piątek, 27 listopada 2009

Witaj Basiu!


W czwartek, 26 listopada 2009 roku, o godzinie 21.50 przyszła na świat Basia, córeczka Oli i Kuby Koszańskich. Witamy na tym najlepszym z możliwych światów!

czwartek, 26 listopada 2009

Żona rysuje imieninowo dla męża :-)


Takie prezenty od żonki to ja lubię!

wtorek, 24 listopada 2009

Między konformistą a kapitanem

Człowiek współczesny nie przestał być istotą religijną, bo żadne najdoskonalej sprawne narzędzie nie ochroni go przed lękiem i nie wyjaśni mu nigdy sensu istnienia. Człowiek współczesny - twórca i użytkownik cywilizacji technicznej - kroczy natomiast ku coraz szerszym horyzontom zwątpienia. Nie ten, oczywiście, który rzeczywistość swojej epoki przyjmuje zawsze jako jedyną i absolutną normę. Nie konformista wszystkich czasów, znajdujący pełne ukojenie w automatyzmie sakramentów i nienaruszalności zawarowanych autorytetem prawd. Lecz kierunki rozwoju kultury nie od konformistów zależą. Konformiści żyją poza czasem, nie przyczyniają się bowiem do jego przemian.
Jan Józef Szczepański, Przed nieznanym trybunałem.

Zapamiętaj to sobie: Uważanie siebie za ofiarę przeszłości to doskonała strategia dla dozgonnego życia w cierpieniu i nieszczęściu. Uznanie siebie samego za kapitana Twojego życia krzesze jednak siłę i wolę zmiany tego nastawienia. Cóż Cię razi i co stoi na przeszkodzie ukształtowania Twego życia wedle Twoich własnych wyobrażeń! Każdy dzień niesie z sobą szansę na zbudowanie i urządzenie życia na nowo. Skorzystaj z niej!
ks. Alfons Józef Skowronek, Tygodnik Powszechny, 46/15 listopada 2009

Gdzieś pomiędzy tymi dwoma cytatami krążą ostatnio moje myśli. Między postawą konformisty a kapitana swego losu. A co jeśli jesteśmy wszystkim tym po trochu? Konformiści, płynący z prądem nurtu epoki, trochę religijni, lecz w głębi słabo wierzący, wtłoczeni w ramy rytów i raz na zawsze ustalonych prawd, nie pytający o istotę, wątpiący w możliwość zmiany, a jednak raz po raz chwytający za ster swojego życiowego okrętu, by zaraz potem ustawić się rufą do wiatru...

niedziela, 22 listopada 2009

W służbie Wielkiego Armatora

Cywilizacja europejska objawiła się Conradowi najdoskonalej w swej angielskiej wersji. A cywilizacja conradowskiej Anglii była cywilizacją kupiecką. Nawet jej romantyzm był kupiecki. Stąd zmitologizowana postać armatora. Daleka potęga wyznaczająca kursy statkom po oceanach globu, wyposażona w moc nagradzania i karania; źródło obowiązków i przedmiot lojalności. Nigdy nie sformułowana dosłownie alegoria Wielkiego Armatora jest jednym z tych wysiłków wyobraźni, jakie podejmują ludzie zbyt dumni albo zbyt świadomi własnych ograniczeń, a może nazbyt wobec siebie uczciwi, by znaleźć ukojenie w koncepcji Objawienia. Ludzie małej wiary, lecz wielkiej tęsknoty. Ich nieosiągalny Bóg manifestuje się hipostazami cywilizacji, prawa, honoru lub obowiązku. Jest równie surowy, jak Najwyższy Sędzia, jak biblijny Pan Zastępów. Jest bezwzględnie wymagający. Brak mu tylko miłosierdzia. 
Jan Józef Szczepański, Przed nieznanym trybunałem.

Czytając książki Conrada, zawsze miałem poczucie, że jest w nich jakaś nieokreślona i nienazwana metafizyka. Jakaś świecka religia, zbyt dumna, by nazywać ją po imieniu. I ta tajemnicza głębia niezmiennie mnie pociągała. Jan Józef Szczepański po mistrzowsku potrafił tę rzeczywistość nazwać i opisać. Niezwykła alegoria Wielkiego Armatora natychmiast działa na wyobraźnię.

Natrafiłem na ten tekst przypadkowo wczoraj, w dzień moich imienin - Konrada. Jest to również drugie imię Korzeniowskiego, które uczynił swym pseudonimem - nazwiskiem - elementem tożsamości i identyfikacji. Gdy myślę o swoim imieniu, o symbolice, którą niesie, czy o tożsamości, jaką nadaje, nigdy nie przychodzi mi do głowy któryś ze świętych Konradów (a było ich przynajmniej trzech). Staje mi wtedy przed oczyma Joseph Conrad - Józef Konrad Korzeniowski i jego cicha metafizyka powinności oraz unikalne połączenie romantyzmu z pozytywizmem. Wczoraj obraz ten został przez J.J. Szczepańskiego wzbogacony o alegorię Wielkiego Armatora.

sobota, 21 listopada 2009

Przemijanie liści

No i nastał najwyższy czas zagrabienia tego wszystkiego, co nasz drogi dąb Emmanuel, zwany Emkiem, po raz kolejny porzucił. Gdy tylko rozdział się całkiem ze swojej sukni, na naszym trawniku utkał się samoistnie piękny, brązowy dywan. Kiedy bardziej wiało, szeleszczące suche liście wirowały i - najwyraźniej niezdecydowane - ciągle zmieniały swoje miejsce w tej misternej konstrukcji. Gdy z nieba sączył się deszcz, liście wilgotniały, stawały się wytwornie błyszczące, ciężkie i coraz mocniej przytulały się do ziemi.

A dzisiaj ja, wyposażona w grabie, wkroczyłam na poddębową arenę. I kiedy tak tworzyłam kolejny artystyczny liściowy kopiec, przez głowę przebiegła mi myśl przerażająca - że oto moje działania w sposób okrutny zakłócają wieczny odpoczynek martwych liści, które zakończyły już swoje intensywne, liściane, jednoroczne życie...

Słuchając Chopina

Niemałe zdziwienie wzbudził we mnie fragment biografii Fryderyka Chopina opowiadający o tym, jak dzieci George Sand wyśmiewały francuszczyznę partnera matki. Okazuje się bowiem, że nasz wielki pianista i kompozytor - z matki Polki (Justyna Krzyżanowska) oraz ojca Francuza (Mikołaj Chopin) - nie mówił płynnie po francusku. Miał polski akcent i czasami używał dziwnych zwrotów, zapewne polonizmów, które były przedmiotem drwin ze strony Maurycego i Solange.

Chopin ze swego niespełna 40-letniego życia pierwszą jego połowę spędził w Polsce, a drugą głównie we Francji. I wychodzi na to, że francuski ojciec, który również dobrze mówił po polsku, nie uczył syna języka Moliera od wczesnego dzieciństwa, tak jak to obecnie często bywa w dwujęzycznych małżeństwach. Chopin, widzę to teraz coraz wyraźniej, dużo bardziej był duszą Polakiem niż Francuzem. Zresztą sam otwarcie pisze o tym w swych licznych listach, a w Paryżu przyjmowany jest jako polski emigrant.

Nic dziwnego zatem, że traktujemy Chopina jako naszego narodowego kompozytora. Gdy latem tego roku odwiedziliśmy jego grób na paryskim cmentarzu Père-Lachaise, nagrobek obstąpiony był tłumem polskich turystów. A my w przeddzień Roku Chopinowskiego 2010 namiętnie słuchamy koncertów fortepianowych, ballad, sonat, polonezów i nokturnów. Genialna muzyka genialnego artysty. I zastanawiam się, czy fakt, że Żelazowa Wola, miejsce urodzenia Chopina i sochaczewski szpital (obecnie hospicjum sic!), czyli moje miejsce urodzenia, są od siebie oddalone zaledwie o 6 km ma wpływ na moje uwielbienie dla tej muzyki?

