - z natury ciekawy i uważny - świadomie lub podświadomie poszukuję tego bogatego materiału, który później ma szansę przerodzić się w coś ciekawego w moim wnętrzu.

Potem jest to łacińskie odbicie (reflectere) - w jakiś tajemniczy sposób, nie do końca przeze mnie kontrolowany, ów materiał natrafia na podatny, żyzny grunt mojego ciekawskiego "ja". Odbija się pod odpowiednim kątem i objawia w postaci nagle odkrytej myśli, refleksji właśnie.

Większość z nich pozostaje na zawsze we mnie, tworząc ten pasjonujący obszar tajemniczego życia wewnętrznego. Niektóre jednak - w dobrych okolicznościach - znajdują ujście podczas przyjacielskiej rozmowy. I to jest prawie jak święto, manifestacja kawałka mnie. Zdarza się, że niektóre refleksje zapragnę spisać i podzielić się z tymi, którzy odwiedzają Zarysownik. Tak, są też takie, których wcale nie chcę ujawniać i pozostają tajemnicą. Wszak my wszyscy - homines sapiensis, ludzie myślący - mamy trzy życia: publiczne, prywatne i sekretne (Gabriel Garcia Marquez).

Lubię przywoływać fragment pięknego wiersza Miłosza, gdy myślę o tym całym procesie: od zmysłów do refleksji.
Kto chce malować świat w barwnej postaci,
Niechaj nie patrzy nigdy prosto w słońce.
Bo pamięć rzeczy, które widział, straci,
Łzy tylko w oczach zostaną piekące.

Niechaj przyklęknie, twarz ku trawie schyli
I patrzy w promień od ziemi odbity.
Tam znajdzie wszystko, cośmy porzucili:
Gwiazdy i róże i zmierzchy i świty.

Czesław Miłosz, Słońce, z tomu Ocalenie

niedziela, 6 czerwca 2010

środa, 26 maja 2010

Zofia, Tadeusz i kwitnący bez



Dom zwany pensjonatem "Pogodna Jesień". Pani Zofia - lat 94, pan Tadeusz - lat 89. Odnaleźli się tu przypadkiem. On - czeka na żonę, która jest teraz w szpitalu, ale będzie z nim, tu w tym miejscu, będą mieli wspólny pokój, będą razem już niedługo, jak tylko wszystko dobrze pójdzie. Ona - samotna, wdowa od ponad czterdziestu lat. Wie, że teraz to jest jej dom. Tu zostanie do końca. Wnuczka odwiedzająca ją w miarę regularnie co tydzień przywozi z jej dawnego mieszkania drobiazgi przypominające przeszłość i nadające temu pokojowi nieco przytulności i swojskości. Właśnie od czasu jej ostatniej wizyty na ścianie, tuż nad stołem wisi olejny obraz - impresjonistyczna wizja weneckiego placu św. Marka. Namiastka domu.
Jeszcze chwilę temu nie wiedzieli o swoim istnieniu, zagubieni w samotności, zamyśleni nad splotem tylu okoliczności, które ich sprowadziły, aż tutaj. Jednak zupełnie przypadkiem zaczęli ze sobą rozmawiać. Jak pięknie jest na nich patrzeć: pan Tadeusz na krześle tuż przy stole, siedzi wspierając dłonie na swojej czarnej, lśniącej lasce, pani Zofia tuż obok na fotelu, obłożona poduszkami. Mogą tak siedzieć godzinami, śmiać się, żartować, wspominać życie, które było, przeżywać to, które jest teraz. Widać błyski radości i energii w ich starych już oczach.
Odkryli z przerażeniem, że poza sobą nie mają w tym miejscu nikogo z pensjonariuszy, z kim mogliby sensownie porozmawiać. Codzienne patrzenie na otaczającą ich smutną, schorowaną starość i pomieszanie zmysłów napawa ich strachem.... Mają nadzieję, że ich to nie spotka. Że nie będą pensjonariuszami drepczącymi nerwowo, małymi kroczkami, nieustannie do siebie mamroczącymi, wykrzykującymi do innych zdania całkiem odarte z sensu. Że nie będą co chwilę zaglądać do cudzych pokoi, wkładając w szparę w uchylonych drzwiach swoją siwą głowę i nie będą patrzeć rozbieganym wzrokiem i pytać: czy jest już mecenas?, a potem mamrotać coś zrozumiałego już tylko dla nich samych. Że nie będą szukali okazji do kleptomanii, nie będą grzebali w torebkach, należących do obcych przyjeżdżających w odwiedziny, w poszukiwaniu portfela albo czegokolwiek co nagle wyda im się potrzebne. Że nikt przez to nie chwyci ich za rękę zaciskającą cudzą własność, nie nakrzyczy, nie będą siłą odprowadzani do swojego pokoju. Że nie będą się zakradali do cudzej łazienki, by w całej swojej nieświadomości wynieść z niej w fałdach swetra czyjś grzebień i zapierać się, że należał on przecież od zawsze do nich...
Tak bardzo by chcieli do końca pozostać sobą.
Teraz stanowią małą, dwuosobową wyspę w przestrzeni tego pensjonatu. Dzięki swojej obecności mają motywację by wstać, ubrać się, by nie popadać w smutną melancholię, by łatwiej się było pogodzić z tym, że właśnie tu się znaleźli. Spędzają ze sobą cały dzień. Przez lupę czytają sobie gazety, stawiają pasjanse. Czekają z niecierpliwością na panią Krystynę, żonę pana Tadeusza, bo wtedy będzie im raźniej. Szykują już dla niej lekcję - instrukcję przetrwania tutaj. Gdy robi się ładnie, po podwieczorku idą pod rękę, małymi, niepewnymi krokami na spacer do ogrodu podziwiać kwitnący bez...

