Dopiero co zdążyłam zdjąć kurtkę i buty, a już jedne małe rączki ciągną mnie do długiego przedpokoju, a drugie trochę większe porywają bez pytania moje kozaki i niosą je wymachując nimi zamaszyście tuż za mną.
- Ciociu, ciociu choć do sklepu! My mamy sklep z butami. Kupisz? – Mała T. z bardzo poważną miną patrzy na mnie zadzierając głowę.
- Twoje kozaki też będziemy sprzedawać, dobrze? – pyta Większa B.
A gdy tylko kiwam głową moje buty zostają ustawione na podłodze tuż obok kozaków mojej siostry, czyli ich mamy. Cały przedpokój stał się niezwykłym sklepem. Buty wszędzie. Wyprowadzone na wycieczkę z zawsze zamkniętych szafek, ustawione w przejściu do pokoju oraz na kilku taboretach jak na wystawie. Malutkie kapcie, większe kapcie, kalosze, klapki, sznurowane, buty na rzepy, baletki, obuwie dla dorosłych i dla dzieci w przekroju wieku od 1 do 6. Nawet stojące samotnie na taboretowym podwyższeniu – te specjalne ślubne na obcasie. Jednym słowem cały asortyment.
W rogu korytarza przy drzwiach łazienki kącik sprzedawczyń. Na stołku umieszczona mała, żółto-czerwono-niebieska, plastikowa kasa. Nie dość, że ma wyświetlacz, cyfrową klawiaturę, przycisk otwierający z brzdękiem szufladkę na pieniądze, to jeszcze posiada szalę mikro-wagi, czarną taśmę do przesuwania towarów działającą po naciśnięciu guzika oraz przytwierdzony przewodem ręczny skaner do kodów kreskowych, wydający tak dobrze nam znane sklepowe pikanie, gdy tylko dotknie się przycisk w rączce. Patrzę jak Mała T. wyciąga ręce by na łazienkowej klamce powiesić jeszcze kilka plastikowych torebek. Przecież trzeba w coś pakować klientom zakupy. Wszystko gotowe.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry, w czym pomóc, co Pani kupi? Mamy dużo różnych butów.
- Wie Pani potrzebuję jakieś eleganckie buty na obcasie, coś mi Panie doradzą?
- O! Proszę przymierzyć te - i małe dłonie B. podają mi jedną z par czarnych czółenek należących na co dzień do mojej siostry. Dobrze, że mamy niemal taki sam rozmiar stopy, więc udaje mi się je przymierzyć bez problemu. Oglądam efekt. Przestawiam stopę to w bok, wspinam się na palce, obracam, idę dwa kroki w jedną, dwa w drugą stronę. Patrzy na mnie czworo mniejszych oczu. Mała T. zerka w górę na mnie, potem patrzy na buty. I się uśmiecha. Większa B. mówi:
- Nie, wie Pani w tych chyba jest nie dobrze, ja Pani dam inne. – i podaje inną parę. Przymierzam. Znowu rytuał. Decyzja:
- Tak, ma Pani rację - te poproszę.
Większa sprzedawczyni podaje je mniejszej. Ta bez słowa zmierza ku kasie. Odkłada je na pusty taboret, który jest do niej przystawiony.
- Potrzebuję jeszcze jakieś małe buciki dla mojego siostrzeńca. Czy coś u Pań znajdę? Jakieś miękkie i ciepłe. O! Te mi się podobają - wskazuję na kolorową, puchatą skarpetkę z antypoślizgową podeszwą leżącą pośród rzędów butów. – Będą idealne. Poproszę.
- Oj…. ale jest tylko jedna - B. patrzy na mnie smutno. – Nie wiem gdzie jest druga, gdzieś się zgubiła chyba – dodaje.
- Tak, nie ma drugiego, nie ma drugiego - wtóruje Mała T. kręcąc głową. Próbuje założyć za ucho spadający jej ciągle na czoło i oczy kosmyk włosów.
- To niedobrze. A czy jak się znajdzie to mogą Panie do mnie zadzwonić, to przyjdę jeszcze raz?