czwartek, 19 listopada 2009

Wiara Kołakowskiego

Jak mówił jeden z bohaterów Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa, rękopisy nie giną, nawet jeśli ogień je strawił. Wierzę, że wszystko, co zostało przez nas stworzone, nie ginie w sposób ostateczny. Być może - kiedyś, jakoś - będzie ujawnione. A rozmowy? Czy rozmowy z ludźmi też nie giną ostatecznie? Rozmowy też. Skoro nic nie ginie, więc my też nie giniemy. 
Leszek Kołakowski

Piękne wyobrażenie. Gdy pomyślę, że gdzieś tam, po drugiej stronie życia, gromadzone są wszystkie rękopisy i wszystkie rozmowy, to jakoś przyjaźniejszy wydaje mi się tamten świat. Non omnis moriar - pisał Horacy w Pieśniach i powtarzali za nim starożytni, a potem wierni uczniowie europejskiego Odrodzenia. Hmmm warto by coś po sobie pozostawić...

sobota, 14 listopada 2009

Listopad też ma swoje kolory





Dwie twarze lewicy

1. Czytam wywiad rzekę z Leszkiem Kołakowskim i dostrzegam ostrość jego krytyki marksizmu jako takiego. Często mawia się, że komunizm to była piękna idea, ale nie do zrealizowania na ziemi. Tak chyba jednak nie jest. Kołakowski punktuje komunizm za błędy i niespójność już na poziomie idei. I właśnie dlatego Kołakowski był tak niebezpiecznym przeciwnikiem dla ekipy Gomułki. Podważał nie realizację planu komunistycznego - ten przecież łatwo można usprawiedliwić - ale obnażał słabość filozofii marksistowsko-leninowskiej. Jednocześnie Kołakowski nie odżegnuje się od marksizmu i lewicowości en block. Wręcz przeciwnie, do końca pozostanie człowiekiem idei lewicowej.

2. Tydzień temu w Warszawie otwarto klubo-kawiarnię, która na stołecznej mapie kulinarno-politycznej zaczęła funkcjonować pod znamienną nazwą Nowy Wspaniały Świat. Jest to przybytek tworzony przez lewicowe środowisko skupione wokół pisma "Krytyka Polityczna" oraz Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego. Młodzi ludzie (dwudziestokilkuletni, trzydziestoletni), którym bliskie są idee lewicowe, a jednocześnie nie utożsamiają się z istniejącymi partiami lewicowymi, od 2002 roku budują żmudnie całkowicie nowe środowisko, którego podstawowym celem jest wprowadzenie i umocnienie w sferze publicznej lewicowego projektu walki z ekonomicznym i kulturowym wykluczeniem. Walka ta odbywa się w trzech głównych sferach: nauki, kultury i polityki, starając się jednocześnie eliminować między nimi sztuczne podziały. Nowy Wspaniały Świat ma za zadanie stać się przestrzenią owej walki.
    Myślałem o tym wszystkim wczoraj w NWŚ, sącząc w kłębach papierosowego dymu piwo. Prawdę mówiąc, z zainteresowaniem przyglądam się temu projektowi. Jestem pełen obaw, mając świeżo w pamięci Leszka Kołakowskiego, ale wydaje mi się, że potrzebne jest w Polsce ideowe środowisko odwołujące się do tradycji lewicowej inteligencji, a nieskażone komunizmem.

    czwartek, 12 listopada 2009

    Zbawienie przez negację

    Doktryna Marksa zachowuje myśl o zbawieniu przez negację, to jest zasadę, wedle której całe zło historii nie tylko jest sensowne przez odniesienie do ostatecznego wyzwolenia, ale było także tego wyzwolenia nieodzownym warunkiem. 
    Z Leszkiem Kołakowskim rozmawia Zbigniew Mentzel, Czas ciekawy, czas niespokojny.

    Marks uważał, że wyzwolenie ludzkości może przyjść jedynie na drodze rewolucji, która zniszczy stary porządek świata. Cokolwiek złego dzieje się z tym światem oraz ludźmi teraz, przed rewolucją, jeszcze bardziej uzasadnia konieczność tejże rewolucji. A zatem im więcej zła, cierpienia, tym bardziej paląca jest konieczność rewolucji. Stąd już tylko krok do tego, by marksiści sami owo zło czynili i cierpienie sprawiali. Ten krok został postawiony...

