niedziela, 29 kwietnia 2018

12 lat



Świętujemy dzisiaj z K. 12 wspólnych, małżeńskich lat. Spędzamy ten dzień razem na górskim szlaku. Tak nam się wymarzyło. Bo wędrówka jest wpisana w nasze bycie razem.

Pierwszy raz szliśmy razem na wędrówkę w góry w majówkę 2002 roku. Ja w jedynych skórzanych butach za kostkę, jakie miałam, w starej koszuli w kratkę mojego Taty i z pożyczonym porządnym plecakiem. On zaprawiony już w górskich włóczęgach, spec od planowania i czytania map. A ja po raz pierwszy spełniająca marzenie o takim marszu, zakochana i szczęśliwa.

Jechaliśmy nocnym pociągiem z Warszawy do Suchej Beskidzkiej. Pociągiem męczącym okrutnie, zwanym “rzeźnią”, który przed 6 rano docierał na miejsce. Wysiadaliśmy na pustym, dworcowym peronie i potem od razu marsz na szlak. K. chciał pokazać mi miejsca, którymi się zachwycał, do których wracał, gdyż były odskocznią od codzienności.

Kilkudniowa wędrówka z plecakami, z kolejnymi przystankami na noclegi w schroniskach. Śpiwory i wałówka w plecakach, uzupełniana w miarę możliwości po drodze - pasztet w puszce, żółty topiony ser w plasterkach i chleb. Była też najlepiej na świecie smakująca woda gasząca pragnienie, ogromne bąble na piętach i palcach, syczane cicho “ała” przeplatane zachwytami nad tym co nas zewsząd otacza, radość dotarcia do schroniska wypierająca zupełnie to, że była w nim tylko zimna woda, która przy zmęczeniu wydawać się zaczynała wcale nie taka lodowata.

Smak schroniskowej pomidorowej i długie, wieczorne gadanie przy kruchych herbatnikach i piwie, zanim całkiem padliśmy po całodziennym, intensywnym marszu. Góry otwierały nam dusze i wiązały je ze sobą coraz mocniej. K. śmieje się do dzisiaj, że to był taki test na żonę. Wędrowaliśmy dalej w prawie wszystkie kolejne majówki. 

Dzisiaj myślimy sobie, że zupełnie naturalna decyzja o ślubie 29 kwietnia, który dał nam możliwość wyruszenia w podróż poślubną (jakże by inaczej) na górską wędrówkę właśnie w czasie wiosennym i majówkowym to Boże błogosławieństwo. 

Dlatego dzisiaj znowu maszerujemy małżeńsko tym razem na szlaku w Beskidzie Sądeckim. Kolejne metry i kilometry do naszej wspólnej kolekcji. Dotykamy malutkich dopiero co narodzonych, zieloniutkich liści buków, które niezmiennie wzruszają nas nas swoją nieporadną delikatnością, zachwycamy się modrzewiowymi kitkami, omijamy błotniste koleiny pomagając sobie wzajemnie przejść tak by się nie poślizgnąć, wąchamy zapach rozgrzanych sosen, szeleszczą nam pod nogami pokłady zeszłorocznych liści rozpadających się w pył, chłoniemy słońce rozświetlające szlak i czekamy na przyjemne dotyki wiatru na szczycie i na to uczucie gdy będąc już tam zapomina się całkowicie o zmęczeniu i trudnym podejściu. Jest za przepełniający całe ciało zachwyt, radość i niezwykły wręcz wewnętrzny spokój. 

Jest jak w piosence “Ballada z gór” Starego Dobrego Małżeństwa, której słuchaliśmy w drodze w Beskidy:

"rosną skrzydła u ramion 

czas się w wieczność przemienia 

obłocznieją wszystkie ziemskie sprawy 

gdy zbliżamy się do szczytu po kamieniach

(...)

Rosną skrzydła u ramion 

rosną przepastne błękity 

życie pełne olśnień i zachwytów 

tyś wędrówką najwytrwalszą ku szczytom”

(piosenka SDM "Ballada z gór", sł. J. Baran)


Maszerujemy przed siebie, zachwyceni życiem, wdzięczni miłość nam daną i doświadczną, nieustannie zakochani. Zatrzymani w czasie. Szczęśliwi.

Jednak w tym roku jest inaczej niż zwykle, gdyż wędrujemy we trójkę.

Jest z nami Nowe, Malutkie jeszcze Życie, którego bicie serca już słyszeliśmy. Chcemy mu pokazać to piękno. Myślę o Nim stawiając kolejne kroki na szlaku. Wierzę, że czuje mój wędrówkowy zachwyt. Niech się nim karmi. 



poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Wielkanocna podróż w czasie

Niedziela Wielkanocna w rodzinnym domu mojego Ukochanego K. płynęła nam wolno i leniwie. Myślę, że udało nam się skupić na tym, co najważniejsze - na byciu razem, na rozmowach, na niespieszności.

To, co tak lubię będąc w tym moim drugim domu, to rodzinne opowieści, historie prawdziwe, przywoływane tak łatwo dzięki Mamie J. , która tak naturalnie wydobywa je ze swojej pamięci. Tak pięknie uzupełniają jej genealogiczną pasję. Bo pamiętanie o przeszłości to nie tylko suche cyfry dat, ale właśnie to "coś” co te daty ożywi - przywołane wspomnienie jakieś sytuacji, kolory, zapachy, twarze i gesty.

Siedziałyśmy w jadalni, przy stole naprzeciwko siebie. Za oknami zrobiło się już ciemno. W pokoju obok przy zastawionym stole trwało jeszcze niespieszne świętowanie wielkanocnej niedzieli. Uciekłyśmy na chwilę, by zaszyć się z herbatą i kawałkiem ciasta tuż obok za ścianą. Pytanie przyszło do mnie nagle - jak wyglądały Wielkanoce w Trzcińcu pod Pułtuskiem - w rodzinnym domu Mamy J.? Co pamięta z czasu swojego dzieciństwa? 

Opowieść potoczyła się sama. Przeniosłyśmy się na chwilę w czasie - na sam początek lat 60 - by podejrzeć Wielkanoc w Trzcińcu. W historii opowiedzianej przez Mamę J. występują:
- Jej Tata Stanisław i Mama Kazimiera 
- Babcia Stasia - czyli matka Stanisława i teściowa Kazimiery, dużo później zwana Babcią Pra
- czwórka dzieci Stanisława i Kazimiery: 3 synów i jedna córka - Jadzia (czyli obecnie już dorosła Mama J.) - i to właśnie Ona zaprosiła mnie do świata wspomnień z czasu gdy miała 10-12 lat. 


***
Babcia Stasia, a potem Mama Kazia zawsze przed świętami sprzątały dom. Zasadą było to, że na Wielkanoc odmalowywana musi być obowiązkowo kuchnia, a także sień oraz przedpokój. Ta pierwsza szczególnie, gdyż z dnia na dzień jej ściany coraz bardziej szarzały od sadzy z kuchni węglowej. To było tak zwane “bielenie” ścian choć najczęściej było to dwukrotne ich malowanie na kolor błękitny, albo zielony. Dla ozdoby dodawany był biały szlaczek, który odbijało się na wałku. Oczywiście umyte musiały być wszystkie okna i poprane wszystkie firanki. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej świeżości. Zadaniem wszystkich dzieci było sprzątanie niemal na błysk podwórza, zagrabienie błotnistych wertepów po kołach wozów i zwierzęcych kopytach i wysypanie terenu piaskiem. Miało być pięknie i odświętnie. Nadchodził specjalny czas.

***
Koszyczek wielkanocny mieścił w sobie na pewno jajka farbowane w łupinach cebuli, których skorupki przybierały barwy od pomarańczowych lub ciemnobrązowych oraz barwione jęczmieniem, które stawały się soczyście zielone. Najczęściej do kościoła w Wielką Sobotę jechał wozem Tata Stanisław i któreś z czwórki dzieci. Oboje rodzice uczestniczyli w liturgii Wielkiego Czwartku i Wielkiego Piątku. W Niedzielę Wielkanocą zawsze jeździło się na Rezurekcję. Tata miał ważną rolę - najpierw był jednym z czterech mężczyzn niosących w procesji drzewce baldachimu. Ale potem dostał zadanie ważniejsze, nobilitujące - wspomagał samego księdza - trzymając go w czasie procesji pod rękę, bo niesienie ciężkiej monstrancji z Najświętszym Sakramentem w czasie obowiązkowych trzech rund procesji rezurekcyjnej wokół kościoła w Przewodowie nie należało do łatwych. Świątecznie ubrany Stanisław, mąż i ojciec, szanowany trzciniecki gospodarz kroczył w takiej bliskości Świętości. Czuł się wyróżniony, a jego mała córka - dumna.

