czwartek, 28 lutego 2019

Spacerując inaczej

Ubrana w miękki, lekki i ciepły pudroworóżowy kombinezon, w granatowej czapce w zielone paseczki pasującej do koloru jej błękitnych oczu, włożona do wózkowego śpiworka, ułożona wygodnie w swoim czterokołowym wehikule rusza ze mną w podróż spacerową. Najczęściej przez krótką chwilę się denerwuje, jakby chciała mnie pospieszyć, by czym prędzej jechać. Gdy tylko ruszamy zaczyna się uspokajać.

Śmiejemy się z K., że to dziecko drogi, dziecko wędrowców i włóczykijów, które rytm kołysania kroków czy podróży samochodem ma we krwi. Tyle kilometrów już przecież z nami przemierzyła w zeszłym roku, gdy jeszcze czekaliśmy na nią po tej stronie. Dziesiątki, setki tysięcy kroków: w czasie zimowej wyprawy do Paryża, majówki w górach, wakacji nad morzem i niezliczonych spacerów po Warszawie. 

Popycham wózek. Zaczynamy się przemieszczać. Pierwsze minuty jazdy to z dnia na dzień coraz większa ciekawość świata. Patrzę zafascynowana na jej pyzatą, małą buzię, na głowę, która coraz częściej i intensywniej obraca się w prawo i w lewo, śledzę jej niebieskie oczy spoglądające w różne strony i śledzące wzrokiem widoczne z perspektywy wózka skrawki świata. Gdy nasze oczy nagle się spotkają najczęściej otrzymuję w prezencie jej piękny, radosny, rozczulający uśmiech.

Jedziemy kolejne minuty w ciepłym świetle jeszcze zimowego słońca, albo w chłodzie szarego dnia. Koła pluskają w kałużach, chrzęszczą na śniegu, albo mlaskają po błotnistej drodze. Nad głową czysty błękit, pogoń obłoków lub wszystko obleczone w jasno-szarą powłokę nie dającą nadziei na promienie słońca. Przez 4 miesiące jej życia, spacerując niemal codziennie poznałyśmy już bogactwo aury. 

Przyglądam się jej oczom. Co widzą i jak widzą to co dookoła? Zatrzymuję się na chwilę, przykucam i zadzieram głowę tak, by choć trochę poczuć jej “wózkową” perspektywę. Nad głową nieustannie przesuwają się skomplikowane kształty rysujących się na tle nieba bezlistnych gałęzi. Bajeczne esy floresy, plątaniny cienkich i grubych kresek, gdzieniegdzie przyozdobione kulistymi kształtami jemioł. Może być też nieco zieleni sosnowych igieł, ciągnące się jakby w nieskończoność druty, wiszące między słupami, mogą być czubki wysokich murowanych ogrodzeń czy drewnianych albo metalowych płotów, skrawki czerwonych dachówek na dachach odcinające się od tła nieba. Ale w naszej okolicy najwięcej nad jej małą głową będzie drzew, różnokształtnych gałęzi, które przez to, że widziane tylko we fragmencie wyglądają jak abstrakcyjne, kontrastowe malowidła.

Widzę, że powoli, powoli opadają jej powieki. Ukołysana jazdą, lekko potrząsana na nierównościach drogi. Ogarnięta przyjemną błogością, ciepłem śpiworka, uśpiona ruchomymi obrazami przesuwającymi się nad jej głową. Zasypia cichutko.

Pcham wózek, spoglądam na tę istotę, którą wiozę przed sobą. Poprawiam jej czapkę, bo gdy kilka razy pokręci głową przez sen - ta spada jej na oczy. Idę. Jest środek dnia. Niespiesznie wędruję chłonąc to, co wokoło. Nasze codzienne spacery uczą mnie uważności i niespieszności. To momenty, w których przez godzinę lub dwie wszystkie inne sprawy odłożone są na bok. Jestem tutaj, z nią, na tym świecie, który mam jej pokazywać, przez który mam ją prowadzić. Jest Ona i jest jeszcze moja gonitwa myśli do kompletu.

Patrzę na Emilkę w wózku z rozczuleniem, często przez gorące łzy napływające mi do oczu. Przez krótką chwilę wszystko mi przez nie faluje, a świat wokoło traci wyraźne kontury. Potem słone krople uciekają mi w dół po policzkach, coraz zimniejsze, bo chłodzone wiatrem. Czuję, że jest jakaś cząstka mnie, która nie przyjęła jeszcze do końca do wiadomości tego, że to wszystko co się dzieje jest prawdą, że jestem mamą, urodziłam tą małą dziewczyneczkę, którą wiozę przed sobą w wózku, że jest środek dnia, a ja nie jestem wcale rozpędzona w pracowym wirze, bo jest to czas specjalny i jedyny w swoim rodzaju. Czas, którego nie da się powtórzyć. Nigdy. Spaceruję i przepełnia mnie ogromna, rozpierająca wdzięczność za nasze dwa Życia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz