sobota, 15 lutego 2014

One

Siedziałam tuż przy jej łóżku i patrzyłam jak pochyla się nad nią jej mama. Oparła się łokciami o materac tuż przy jej poduszce. Pogłaskała ją czule po głowie, odłamywała kawałki słodkiego wafelka i wkładała jej do ust, tak by ta mogła go pogryźć i połknąć.

Przy kolejnym kawałku, coś się we wnętrzu tej siwej już kobiety o pulchnych dłoniach rozpędziło, coś co nie chciało usiedzieć w niej dłużej, tłamszone rozsądkiem. Z jej ust popłynęły słowa: „Widzisz, nawet sama nie potrafisz trzymać w dłoni wafelka, nie zjesz sama. Kto Cię nakarmi jak umrę? Bo przecież umrę, jestem tyle starsza od Ciebie. Takie jest życie. Rodzice umierają”.

Gorzkie słowa przetykane słodkim wafelkiem. Ona spojrzała uważnie na matkę. Szerzej otworzyła zwykle półprzymknięte powieki. Byłam świadkiem skrzyżowania się spojrzeń tych dwóch kobiet, spojrzeń pełnych miłości i bólu.  Zacisnęła szczękę, tak mocno, że aż słychać było zgrzytnięcie zębów. Wpatrywała się w swoją mamę nieruchomo, spięła całe ciało, wyprężyła się na łóżku. W jej oczach pojawiły się ogromne kulki łez, które natychmiast spłynęły po jej okrągłej twarzy, a za nimi w ślad pierwszych następne i następne. Korale łez. 

I nagle wydobyła ze swojego niepełnosprawnego ciała głęboki, nieludzki krzyk.  Z głębi duszy, krzyk straszliwie rozdzierający, pełen niezmierzonej rozpaczy, złości i bezsilności. Krzyczała nieustannie, coraz głośniej, zanosząc się płaczem  i spazmami. Nie mogła się uspokoić. Po momencie ciszy, zaciskała powieki i wszystko zaczynało się na nowo. Krzyk bólu i bezradności. Dobrze wie, że słowa jej mamy są prawdą. Są gorzkie i niosą zwierzęcy strach.

Przychodzę do niej co tydzień. Poświęcam jej godzinę mojego czasu. Siadam przy jej łóżku i czytam jej książkę po angielsku, wspólnie powtarzamy i razem tłumaczymy kolejne wyrazy i zdania. Ma ponad trzydzieści lat i porażenie mózgowe. Prawie całe swoje dotychczasowe życie spędziła leżąc. Niedowidzi, ma niesprawne nogi i ręce, stale zgięte nadgarstki i silnie zaciśnięte dłonie, mówi bardzo niewyraźnie, ale im dłużej się z nią przebywa, tym łatwiej ją zrozumieć, cierpi na epilepsję, ma nieproporcjonalne ciało. 

Otacza ją miłość rodziców,  przemieszczających się coraz cięższym i wolniejszym krokiem między pokojami, by spełniać jej codzienne prośby i żądania. To życie potwornie zmęczonych aniołów na posterunku, a ich warta trwa odkąd Ona pojawiła się na świecie. Są dla niej całym światem. Jej krzyk zostanie we mnie już na zawsze. Obija się echem w mojej głowie cały czas.

niedziela, 2 lutego 2014

Rodzinne zdjęcie z psem

Pradziadek Stanisław Sawicki był kowalem i zajmował się naprawą ówczesnych maszyn rolniczych. Na początku XX wieku miał posadę w majątku Przewodowo koło Pułtuska, gdzie z powodzeniem wykonywał swój zawód. Po I wojnie światowej – jak to się mówi – poszedł na swoje. W pobliskiej miejscowości Bartodzieje pozyskał ziemię w centralnej części wsi, przy skrzyżowaniu dróg. Tam zbudował dom oraz kuźnię, w której pracował.

W 1920 roku tu właśnie urodził się mój dziadek, Henryk Sawicki. Niestety pradziadek Stanisław zmarł w 1930 roku, w wieku 42 lat. Więc 10-letni wówczas Henryk bardzo szybko musiał dorosnąć. Z tego też powodu w 1939 roku nie został zmobilizowany - jako żywiciel rodziny.

Pod koniec II wojny światowej ożenił się z Marianną Milczarczyk, córką miejscowego sołtysa. To zdjęcie zrobiono prawdopodobnie w 1949 roku w Bartodziejach. Z Babcią i Dziadkiem są dwaj najstarsi synowie: Jerzy i Zdzisław (na kolanach), czyli mój Tata. Towarzyszy im suka Dora.