Wyjściowe ubrania nie przeszkadzały gospodarzom dopełnić tradycyjnego elementu świątecznego - rezurekcyjnego poranka, którym był wyścig wozów konnych spod kościoła do wsi. Do Trzcińca był to dystans 7 km. Który z gospodarzy dojedzie pierwszy, temu lepiej i szybciej obrodzi pszenica. Było się o co bić. 10 letnia Jadzia zapamiętała związane z tym emocje, obmyślanie gdzie lepiej stanąć pod kościołem, by mieć lepszy start w wyścigu. Miała przed oczami zaciętość woźniców stających na kozłach, zmagających konie batami, nawołujących się, te krzyki, piski i emocje. Szaleńczy pęd kończący się niekiedy wywrotkami i upadkami.

Tata Stanisław po tym, gdy wszyscy wrócili z rezurekcji odprowadzał konie do stajni, karmił je i poił, a one spocone i zmachane odpoczywały po tej gonitwie, w której chwilę wcześniej brały udział. On za to brał kropidło, do miseczki wlewał wodę święconą i ruszał przed siebie przemierzając całe obejście i święcąc wszystkie kąty. Stodoła otrzymywała święcone krople, by chroniły ją od piorunów, dom otrzymywał błogosławieństwo w postaci zrobionego kropidłem w powietrzu znaku krzyża. Zaglądał ze święconą wodą do obory, kurnika, stajni. Wszędzie tam gdzie toczyło się codzienne, pozaświąteczne życie - tymi prostymi gestami powierzał je Najwyższemu.


***
Mama Kazimiera i babcia Stanisława zajmowały się przygotowywaniem stołu. Zawsze przyobleczony był w biały, lniany, krochmalony obrus, który Mama Kazia własnoręcznie ozdabiała tzw. mereżką, czyli techniką haftu ażurowego, w którym rozdzielając nitki tkaniny tworzy się delikatne wzory. Stół zdobiły wierzbowe gałązki z baziami, bo tuż za płotem, nad małym stawem rosła duża wierzba - jej wiosenne bogactwo było pod ręką. Na tym pachnącym i sztywnym obrusie rozstawiano świąteczną zastawę. Talerze odświętne - choć może wcale nie takie eleganckie - nigdy nie używane na co dzień, wydobywane z kredensu tylko na specjalne okazje.

Wielkanocne śniadanie przechodzące w obiad to oczywiście jajka i duża ilość wędlin i mięs. Bo na święta zawsze zabijany był świniak. Tata Stanisław wędził szynki i boczki, mama Kazimiera - robiła swoją kiełbasę, kaszankę, pasztetową czy salceson. 

Był też prawdziwy, ostry chrzan (wykopany w ogródku), który z pełnym poświęceniem ścierała wcześniej Mama Kazia. Siadała sobie na stołeczku na podwórku, siadała z wiatrem, by ostry zapach kolejnych tartych korzeni chrzanu frunął w dal, na kolanach miała emaliowaną miskę, w ręku dzierżyła tarkę. Tarła w skupieniu.

Zawsze, tradycyjnie podawany był barszcz czerwony z zakiszonych buraków. Specjalność Mamy Kazimiery. Właśnie tak - nie biały żur, a czerwone buraki kopane chwilę wcześniej z kopca na polu. Buraczana mikstura stała sobie tydzień w cieple, umieszczona w kamiennym garnku, postawionym na blasze w rogu dużej cztero fajerkowej kuchni, bo właśnie tam było ciepło, a nie gorąco, czyli idealnie. Kisła się. Do barszczu wrzucało się wędzoną szynkę, skrawki boczku, kiełbasę, wiórki startego korzenia chrzan a całość podawało się z jajkami na twardo. Barszcz o winnym smaku, pachnący wędzonką. Dorosła już Jadzia niestety nie przejęła rodzinnego przepisu od swojej Mamy. Robi go nadal na Wielkanoc jej bratowa w Trzcińcu, którą jeśli to możliwe pięknie proszę o wzbogacenie tej opowieści:) 

Wielkanocnymi deserami były: sernik na kruchym cieście z charakterystyczną kratką z ciasta na wierzchu, babki drożdzowe oraz jabłecznik.

*** 
Do domu przychodziła rodzina i sąsiedzi, choć bardzo często sąsiedzi byli jednocześnie bliską lub nieco dalszą rodziną mieszkającą w tej samej wsi kilka domów dalej. Gwar, opowieści, śmiechy, dyskusje, wspólne wychodzenie na wiejską drogę bitą kamieniami, wzajemne odwiedzanie się, rozmowy, poczęstunki, wspólny czas, który często w drugi dzień świąt kończył się zabawą w remizie.


***
Z dużego pokoju dobiega gwar. Wróciłyśmy z podróży w czasie. Świętujemy dalej chwilę obecną, jednocześnie pielęgnując pamięć. To bogactwo.