niedziela, 16 maja 2010

Przyjaciel to ktoś kto...

przyjaciel to ktoś kto przychodzi
do twojego domu z pakunkiem książek
i nie dba o nic a najmniej
o siebie kiedy go zagadnąć o zdrowie

przyjaciel to ktoś kto o nieoznaczonej
porze przychodzi do twojego domu
i nie zostawia cię z pakunkiem pięciu
sześciu książek lecz pięknie

opowiada gdzie był i u czyjego grobu po raz
pierwszy dowiedział się prawdy o sobie

/Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Piosenka o zależnościach i uzależnieniach/

niedziela, 9 maja 2010

Nie ma nic bardziej pustego niż pusta skrzynka na listy

"Nie ma nic bardziej pustego niż pusta skrzynka na listy"
/z historyjek Snoopiego/
Nasza współczesność jakoś nie lubi pisania listów. Jak zapisała Wisława Szymborska:
Żyjemy dłużej,
ale mniej dokładnie
i krótszymi zdaniami.
Z drugiej strony każdy z nas lubi dostawać listy, pocztówki, e-maile od bliskich nam ludzi. A przecież wystarczy jedno, dwa zdania, by zapełnić pustą skrzynkę na listy.

czwartek, 6 maja 2010

Na beskidzkim szlaku


"Krzyże i kapliczki wznoszą się ku niebu jak strzeliste akty modlitwy, świadectwa pobożności ludu (...) przeciwstawiały się poziomej codzienności przestrzeni pól, linii dróg niknących w oddali (...) według nich orientował się wędrowiec, one kierowały jego myśli ku niebu".
/A. Jackowski, "Polska sztuka ludowa"/

środa, 5 maja 2010

Tylko jedno okrążenie - refleksja nad czasem

1. Wieczna powtarzalność czy linia prosta

Powszechnie uważa się, iż istnieją dwie podstawowe religijne koncepcje czasu. Pierwsza – nazywana cykliczną – głosi wieczną powtarzalność i przedstawiana jest często symbolicznie jako okrąg. Druga koncepcja czasu – nazywana linearną – uznaje, że istnieje określony punkt początkowy dziejów, a wszystko zmierza do konkretnego zakończenia. Tę drugą koncepcję przyjęły wszystkie trzy religie monoteistyczne: judaizm, chrześcijaństwo i islam. Ale czy chrześcijańską ideę czasu można przedstawić jako symboliczną linią prostą z charakterystycznymi punktami na początku i końcu?

Z pozoru wszystko jest proste. Początek czasu – to stworzenie świata, a koniec – paruzja, ponowne przyjście Chrystusa w chwale. Zatem linia prosta: od stworzenia do paruzji. Jednak, gdy spojrzeć na tę kwestię z głębszej perspektywy teologicznej, pojawia się jeszcze inna możliwość.

2. Od Chrystusa do Chrystusa

„Od stworzenia aż do końca świata, poprzez opór materii i poważniejszy jeszcze sprzeciw stworzonej wolności, poprzez szereg etapów, z których najważniejszym jest Wcielenie – realizuje się ten sam plan Boży. (…) Jeżeli dane nam przez Boga zbawienie jest zbawieniem całego rodzaju ludzkiego, a rodzaj ludzki żyje i rozwija się w czasie, to przedstawienie zbawienia ludzi z natury rzeczy przybiera formę historii: są to dzieje przenikania Chrystusa w ludzkość” – pisze Henry de Lubac w „Katolicyzmie”.

Późniejszy kardynał Kościoła katolickiego zwraca uwagę na intuicję Ojców Kościoła, która wszelkiego początku, a zarazem końca czasu upatruje w osobie Chrystusa. Świat stworzony został w Chrystusie i do Chrystusa zmierza, a wszystko to, co jest pomiędzy, to „przenikanie Chrystusa w ludzkość”. Za pośrednictwem Kościoła i żyjącego w nim Ducha Świętego.

Francuski teolog przywołuje znamienne słowa św. Augustyna: „Chrystus dla ciebie poddał się czasowi, abyś ty stał się wieczny”. I tak je komentuje: „Każdy wierny winien – na wzór Chrystusa – uczciwie przyjąć stan zaangażowania w czasie, stan wiążący go z całokształtem historii…”

Zatem czas jest ważny, niezwykle istotny, skoro nawet Słowo Boże poddało się pod jego działanie. To właśnie w tym czasie działa Kościół, który „nie oczekuje innych triumfów niż chwała Oblubieńca królującego na krzyżu i wie, że w czasie nie ma nic poza krzyżem”.

3. Tylko jedno okrążenie

Tak pojęty czas nie może zatem być przedstawiany jako linia prosta. Przecież zarówno początkiem jak i końcem tej linii jest Chrystus. A żadną miarą nie da się wyodrębnić „dwóch Chrystusów”. Skoro zaś Chrystus jest jeden, to i początek z końcem muszą mieć jedno i to samo miejsce. Daje nam to jednoznacznie obraz okręgu.

Ale nie jest to okrąg, po którym czas płynie cyklicznie i wiecznie – jak to spotykamy w starożytnych religiach Wschodu. Chrześcijańska koncepcja dziejów zakłada, że wszystko raz się zaczęło i raz zakończy. Oczywiście w Chrystusie. Dlatego można ją przyrównać do biegu po okręgu, gdzie droga obejmuje tylko jedno okrążenie i gdzie miejsce startu jest jednocześnie metą.

4. Post scriptum

Tak na marginesie – niezwykle popularne w naszych czasach przysłowie „czas to pieniądz” posiada bardzo ciekawą historię. Otóż zostało ono rozpowszechnione przez Anglików w prostej formule „time is money”. Okazuje się jednak, że było to spore uproszczenie wobec oryginału. Tym zaś jest zdanie zapisane przez ucznia Arystotelesa, greckiego filozofa Teofrasta (ok. 370-287 przed Chr.) i brzmi następująco: „Czas to kosztowny wydatek”. Nic dodać, nic ująć.

środa, 21 kwietnia 2010

Dyskryminacja mężczyzn - na przecenach

Hasło reklamowe umieszczone na ulotce jednej z wiodących firm odzieżowych: Tylko do 15 kwietnia wszystkie swetry Damskie - 49.90 MĘSKIE - 69.90. I gdzie tu równouprawnienie? Zaczynam zastanawiać się nad założeniem partii hoministycznej... Tak, tak - w opozycji do feministycznej. Feministki, rzecz jasna, mają swoje racje, ale nie przeszkadza to temu, bym i ja miał swoje. Otóż oficjalnie sprzeciwiam się dyskryminacji mężczyzn przez sklepy z ubraniami. Wystarczy wejść do byle jakiego sklepu, gdzie akurat są przeceny i porównać skalę przecen dla kobiet i mężczyzn. Efekt zawsze jest taki sam - dla mężczyzn przecen albo nie ma w ogóle, albo są dużo mniejsze od tych dla kobiet.

Tak, tak, znam wytłumaczenie ekonomiczne - mężczyźni kupują mniej ubrań, zatem mniej się ich szyje, a zatem koszt wyprodukowania jednostkowej sztuki odzieżowej męskiej jest wyższy od damskiej. Ale tu przypominam, że argument ekonomiczny podnoszony na przykład przez pracodawców zatrudniających więcej mężczyzn niż kobiet, jest mocno oprotestowany jako nierówność i niesprawiedliwość na tle płciowym. Pracodawcy też mają ekonomiczny argument - mężczyzna nie zachodzi w ciążę i nie chodzi na urlopy wychowawcze czy macierzyńskie, zatem więcej mamy go w pracy, a zatem mniej nas w efekcie kosztuje i jest wydajniejszy. Ekonomiczna prawda? Prawda. Ale czy sprawiedliwość?

No więc, czy dyskryminowanie mężczyzn w przecenach ubraniowych jest sprawiedliwe?

sobota, 10 kwietnia 2010

10 kwietnia 2010...

"Nie próbuj zrozumieć tego, czego nie da się zrozumieć. Aby znieść ciężar tego świata, trzeba zrezygnować ze zrozumienia tego co ciebie przekracza (...) Kochaj innych, tych, którzy Ci zostali i mów im to. Nie zwlekaj. To jedyna rzecz, której śmierć może nas nauczyć: że nie ma nic pilniejszego niż miłość".
/Eric Emmanuel Schmitt/

czwartek, 8 kwietnia 2010

Sen o błękicie nieba

Miałem sen. To było którejś nocy spędzanej pod lizbońskim niebem. Którejś nocy pod tym przepięknym błękitnym niebem, które wydawało się tak czyste i przejrzyste, jakby człowiek miał stamtąd odrobinę bliżej do niebios...

Oto nagle patrzę w dół - mocno pochylając głowę, przyciskając brodę do piersi - i bardzo blisko mnie widzę twarz. Rozpoznaję od razu i mówię głośno: - To jest Pan! Tak, to była twarz Chrystusa. Jednak nie był to któryś ze znanych powszechnie wizerunków. Nie była to twarz Jezusa zapamiętana dobrze z ikon czy obrazów sakralnych. Żaden Rublow, żaden Chmielowski, ani Caravaggio czy Zurbaran, nawet nie wizerunek Jezusa miłosiernego z obrazu namalowanego według wizji Faustyny. A jednak wiem to bez wątpienia - to była twarz Jezusa.