- Tak! Zadzwonimy - słyszę chóralne zapewnienie.
- To ja zostawię numer telefonu.
Sprzedawczynie patrzą na siebie. Większa mówi do mniejszej: Zapiszesz?
Mała T. szybkimi kroczkami przemierza korytarz, z jakieś torebeczki wydobywa stary kalendarzyk. Kładzie go na jednym wolnym taborecie służącym za stolik, otwiera go na chybił trafił na pierwszej wolnej stronie. Bierze do ręki długopis. Podchodzę do niej, kucam przy niej, tak by móc patrzeć jej w oczy. Widzę w nich wyczekiwanie. Zaczynam podawać pierwszą cyfrę numeru telefonu. Długopis zawisa nad kartką w długim oczekiwaniu i namyśle. Mała T. podnosi oczy i patrzy bezradnie prosto na mnie. Potem znowu na kartkę. Długopis powoli zostawia na niej jakiś niedający się odczytać szlaczek. Tuż przy nas zjawia się większa B. Patrzy na mnie porozumiewawczo. Wiemy obie, że nie mająca jeszcze czterech lat T. nie zapisze żadnej cyferki. Ale to nie szkodzi. Nie o to tu chodzi. Mała sprzedawczyni zamyka kalendarzyk i kiwa głową z pełnym przekonaniem mówiąc:
- Już. Zadzwonimy, gdy będzie drugi bucik. Zadzwonię do Pani, dobrze?
Kończę zakupy. Czas udać się do kasy. Dwie sprzedawczynie już stoją obok siebie w kącie przy łazience. Starsza trzyma buty. Młodsza naciska przycisk. Z szumem przesuwa się czarna taśma. Starsza wciska niebieskie klawisze. Na małym ekranie pojawia się długi jak wąż rząd cyfr. Mniejsza chwyta w dłoń mini skaner. Starsza obraca czółenka tak by było widać ich podeszwę. Młodsza nakierowuje na nią przyrząd i naciska przycisk. Rozlega się „pik”, bez którego nie mogą się odbyć zakupy. Pełna współpraca.
- Ile płacę? - pytam.
Mała T. marszczy brwi i pochyla się w stronę wyświetlacza:
- yyyyyy, płaci Pani…. 10 groszy.
Obie majstrują przy szufladce kasy. Otwiera się, a wewnątrz papierowe małe pieniądze i plastikowe monety. Większa B. wyciąga ze środka kilka banknotów i szybko daje mi do ręki mówiąc:
- Ciociu masz tu pieniądze, bo musisz nam czymś płacić - i patrzy na mnie tak uroczo i rozbrajająco. A ja w duchu zaczynam się śmiać.
Płacę więc. Banknot ląduje w kasie. W zamian dostaję mój zakup zapakowany w plastikową reklamówkę zdjętą z łazienkowej klamki.
Sklep był czynny jeszcze z godzinę. Dwie małe sprzedawczynie stawały się klientkami. A ja obsługiwałam małą kasę. Stałym punktem każdej ich wizyty było przymierzenie butów na obcasie. Małe stopy w grubych rajstopach zatopione w za dużych o wiele numerów maminych butach.
Mała T. przytrzymywała z boków rękami i delikatnie podnosiła w górę długą sukienkę, by lepiej widzieć stopy. Przechylała się, kręciła głową to w prawo, to w lewo, w końcu marszcząc śmiesznie brwi i nos powiedziała z przekonaniem:
- Wie Pani, tych nie chcę… Są chyba troszkę za duże...
Bawiłam się z siostrzenicami, przywołując wspomnienia. W tym samym przedpokoju jakieś 30 lat temu dwie inne małe dziewczynki robiły dokładnie to samo. Miały sklep. A tą ulubioną parą do przymierzania były wydobyte z szafki brązowe, skórzane buty na obcasie należące ich Mamy. Zatapiały w nich swoje małe stopy, usilnie próbowały w nich chodzić mimo iż zrobienie choć kilku kroków było nie lada wysiłkiem. Dzisiaj znalazłam się tam znowu dzięki temu sklepowi z butami, do którego wciągnęły mnie małe ręce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz