poniedziałek, 29 kwietnia 2013

7 lat

Dzisiaj punkt 17.00, dokładnie 7 lat po ślubie, 700 m mozolnego podejścia na Babią Górę (1725 m npm) i jesteśmy. Trud, pot, potknięcia, wzajemne wsparcie, trzymanie się za rękę, droga na szczyt ramię w ramię, wspólne patrzenie i zachwycanie się pięknem. Szczęście :)

Mężu: dziękuję Ci za to, że pokazałeś mi góry, że od samego początku mogliśmy ruszyć na wspólną wędrówkę, za tyle wydreptanych kilometrów, za zachwyty nad krokusami, chmurami i wszystkimi widokami, za to, że każda górska wyprawa umacnia i zbliża.
Dziękuję Ci za te niezwykłe chwile bliżej nieba!

sobota, 20 kwietnia 2013

W Żelazowej Woli


Powietrze pachnące wiosną, delikatna muzyka Chopina oplatająca mnie z czułością jak niewidzialna mgła, nuty wpadające jedna po drugiej prosto do wnętrza duszy i szukające schronienia w jej zakamarkach. Ziarna nostalgii oraz spokój i radość, że znowu mogę tu być. Niezachwiana pewność, że na końcu parkowej alejki wyłonią się tak samo jak poprzednio bielone ściany dworku, dwie proste kolumny, gontowy dach. 

Przestrzeń pamięci, nieobecna obecność. Pierwszy krzyk narodzonego dziecka, noce w małej kołysce, zaledwie kilka miesięcy później wyjazd całej rodziny do Warszawy, potem jeszcze kilka krótkich świątecznych i wakacyjnych odwiedzin w tym miejscu, pierwsze dźwięki fortepianu, zagrane nuty ulatujące w niebo, ostatnia przelotna wizyta 20-letniego Fryderyka w tym miejscu i jego ostatnie spojrzenie na oddalający się dom. 

Czy wracał tu myślami będąc w Paryżu? Czy komponując zamykał oczy i czuł delikatny powiew wilgotnego wiatru znad Utraty? Teraz z pokoju, w którym się urodził zamiast jego dziecięcego płaczu wydobywa się skomponowana przez niego muzyka. Chopin rodzi się w tych dźwiękach nieustannie, ciągle na nowo. Porusza kolejne dusze. Powietrze w Żelazowej Woli pełne jest jego nieuchwytnej obecności.

Ożywienie


sobota, 13 kwietnia 2013

Po zimie

Gdy tylko rosnąca z każdym dniem temperatura pożerała wielkimi kęsami zalegający w naszym ogródku śnieg, wgryzając się w niego z dzikim zapamiętaniem i połykając w otchłań kolejne jego porcje; gdy deszcz i wiatr dokończyły misterne dzieło, niszcząc ostatnie oznaki zbyt leniwie odchodzącej od nas zimy; gdy ziemia poczuła  pierwsze prawdziwie, ciepłe promienie słońca - oto zjawiły się i wyrosły ekspresowo na wiosennych drożdżach nasze ogródkowe krokusy. Uśmiecham się patrząc na ich kolorowe delikatne główki ozdabiające nasz pozimowy pseudotrawnik niczym egzotyczne broszki.
Piękne jesteście krokusiki ze swoją siłą życia. Zarażajcie nas wiosenną radością!

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Tajemnica mazurka


Tegoroczne przygotowanie do Wielkanocy uświadomiło mi, jak blisko są Ci, których nie ma już z nami na tym świecie. Przecinamy codziennie zostawione przez nich ślady, powtarzamy gesty, które robią razem z nami oni – już niewidzialni, robią je z nami równocześnie ich delikatne, niewidzialne ręce wtórują temu co wykonują nasze dłonie.  To niezwykłe doświadczenie, które dało mi odczuć, że nie jestem sama w tej kulinarnej, przedświątecznej krzątaninie. Jesteśmy tu wielopokoleniowo, tworzymy historię, rodzinną opowieść, dajemy życie przedmiotom i przedłużamy piękne tradycje.

Pieczenie mazurków, od zawsze jest elementem wielkanocnej tradycji w moim domu. Odkąd pamiętam pomagałam Mamie w ich przygotowywaniu, uczyłam się od niej krok po kroku tego co tworzy mazurek. Jako mała dziewczynka z zapałem obierałam z mokrych skórek migdały, odcedzałam rodzynki. Byłam specem w dosypywaniu kolejnych śnieżnobiałych łyżek cukru pudru do ukręcanej przez Mamę lukrowej polewy czy też w robieniu małych wałeczków z miękkiego, kruchego ciasta, które Ona układała starannie tak by stały się brzegami mazurka rozpychającego się w metalowej blaszce. Wspólne, świąteczne dzieło, rytuał dwóch Hań.

Gruby, granatowy brulion formatu A4 - który był dla Mamy skarbnicą  przepisów sprawdzonych i tych, poleconych, czekających na osobiste przetestowanie - mieszka teraz ze mną i stoi na kuchennej półce.  A w zeszycie przepis  pod literą „K” – kruche ciasto babci Emilii.  Równe, okrągłe, staranne literki pisane przez Mamę po raz kolejny układają się w rodzinną recepturę. Ile razy był czytany ten przepis? Ile razy ręce należące do mojej prababci Emilii, mojej babci Marysi, mojej Mamy odmierzały 600 g mąki, 400 g margaryny lub masła, 200 g cukru pudru? W jaki sposób oddzielały białka od żółtek w  jajkach – tak by mieć cztery żółciutkie skarby, które doda się do ciasta? Czy stukały w skorupki nożem, a potem delikatnie wyłuskiwały ze śliskiej, przezroczystej białkowej toni kulkę żółtka? A może stukały jajkiem o brzeg miski? Jakie miały stolnice na których siekały mąkę z tłuszczem i potem cukrem pudrem? Ile poruszeń noża góra- dół, przód- tył po stolnicy, szybko, szybciej, by kawałki margaryny coraz bardziej zanurzały się w miękkiej, chłodnej mące, by stawały się coraz mniejsze i mniejsze? Czy tak jak ja czuły przyjemne ciepło płynące z dłoni, które zagniatają powoli ciasto po dodaniu  żółtek i czują, że mają w sobie moc, by ta bezładna masa stała się gładką, sprężystą kulą? 

Jestem pewna,  że powtarzam ich gesty, że dotykamy swoich dłoni zanurzonych w mąkę, że śledzimy swoje dotyki palców nadających ciastu kształt.  Razem wyklejamy ciasto w prostokątnych foremkach – jest plastyczne i słucha się nacisku opuszków palców.  - Ma być cienko, jak najcieniej – w głowie słyszę głos Mamy – a moje dłonie automatycznie powtarzają jej gesty. Tak dobrze pamiętam jej dłonie i palce wykonujące czynność wyklejania formy. Śledzę je w pamięci.  Zostawiamy na cieście swoje linie papilarne jak obrazy i dokument mówiący, że tym razem, w tym konkretnym czasie to dzieło jest jednak dziełem tylko jednej z nas.

Nasz rodzinny mazurek to: cienka warstwa upieczonego kruchego ciasta, na nią cienka warstwa kwaśnej konfitury (najlepsze są z czarnych porzeczek lub mirabelek), na to rozsypana porządna porcja pomieszanych bakalii (posiekane migdały, orzechy, rodzynki), a na koniec  wszystko polane kakaowym lukrem – gładką materią okrywającą szczelnie bakaliowe wnętrze.

W tym roku Mama ma swój wkład w moje mazurki. Przede mną stoi słoiczek konfitur z naklejką „Mirabelki 2004” wyszperany w piwnicznych zapasach. To konfitury robione przez Nią osobiście z myślą, że będą mogły przytulić się do kruchego, mazurkowego ciasta w któreś kolejne święta Wielkanocne.

I jest jeszcze makutra. Migała od zawsze gdzieś w przestrzeniach szafek, uczestniczyła w przeprowadzkach. Dostałam ją od Mamy, gdy urządzałam swoją pierwszą samodzielną kuchnię. Od tamtej pory jest ze mną i uczestniczy  w powoływaniu do życia kolejnych pokoleń mazurkowych polew kakaowych.  Cukier puder połączony z kakao, odrobina wrzątku i kręcimy drewnianą pałką. Delikatny proszek zamienia się w gęstą, ciemnobrązową masę, pochłania zawartość makutry – lukrowa otchłań.

Wszystko gotowe. Udało się po raz kolejny. W łączności pokoleń. Dziękuję Wam.  Niech to trwa.