I wtedy oblewa mnie potok szczęścia. Świadomość, że jestem blisko Boga daje mi tak niewyobrażalną błogość, iż nie da się tego uczucia porównać z żadnym innym ziemskim wrażeniem. Odczuwam to bardzo mocno. Pamiętam wyraźnie swoją myśl ze snu: jakże dobrze jest być przy Panu. I pragnę, żeby tak już zostało. Chcę już na zawsze być tak niesamowicie szczęśliwy.

Nagle przychodzą do mnie myśli jakby z pogranicza snu i jawy. Zaczynam logicznie rozważać: czyli ja już jestem w niebie? Dobrze mi tu i chciałbym zostać. Ale co się ze mną stało? Jak umarłem? Nic nie pamiętam. Czy miałem jakiś wypadek? A skoro ja jestem tu w niebie, to co stało się z Hanią? A właściwie to może ja tylko śnię? Ale wcale nie chcę, żeby to był sen, bo jest mi tak dobrze, że za nic w świecie nie chcę opuszczać tego stanu. No ale muszę jakoś sprawdzić, czy to sen, czy naprawdę jestem w niebie. Muszę spróbować się obudzić - myślę. - Jeśli mi się uda obudzić, to znaczy, że to tylko sen. A jeśli się nie obudzę, to znaczy, że jednak jestem w niebie.

Spróbowałem więc we śnie wyjść z tego mistycznego snu, czując się jakby na granicy snu i rzeczywistości. I obudziłem się. Nadal była lizbońska noc. Hania spokojnie spała obok mnie. Na myśl o tym, że już za kilka godzin spojrzę w ten przeczysty błękit nieba, uśmiechnąłem się do siebie i ponownie zasnąłem.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Kafelkowy nałóg

W Lizbonie nie potrafiłam minąć obojętnie kafelków - azulejos, które pojawiają się w różnych miejscach miasta. W czasie naszej lizbońskiej wędrówki śledziłam z przyjemnością każdy ich ślad, tropiłam nowe wzory i kolory. To był taki mój kafelkowy, wyjazdowy nałóg. Momentami biegałam jak szalona z aparatem i chciałam ich mieć uwiecznionych ciągle więcej i więcej. Nie mogłam się po prostu oprzeć ich jakże prostemu urokowi. Kafelki te ozdabiają fasady budynków, klatki schodowe, kościoły, tarasy czy nawet ściany lizbońskiego metra. Pojawiają się nagle, przyciągają wzrok.

Umiejętność produkowania tych ceramicznych płytek przybyła do Portugalii razem z Maurami. Termin azulejo pochodzi od arabskiego al-zulaycha, co oznacza "mały kamyk" i odnosił się najpewniej do malutkich kafelków, czy kamyczków będących składnikami tradycyjnych mozaiek. Pierwsze azulejos, które ozdobiły niemauretaństkie budowle w Portugalii pojawiły się w XIII wieku, a sztuka ich układania i produkcji rozkwitła na dobre w XVI wieku wraz ze stylem hiszpańsko-manuelińskim. To król Manuel I zapoczątkował podobno modę na zdobienie ścian ceramicznymi, malowanymi, szkliwionymi płytkami - zgodził się na wykorzystanie takiego elementu wystroju wnętrza w Palacio National w Sintrze. Początkowo z kafli powstawały obrazy o tematyce religijnej, ale wraz z ekspansją kolonialną Portugalii zaczęły pojawiać się także motywy egzotyczne czy sceny rodzajowe. W XVII wieku popularne stały się azulejos w tonacji biało-błękitnej, inspirowane kaflami holenderskimi i chińską ceramiką z czasów dynastii Ming. Po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło Lizbonę w 1755 roku odżyła moda na kafle, którymi wykładano całe fasady odbudowywanych budynków, oprócz funkcji dekoracyjnej miały chronić elewacje przed wiatrem i deszczem. Wzory kafli zmieniały się wraz z modą, pojawiały się ich nowe kolory i nowe kompozycje, które do dzisiaj cieszą oko takich kafelkowych nałogowców jak ja.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Katyń

Pomiędzy wrześniem a grudniem 1939 roku Armia Czerwona aresztowała kilkadziesiąt tysięcy polskich "jeńców wojennych". Część z nich przetrzymywano w najróżniejszych więzieniach, a większość zamknięto w trzech obozach specjalnych NKWD - w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. Łącznie prawie 15 tyś. uwięzionych w obozach. Z tej liczby połowę stanowili oficerowie, a w drugiej połowie znaleźli się cywile: urzędnicy, policjanci, celnicy, sędziowie, prokuratorzy, nauczyciele, lekarze, inżynierowie, dziennikarze, profesorowie...

5 marca 1940 Stalin osobiście wydał rozkaz. W okresie od kwietnia do maja 1940 funkcjonariusze NKWD na terenie Lasu Katyńskiego zamordowali strzałem w tył głowy 14 522 polskich jeńców z trzech obozów. W tym samym czasie w licznych więzieniach Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy zginęło dodatkowo 7305 polskich więźniów. Łącznie prawie 22 tysiące ludzi.

Józef Wissarionowicz Dżugaszwili Stalin zmarł 5 marca 1953 roku. Dokładnie 13 lat po wydaniu wyroku śmierci na Polaków.

sobota, 3 kwietnia 2010

Życzenia na Wielkanoc 2010

Święta Wielkanocne to święta życia - Życia, które po śmierci na krzyżu cudownie powstaje w odmienionej, lepszej postaci.