    środa, 11 listopada 2009

    Wiersze stryja

    Popielniczka
    Koloru jak denaturat
    na okrągłym stole
    pełna petów
    kłęby dymów
    zielone oko radia
    ojcowska ręka
    szukająca Wolnej Europy

    Europa wolna
    pusta
               popielniczka
    nieużyteczna

    Rogatki
    Kobiety z twarzą Czarnej Madonny
    w krótkich spódnicach
    przy długich drogach
    w biały dzień

    Ptaki
    Na Wyspie Kormoranów na Dobskiem
    kikuty drzew
    a na nich ptaki
    czarne
    od wieków ilu
    w twarz lewy hals
                      żeglujemy

    Mój stryj, Bolesław Sawicki, jest lekarzem. I pisze wiersze. Kiedy je czytam, czuję przestrzenie, oddech natury i zapachy dzieciństwa. Jest w tej poezji taki rodzaj intymności, który dotyka mnie głęboko. To poezja, która czytelnika zaciekawia i otwiera na nieznane.

    wtorek, 10 listopada 2009

    Stań się!


    " W płomieniach barw Bóg Ojciec jak płonąca pochodnia pojawia się z chaosu i gestem władcy stwarza świat" /Józef Czapski, "O Młodej Polsce"/. Gdy natrafiłam na to jedno zdanie w eseju Czapskiego mówiące o witrażu kompozycji Stanisława Wyspiańskiego, od razu znalazłam się myślami w półmroku krakowskiego kościoła oo. Franciszkanów. Tam, gdzie niezmiennie od 1905 roku, w zachodnim oknie świątyni, ożywiany światłem Bóg Ojciec stwarza świat nieustannie i ciągle na nowo.

    Ocalenie Kołakowskiego

    Pani Sendlerowa opowiedziała mi historię, której nie znałem. Pewnego dnia do tamtego domu na Woli
    przyjechało Gestapo i dwie grupy gestapowców zaczęły z jednej i z drugiej strony przeszukiwać wszystkie piętra. Jak doszli do mieszkania, w którym byliśmy i gdzie, oczywiście, ukrywało się paru Żydów, zawrócili. Każda z grup myślała, że ta druga już wcześniej tam była. Czysty przypadek, że żyjemy, bo gdyby tam weszli, wszystkich nas by rozstrzelali. 

    Z Leszkiem Kołakowskim rozmawia Zbigniew Mentzel, Czas ciekawy, czas niespokojny.

    Leszek Kołakowski miał wtedy jakieś 15-16 lat. Cudowne ocalenie. Ocalał, by potem zbudować dzieło swego życia? Bez wątpeinia każdy z nas ma coś do zrobienia na tej ziemi. Ale czy trzeba aż wojny i groźby utraty życia, by to życie prawdziwie odnaleźć?

    poniedziałek, 9 listopada 2009

    Bojaźń i drżenie Kierkegaarda

    Nie mogę zrozumieć Abrahama; w pewnym sensie nie mogę się niczego nauczyć od niego, zdumiewam się tylko.
    Wysiłek wiary musi zawsze rodzić się z absurdu.
    I dlatego chociaż podziwiam Abrahama, czyn jego napawa mnie przerażeniem i zgrozą.
    Wiara jest paradoksem, a jednostka w żadnym razie nie może być zrozumiana przez nikogo.
    Wiara jest największą namiętnością człowieka. Ale i dla tego, kto nie dopracuje się wiary, istnieje w życiu wiele zadań i jeżeli szczerze kocha życie, nie będzie ono zmarnowane.
    Søren Kierkegaard, Bojaźń i drżenie.

    Mroczna książka Kierkegaarda jest pracą filozoficzną, która za przedmiot badania bierze biblijne opowiadanie o ofiarowaniu Izaaka. Głównym bohaterem jest tu Abraham, rycerz wiary, który - na boskie żądanie - nie zawahał się podnieść noża na ukochanego syna. Kimże jest Bóg, który ma tak okrutne żądania? I kimże jest człowiek, który ślepo tego wysłuchuje? Bóg, który jest miłością, żąda krwi, a człowiek - który niewątpliwie cierpi słysząc takie boskie wezwanie - z miłości do swego Boga decyduje się zabić? Jest to sytuacja absurdalna, która określa charakter chrześcijańskiej wiary oraz kondycję człowieka wierzącego.

    Ojciec Sørena Kierkegaarda wyznał synowi przed śmiercią, że w dzieciństwie, gdy był biednym pastuszkiem na Jutlandii, okropnie cierpiał głód, chłód i był bity. Pewnego ranka wszedł na wzgórze i wyciągając ręce do nieba przeklął Boga za swoją niedolę. Søren, gdy to usłyszał uznał, że grzech przekleństwa ciąży również  na nim. Bojaźń i drżenie to niezwykle głęboki przejaw zmagania się z owym "grzechem pierworodnym", jaki ciąży na człowieku, pomimo że faktycznie sam niczego złego nie zrobił.

    Søren Kierkegaard (1813-1855) - duński pisarz, filozof i teolog. Uważany za prekursora egzystencjalizmu.

    niedziela, 8 listopada 2009

    Radość niespieszności

    Cieszę się na te chwile, kiedy mogę beztrosko zagubić się w czasie, kiedy mogę sobie iść przed siebie nigdzie się nie spiesząc, czując się całkowicie wyłączona z otaczającego mnie bałaganu, gonitwy i szaleństwa. W takich momentach żyję w rzeczywistości, w której inaczej płyną minuty, mijają wolniej, ich tętno jest spokojniejsze, wyrównane. Uwielbiam ten stan wyłączenia, który pozwala lepiej dostrzegać szczegóły i drobiazgi, zwracać uwagę na to, co w codziennym pośpiechu gubi się bezpowrotnie i znika w chaosie. Dzięki temu mogę zachwycać się światem wciąż na nowo, przeżywać więcej, spacerować, choćby tak jak dzisiaj po Starówce i ciągle widzieć coś, co umykało mi poprzednio: rzeźbione kwiaty pod oknem, tablicę pamiątkową, gargulce w kształcie skrzydlatych smoków, niezwykły kolor ściany... chciałoby się powiedzieć: "ale tego to tu na pewno nigdy nie było". Tylko nie ma pewności. Jak napisał Sandor Marai "powinniśmy tak ćwiczyć naszą świadomość i umiejętność patrzenia, abyśmy i w tym co pospolite, co nas otacza, w codzienności umieli dojrzeć to, co jest jednorazowe, cudowne, wizyjne (...) cud najczęściej jest zupełnie cichy". Pragnę cieszyć się cudami codzienności, bo one istnieją, tylko, żeby je dostrzec potrzebna jest radość niespieszności.

    Życzenia urodzinowe à la Miłosz

    Czesław Miłosz na swoje 88. urodziny napisał wiersz. I tenże wiersz zakończył następującym wersem:
    Ocalony, bo z nim wieczne i boskie zdziwienie. 

    Takie właśnie - ustami poety - sam sobie składam życzenia. Obym, mimo upływu kolejnych jesieni, zachował niezmiennie zdolność zdziwienia. Ze zdziwienia poczęła się filozofia. Zdziwienie jest źródłem kreatywności i twórczości, prowadzi wprost do odkrywania piękna tam, gdzie inni go nie szukają. Zdziwienie rodzi radość i przemienia rzeczywistość: co kruche i ułomne, może stać się wieczne, a co ludzkie i słabe, boskie. Nie wątpię, że zdolność zadziwiania się jest cnotą, która ocala przed szarością, miernością, nudą, spowszednieniem... Zdziwienie, które ocala moje człowieczeństwo.

    Takiego właśnie daru zdziwienia życzę sobie i wszystkim czytającym te słowa :-)

    piątek, 6 listopada 2009

    Do Małego F.


    Malutki Frederiku! Jeszcze chwilę temu Cię nie było wcale, przez 9 miesięcy stawałeś się coraz bardziej obecny, ale ciągle niewidoczny. Teraz od 31 października od godziny 8.55 jesteś już z nami, choć daleko za oceanem. Życzę Ci cudnych chwil oswajania się z ziemską rzeczywistością, radości z odkrywania tego co Cię otacza, niesłabnącej ciekawości, siły i zapału do stopniowego odnajdywania się w swoim człowieczeństwie. Ciotka H.

    czwartek, 5 listopada 2009

    Mój ulubiony wiersz

    Domy przedmieścia
    W jesienne bezsłoneczne popołudnie Pan Cogito
    lubi odwiedzać brudne przedmieścia. Nie ma -
    mówi - czystszego źródła melancholii.
    Domy przedmieścia o podkrążonych oknach
    domy kaszlące cicho
    dreszcze tynku
    domy o rzadkich włosach
    chorej cerze
    tylko kominy marzą
    chuda skarga
    dochodzi do brzegu lasu
    na brzeg wielkiej wody
    chciałbym wam wymyślać imiona
    napełniać zapachem Indii
    ogniem Bosforu
    gwarem wodospadów
    domy przedmieścia o zapadniętych skroniach
    domy żujące skórkę chleba
    zimne jak sen paralityka
    których schody są palmą kurzu
    domy stale na sprzedaż
    zajazdy nieszczęścia
    domy które nigdy nie były w teatrze
    szczury domów przedmieścia
    zaprowadźcie je nad brzeg oceanu
    niech usiądą w gorącym piasku
    niech oglądają noc podzwrotnikową
    niech fala ich nagrodzi burzliwą owacją
    jak przystoi tylko zmarnowanym żywotom.
    Zbigniew Herbert

    wtorek, 3 listopada 2009

    Struna w sercu, czyli byłem u lekarza

    W koniuszku lewej komory widoczna poprzeczna struna rzekoma... - mowa tu jest ni mniej ni więcej, a o moim sercu (jak by kto pytał).

    A było tak. Podczas wizyty u lekarza internisty młoda i ambitna pani doktor nauk medycznych tak dokładnie osłuchała stetoskopem moje serce, że coś tam w końcu dosłyszała. - Ma pan jakieś szmery w sercu - diagnoza jak wyrok zabrzmiała. Trzeba zrobić echo serca. Zrobiłem. Wracam z wynikiem do wspomnianej pani doktor nauk medycznych. - Ach, to ta struna panu tak gwizdała! - Jaka znowu struna??? - pytam podejrzewając, że coś ze mną nie najlepiej. - A to nic groźnego, takie znamię w sercu. Jak krew przepływa, to ta struna powoduje minimalne zaburzenie nurtu krwi. I to właśnie gwiżdże.

    Zatem w przeddzień moich 35. urodzin dowiedziałem się, że jestem z gatunku homo sapiens z gwiżdżącym sercem w zestawie. W sumie to nie tak źle. Nigdy nie potrafiłem grać porządnie na żadnym instrumencie. A tu się okazuje, że moje serce gra na strunie :-) 

    poniedziałek, 2 listopada 2009

    Obcy - refleksja 3 - na Dzień Zaduszny

    Mersault - bohater czytanej przeze mnie powieści Camus'a - siedzi na ławie oskarżonych i słucha kolejno: mowy oskarżycielskiej, mowy obrońcy z urzędu oraz wyroku sądu. Wszyscy mówią o nim, a on czuje, jakby wszystko odbywało się poza nim i jego w ogóle nie dotyczyło. Ważą się losy jego życia, a on wspomina sukienki swojej kochanki. Zadziwia go tylko jedno: dlaczego wszystkie fakty z jego życia - zarówno te złe, jak i te dobre - świadczą teraz na jego niekorzyść? Im większe jego przymioty, tym bardziej perfidna musiała być premedytacja zabójstwa.

    Cokolwiek czynimy, dobro czy zło, jacykolwiek jesteśmy, mądrzy czy głupi, w ostatecznym rozrachunku, wobec śmierci nie mamy nic na swoją obronę.

    A jednocześnie - pisząc te słowa w Dzień Zaduszny - jestem przekonany, że choć śmierć wygrywa tę krwawą potyczkę o nasze życie, to ta sama śmierć klęka na kolana, przed swoim Zwycięzcą. Dlatego stojąc nad grobami bliskich, wpatruję się w migoczące płomienie życia i uśmiecham się w duchu, mówiąc: Do zobaczenia.