piątek, 11 listopada 2016

Mgła i buki

Pojechaliśmy na chwilę. Góry Świętokrzystkie przyjęły nas listopadową, lepką mgłą. 

Ruszyliśmy na szlak. To już coraz bardziej szara jesień, większość drzew już bezlistnych, nagich i bezbronnych. Polna grusza wyglądała jakby ktoś zerwał z niej liściastą sukienkę, a jej wilgotne strzępy brązowiały teraz i wolno czerniały równo ułożone wokół jej pnia na ziemi.

Stąpaliśmy po mokrych kamieniach. Maszerując obok siebie. Jak bardzo uwielbiam to natężenie odgłosów wędrówki. To oczyszczające tu i teraz. Chrzęst kamieni, chlupnięcia wody z kałuży, w którą wstąpiło się, robiąc zbyt duży krok, ciche mlaśnięcia błota, ta miękkość zwilgotniałej ziemi. Umieranie traw. Zaschnięte, siwiejące, puchate pióropusze nawłoci, sczerniałe liście. Radość oglądania pozostawionych przez jesień skarbów na jabłoniach. Bezlistne gałęzie obwieszone czerwieniejącymi jabłkami - jak bombkami. Te, które spadły, skąpały się w głębokiej, zimnej kałuży pełnej liści.




Smutek przemijania i jednocześnie świadomość, że to nie koniec historii, że za kilka miesięcy wszystko wybuchnie i rozkwitnie na nowo z wielką siłą. Nadzieja, że może będzie nam dane doświadczać wiosny po raz kolejny. W takich chwilach czuję tak mocno, że moje życie jest włączone w ten cykl świata, należy do niego, a idąc w ciszy, bezwarunkowo udaje mi się akceptować upływ czasu, z którym nie da się walczyć. Tak ma być.



Weszliśmy w las. Smukłe pnie buków osnute gęstniejącą mgłą. Tajemnica. Jest i świetlistość bukowych liści leżących jak dywan na szlaku. To one dają ciepło, jasność, przytulność. Wciągają nas, prowadząc wyżej i wyżej. Dobrze nam tu. Bez milionów kolorowych liści pod nogami byłoby tak okropnie szaro i smutno. Krople deszczu padają nam na twarze. Trzymamy się za ręce. Przystajemy na przeciwko siebie otoczeni tym cicho żyjącym lasem. Skrzypienie gałęzi, szczebiot ptaków, szmer wody, zapach wilgoci i gnijących liści. Patrzymy sobie w oczy niemal stykając się czołami. W naszych spojrzeniach pulsuje czysta radość i wdzięczność za to miejsce na ziemi, za nas. Nie potrzeba słów - giną w ulatujących z naszych ust białych obłoczkach pary. Mieszają się ze sobą, lecąc ku niebu. Górska modlitwa.




















środa, 2 listopada 2016

Listopadowe święta

Wszystkich Świętych, Dzień Zaduszny. Kolejne w moim życiu. Uczyłam się ich od dziecka. Co roku była to rodzinna wyprawa na groby bliskich, rozsiane po kilku warszawskich cmentarzach. Jako dziecko byłam zafascynowana tym, że Mama ma w głowie trasy dojścia do większości grobów: cyferki, literki. Tylko czasami wyciągała mały kieszonkowy kalendarzyk, a w nim pod literą C – były cmentarze, ze wszystkimi danymi potrzebnymi, by się odnaleźć. Wtedy ruszała dalej pewnie przed siebie.

Często był pośpiech i para z ust. Były opowiadane przez nią ciągle na nowo rodzinne koligacje, byśmy z siostrą wiedziały, kim dla nas była ta osoba, której nazwisko widzimy na grobie. „Musicie to wiedzieć, bo kiedyś mnie zabraknie” – tak mówiła do nas, dziewczynek kilkuletnich, potem nastoletnich. W jakim byśmy nie były wieku, brzmiało to jakoś tak nierealnie. Słuchałyśmy niby uważnie, ale teraz wiem, jak wiele opowieści uleciało… WIĘCEJ na Aleteia.pl


.