Życzymy Wam (i sobie samym) wiary w to, że nasze życie może być coraz lepsze, może się poprawiać, odmieniać i być cudownie przemienianym.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Na Wielki Czwartek

Jezus umywa nogi swoim uczniom
Autor: Julius Schnorr von Carolsfeld

"Jeśli tedy Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem nogi wasze, i wy winniście sobie nawzajem umywać nogi. Albowiem dałem wam przykład, byście i wy czynili, jak Ja wam uczyniłem"
J 13, 14-15

Beethovenowski motyw losu

Beethoven na pytanie, jak interpretować słynny czteronutowy motyw otwierający V symfonię i przewijający się przez wszystkie jej części, miał rzekomo odpowiedzieć: Tak oto Los puka do drzwi. Motyw ten zwany jest z tego powodu "motywem losu".

V symfonia Beethovena - słuchana na żywo w warszawskiej filharmonii - przeszywa pięknem i doskonałością. Jak to możliwe, że człowiek potrafi stworzyć coś tak cudownego?

Beethoven gdy zaczął tracić słuch, pomyślał o samobójstwie. Jednak odrzucił tę myśl, wziął się do roboty i napisał m.in. dziewięć wielkich symfonii... Przyjął na siebie los muzycznego geniusza.

poniedziałek, 29 marca 2010

Warszawski Trójkąt Bermudzki

Rzecz się dzieje w Warszawskim Trójkącie Bermudzkim (w skrócie WTB), czyli w okolicach Galerii Mokotów. Jak wiadomo jest to dzielnica biznesu i prestiżu, pełna eleganckich biurowców z siedzibami banków, wydawnictw, agencji reklamowych, firm ubezpieczeniowych itp. A w tychże biurowcach dziesiątki tysięcy młodych i prężnych, dobrze wykształconych, żądnych sukcesu pracowników w krawatach.

Otóż siedzę sobie w sercu WTB, w jednej z licznych eleganckich kafeterii, zwanych tu też lunczowiskami i chcąc nie chcąc słyszę rozmowę z sąsiedniego stolika. Rozmawiają: dwóch młodych przedstawicieli biznesokracji - oczywiście w krawatach oraz jedna tejże kasty przedstawicielka, najwyraźniej nie Polka. Rozmowa toczy się w języku angielskim.

- Co to jest panteon? - pyta kobieta.
- Nie mam pojęcia, nigdy o tym nie słyszałem - odpowiada jeden z mężczyzn. I tu moje zmysły się wyostrzają.
- Ja też nie. A gdzie to widziałaś? - pyta drugi z mężczyzn.
- Nad wejściem do restauracji tu niedaleko - wyjaśnia kobieta.
- Aaaaaaa - słyszę okrzyk jednego z mężczyzn, jakby sobie coś przypomniał. I myślę - lepiej późno niż wcale, dobrze że sobie coś ze szkoły średniej przypomniał. - Już wiem - kontynuuje mężczyzna z triumfalnym błyskiem w oku - to jest nazwa znanej sieci restauracji greckich!

I szczęka mi opadła. Tak, tu znajdujemy się w centrum biznesowym stolicy europejskiego kraju. Tu leży naszej ojczyzny przyszłość. WTB - Warszawski Trójkąt Bermudzki - to tutaj znika w niewyjaśnionych okolicznościach kultura narodu...

PS Panteon - dawniej np. w starożytnej Grecji, ogół bóstw, wszyscy bogowie razem wzięci. A także świątynia poświęcona wszystkim bogom. Obecnie to również okazała budowla, najczęściej w kształcie rotundy, będąca mauzoleum, miejscem pochówku znamienitych postaci danego kraju.

niedziela, 14 marca 2010

Blekit lizbonskiego nieba

Pierwsze co nas uderzylo, gdy wyladowalismy w Lizbonie, to przepiekne, niebieskie i niezmacone chmurami niebo. Ten blekit nie jest tym samym kolorem, ktory znamy z naszego polskiego powszedniego nieba. Jest tu jakas soczystosc barwy, intensywnosc i glebia, ktore patrzacego przenosza w inne swiaty. Dobrze jest czlowiekowi z urocza swiadomoscia, ze pod takim niebem zasypia...

środa, 10 marca 2010

Daj mi słowa

daj mi słowa abym kres
nazwał umiejętnie kresem
i w nim tańczył (żebym
z radością zatoczył koła

które będą kołami nicości
i moimi kresami) i abym pojął
abym szalony nie wybiegł
z domu bo i dokąd zawiedzie mnie

natchnienie jak nie do Pana Boga

Eugeniusz Tkaszyszyn-Dycki, Piosenka o zależnościach i uzależnieniach.

sobota, 27 lutego 2010

Czy taki lód to nie cud?


Krucha, lodowa koronka pokrywająca zamarzniętą jeszcze o poranku kałużę, mieniąca się w słońcu swoimi kryształkami. Czyż Bóg nie jest artystą? Ile radości można mieć patrząc na takie małe dzieło natury :)

czwartek, 25 lutego 2010

Uważność

"Według książki buddyjskiego mnicha, którą czytam, samą istotą buddyzmu jest mindfulness. Chyba można to przetłumaczyć jako uważność (słowo jest już u Mikołaja Reja) albo bycie uważnym. Znaczy to przyjmować z uwagą to, co jest teraz, zamiast zwracać się ku temu, co było, albo do tego, co będzie. Zbawienne dla męczenników sumienia, przeżuwających swoje dawne upadki, zbawienne dla niespokojnych, wyobrażających sobie ze strachem, co zdarzy się jutro".
/Czesław Miłosz, Piesek przydrożny/

Przeglądając i czytając fragmenty Pieska przydrożnego, pomyślałem nagle, że Miłosz - gdyby żył - mógłby z powodzeniem pisać tę książkę w formie bloga. Jest to bowiem bez wątpienia coś na kształt bloga z epoki przedinternetowej. Jego "wpisy" są tu pięknym przykładem uważnego przeżywania codzienności, starannym zapisywaniem "dzisiaj".

czwartek, 18 lutego 2010

Kołysanka dla Malutkiej B.

"Zbliża się zmierzch do Twoich stóp
Za chwilę będzie tu
Przyniesie Ci
Ziarenka snu
Będziesz mógł biegać po nich boso

Niech twoje sny są cudowne jak żywy świat
Gdzie w kępie mchu
Kosmate ćmy
Myją swe skrzydła kroplą rosy"

/M.Kydryński "Piosenka dla Stasia"/

środa, 10 lutego 2010

Jutro tłusty czwartek

"Zamiast więc płakać nad sobą, nad swoją marnością, zamiast skupiać się na sobie, trzeba się radować. Zastawiać stoły świątecznymi potrawami, ucztować, gdyż ten, kto poznał smak radości, prędzej poradzi sobie z niedolą".
Wacław Oszajca SJ, TP 4/2010.

czwartek, 4 lutego 2010

Życie jako gospoda (Pessoa)

"Uważam życie za gospodę, w której muszę czekać na dyliżans z otchłani. Nie wiem, dokąd mnie zawiezie, bo niczego nie wiem. Mógłbym traktować tę gospodę jako więzienie, bo jestem zmuszony w niej czekać; mógłbym ją traktować jako miejsce spotkań towarzyskich, bo tutaj kontaktuję się z innymi. Jednak ani się nie niecierpliwię, ani z nikim się nie bratam. Siadam w drzwiach i upajam oczy i uszy kolorami i dźwiękami pejzażu... Dla wszystkich zapadnie noc i po wszystkich przyjedzie dyliżans. Cieszę się wiatrem, który dostaję, i duszą, którą dostałem, aby się nim cieszyć, i o nic więcej nie pytam ani niczego nie szukam" - Fernando Pessoa, Księga zapomnienia.

Wystarczyło kilka stron Księgi zapomnienia, by spostrzec, że ten autor przychodzi do mnie z zupełnie innego świata. Czytam akapit, czytam w polskim tłumaczeniu rzecz jasna i dziwna rzecz: jakbym z jednej strony nie wszystko rozumiał, a z drugiej przeczuwał, że coś więcej jest za fasadą przeczytanych słów. Zdania irytują nieczytelnością i jednocześnie wciągają przestrzenią, głębią, pojemnością. Tajemnicza proza tajemniczego autora z Portugalii.

Fernando Pessoa (1888-1935) - portugalski poeta i prozaik. Zmarł w rodzinnej Lizbonie na marskość wątroby, pozostawiając po sobie kufer z 27 543 zapisanymi kartkami rękopisów.

niedziela, 31 stycznia 2010

sobota, 30 stycznia 2010

Pióro jako łopata

"Chyba w pisaniu szukałem ucieczki... ucieczki i ratunku dla samego siebie. I wreszcie musiała nadejść ta noc, że wśród ciemności ujrzałem i pojąłem naturę mojej pracy, która w istocie rzeczy nie jest niczym innym jak dalszym kopaniem tego samego grobu, który inni zaczęli kopać dla mnie w powietrzu, ale nie wystarczyło im czasu... Gdyż tylko tak zyskuje sens to wszystko co się wydarzyło, co zrobiłem, co ze mną zrobiono, tylko tak może mieć sens moje bezsensowne życie... bo przecież pióro jest moją łopatą, kiedy patrzę przed siebie, widzę tyko to, co jest za mną, kiedy spoglądam na papier, spoglądam wyłącznie w przeszłość..."

Imre Kertesz, Kadysz za nienarodzone dziecko.

Imre Kertesz - pisarz węgierski żydowskiego pochodzenia. Ur. w 1929 r. w Budapeszcie. Jako nastolatek wywieziony do obozu Auschwitz, a potem Buchenwald. Podczas wojny zginęła cała jego rodzina. Po wojnie pracował jako dziennikarz. Dwukrotnie zwolniony z pracy. Zaczął tłumaczyć z niemieckiego: Nietzschego, Freuda, Rotha, Wittgensteina. W latach 70. zaczął pisać. Wszystkie jego książki podszyte są wspomnieniem Zagłady. W 2002 r. otrzymał literacką nagrodę Nobla. Mieszka w Berlinie.

piątek, 29 stycznia 2010

Pan Bóg w sklepie

"Pewnej kobiecie przyśniło się, że za ladą swojego ulubionego sklepu spotkała Pana Boga. - To ty, Panie Boże? - zakrzyknęła uradowana i zaskoczona. - To ja - odpowiedział Bóg. - A co u Ciebie można kupić? - zapytała kobieta. - Wszystko - padła krótka odpowiedź. Kobieta postanowiła skorzystać z tej wyjątkowej okazji i po niedługim namyśle, wyrecytowała swoją listę zakupów: - W takim razie poproszę o zdrowie, szczęście, urodę, mądrość, znaczenie i pieniądze. Pan Bóg życzliwie się uśmiechnął i oddalił się na zaplecze po zamówiony towar. Po dłuższej chwili wrócił z malutką, papierową torebeczką i położył ją na ladzie. - To wszystko?! - wykrzyknęła zdziwiona i rozczarowana kobieta. - Tak, to wszystko - odpowiedział Bóg. I, widząc jej rozczarowanie, dodał: - Chyba zapomniałaś, że u mnie można dostać tylko nasiona i to od ciebie zależy, co z nich wyhodujesz.

Tak więc świątynia nie jest supermarketem, gdzie można kupić sobie zbawienie, spełnienie egocentrycznych marzeń, ubezpieczenie na życie po życiu i na dodatek zarezerwować apartament w Niebie".

Opowiadanie: Anthony de Mello, cytat za: Tadeusz Bartoś, Wojciech Eichelberger, Wojciech Szczawiński, W poszukiwaniu mistrzów życia. Rozmowy o duchowości.

czwartek, 28 stycznia 2010

Taksim

Taksim to duży plac w Stambule, w europejskiej części miasta. Tu odgrywa się finałowa scena powieści Andrzeja Stasiuka. Zacząłem ją czytać wczoraj wieczorem, a skończyłem o 3 w nocy. To książka, która wciąga po pierwsze akcją, a po drugie słowem. Stasiuk kolejny raz dowodzi, że jest mistrzem słowa.

Wszyscy zajmują się życiem w sposób tymczasowy. Tymczasowość rzeczy i istnień to ukryty bohater tej powieści. Po co uganiać się za czymkolwiek, skoro za kilka dolarów można kupić chińską podróbkę wszystkiego, a życie można stracić w każdej chwili? Przekonał się o tym pewien Azjata w dramatycznym spotkaniu z dziką lochą...

Stasiukowy sposób na ten świat to słowo i droga. Nieustanne bycie w drodze i nieustanne opowiadanie. Słowo, które zbawia. Droga, która daje życie. Homo viator.

środa, 27 stycznia 2010

Babcia

Dokładnie rok temu odeszła. Zgon - 27 stycznia, godzina 22.50. Nie wiem zupełnie kiedy ten czas minął. Dla mnie Ona cały czas jest. Łapałam się wielokrotnie przez ten okrągły rok na tym, że wybierałam się do niej na niespodziankową herbatę i pogaduchy o wszystkim... Tyle raz tak do niej wpadałam, zawsze witała mnie z radością, nieraz cudownie zakłopotana, gdy zjawiałam się wieczorem i zastawałam ją w różowej podomce i lokówkach. O tyle rzeczy chciałbym ją jeszcze zapytać. Rok temu wieczorem wszyscy byliśmy przy niej, gdy w pokoju, na podłodze sanitariusze ją reanimowali. Odchodziła patrząc na nas, mam nadzieję, że nasza obecność, czułość i miłość w spojrzeniach, które widziała do ostatniej chwili dodawała jej otuchy... A może widziała raczej nasze przerażenie i wypisaną na naszych twarzach świadomość, że jesteśmy całkiem bezradni wobec tej siły, która ją właśnie zabierała?Jak czuje się śmierć? Reanimacja, intubacja, defibrylacja, kolejne zastrzyki, długa, nieznikająca, ciągnąca się w nieskończoność pozioma kreska na monitorze EKG. Cisza, czekanie, agonia... Głaskałam ją cały czas po głowie i czułam jej obecność, ale nie w ciele, które coraz zimniejsze wydawało się tylko jakimś porzuconym przebraniem, była gdzieś obok, nad nami...
Babciu! Wiem, że czułaś, iż nadchodzi ten czas, wierzę, że byłaś spokojna i pogodzona z tym co się dzieje. Odeszłaś we wtorek. A jeszcze chwilę wcześniej - od piątku do niedzieli byłaś u nas w domu. Spędziliśmy z Tobą cudowny weekend, który teraz to wiem, był najpiękniejszym pożegnaniem. Pomagałam Ci się myć, robiłam manicure, suszyłam włosy. Wklepując w swoje ciągle gładkie policzki krem, zerkałaś w małe lusterko i krzywiłaś się mówiąc "Ale jestem stara baba". Rano, wyspani, w szlafrokach zasiedliśmy do naszego okrągłego stołu i jedliśmy powolne śniadanie. Taka byłaś radosna, że można siedzieć przy stole w szlafroku, rozmawiać, nigdzie się nie spieszyć, że jest tak inaczej niż zwykle. Pytałaś nas, czy zastanawialiśmy się może kiedyś, co się będzie działo po śmierci, czy od razu się idzie do nieba?No i jak może wyglądać to niebo? Jakie są teorie teologiczne w tej kwestii? Zabraliśmy Cię na spacer po okolicy, mamy z niego, ostatnie jak się okazało wspólne zdjęcie. Po powrocie do domu zrobiłam ciepłe kakao na rozgrzewkę. Pamiętam Twoje radosne oczy - oczy lubiącego czekoladę i wszelkie słodkości łakomczucha, zachwyconego tym, że pije coś o czym zapomniał, że jest przecież takie dobre i przez to nie pil od dawna. "Babcia gapcia" - tak o sobie mówilaś. Słuchaliśmy wspólnie muzyki, czytaliśmy Ci na głos, bo bolały Cię oczy, robiliśmy na nie okłady z rumianku, który jeszcze stoi w słoiku na półce w kuchni... Dużo się modliłaś, byłaś wyciszona. A w niedzielę pojechaliśmy z Tobą na Służew do oo. Dominikanów na mszę, chciałaś pójść do spowiedzi - i poszłaś, przyjęłaś też Eucharystię. Promieniałaś! Pięknie było na Ciebie patrzeć. Dziękowałaś nam wieczorem z całego serca za ten wspólny, weekendnowy czas. Zostaliśmy przez Ciebie mocno wyściskani, czuję ten uścisk jeszcze teraz. Wiem, że byłaś szczęśliwa.
Dokładnie rok temu, w ostatnim Twoim dniu tu na ziemi, kupiłam zupełnie przypadkiem kwitnącego storczyka. Byłam już przy kasie, gdy zadzwoniła Mama z wiadomością, że z Tobą jest źle i czekacie na karetkę. Storczyk razem z nami gnał do Ciebie na łeb na szyję. Miał być dla kogoś prezentem, ale został ze mną, nie potrafiłam go oddać, stał się symbolem. Po Twoim pogrzebie bardzo szybko opadły z niego kwiaty. Odliczał po swojemu czas i właśnie w tym tygodniu, w rocznicę Twojego odejścia, dokładnie po roku odpoczynku pieknie zakwitł! Uśmiecham się patrząc na niego. Uwielbiałaś storczyki. Miałaś w domu jednego, który mimo wszystkich Twoich czułych zabiegów nie chciał nigdy drugi raz zakwitnąć. Babciu, ale teraz się udało! Widzisz, to jest Twój kwiat! Wiem, że się razem ze mną uśmiechasz.

niedziela, 24 stycznia 2010

Mieliśmy piękną filharmonię

W ramach Roku Chopinowskiego wybraliśmy się na koncert do Filharmonii Narodowej. Przepiękne Rondo à la Krakowiak w towarzystwie Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Narodowej wykonał młody, dwudziestoletni krakowianin, Marcin Koziak. Orkiestrą dyrygował Rosjanin, Aleksander Lazarev, a inny Rosjanin, Dimitri Alexeev, zagrał koncert fortepianowy Aleksandra Skriabina fis-mol. Niezwykłym i bardzo odmiennym od tego, co do tej pory znaliśmy, było wykonanie II Symfonii d-mol Siergieja Prokofiewa. Sto lat późniejsza od kompozycji Chopina muzyka okazała się zaskakująco inna, z zupełnie nowego muzycznego świata, o cechach tak zwanej muzyki maszynistycznej.

Przez cały koncert chodziła mi po głowie uporczywa myśl. Dotyczyła gmachu filharmonii. Coraz częściej spacerując po Warszawie mam wrażenie, że stąpam po gruzach niegdyś pięknej Stolicy. Coraz częściej wydaje mi się, że to, co widzę, jest jedynie marną prowizorką, ersatzem tego, co odeszło bezpowrotnie w niepamięć. To samo dotyczy właśnie filharmonii. Filharmonia Warszawska została wzniesiona w latach 1900-1901 według projektu Karola Kozłowksiego, który wzorował się na paryskiej Opéra Garnier. Budynek ten zdumiewał bogactwem rzeźb, popiersi, portretów i najrozmaitszych zdobień. Olśniewający efekt z zewnątrz dopełniał kopulasty dach, a w środku neogotyckie szatnie, wytworne foyer oraz niezwykle elegancka sala główna z wielkim plafonem - malowidłem Antoniego Strzałeckiego Życie muz na Olimpie.

Filharmonia Warszawska została spalona w czasie oblężenia miasta we wrześniu 1939 r. a podczas powstania warszawskiego uległa zbombardowaniu i znacznemu zniszczeniu. Po wojnie można ją było jeszcze uratować i odbudować, wykorzystując sporo zachowanych dekoracji. Ale w 1953 roku usunięto wszystko to, co zostało po świetności dawnego gmachu i do 1955 roku zbudowano zupełnie nowy budynek w stylu bliżej nie znanym... Oczywiście nie zmienia to faktu, że ta szacowna instytucja prezentuje muzykę i muzyków najwyższej klasy.