Gdy schodziłam w dół w ciepłe korytarze stacji metra, cała obsypana byłam świeżymi płatkami śniegu, które spadały z nieba na potęgę, oblepiając swoją bielą wszystko, co tylko się dało: każdą nawet najmniejszą gałązkę drzewa, każdy wiszący na słupie drut, każdą szczelinę w sztachetach płotów, czy oczko w ogrodzeniowych siatkach. Świat, który zostawiałam dzisiaj na powierzchni był zupełnie innym światem, przykrytym szczelnie puchatą bielą rozjaśniającą łagodnie i tajemniczo mrok styczniowego wieczoru.
Patrzyłam jak z każdym stopniem zbliżającym mnie do peronu znikają płatki przyczepione do mojej kurtki. Przepadały na zawsze, zostawiały swój ostatni śnieżny oddech na czarnym materiale.
Wysiadłam z gorącego wagonu metra na stacji Centrum. Wysypałam się z niego razem z tłumem ludzi przemieszczających się tą trasą w godzinach szczytu. Zawsze w takich momentach, gdy otacza mnie nagle tyle ruchomych ludzkich, nieznanych mi istnień, czuję się zagubiona i jakby nie do końca obecna. Obieram spokojnie pożądany kierunek, idę, a wokół mnie wszystko gna, wszyscy pędzą w różne strony, intensywnie, jak w przyspieszonym filmie i wydaje mi się, że tylko ja zachowuję normalne tempo życia. Podziemne odrealnienie.
Zwykle zostaję wylana wraz z całym tym tętniącym istnieniami peronowym życiem na ruchome schody jadące na powierzchnię oswojonego świata. Najczęściej bez wahania decyduję się iść szybko na górę korzystając z wolnego miejsca zostawionego po lewej stronie schodów, bo nie chcę czekać, chcę się uwolnić z metrowych podziemi. Miarowo stopień po stopniu jadę-idę na górę.
Dzisiaj jednak zrobiłam inaczej. Stanęłam po prawej stronie jadących w górę stopni i dałam się im zabrać w niespieszną podróż. Wystarczyła chwila i zaczęłam śledzić wzrokiem to co działo się po mojej lewej stronie. Patrzyłam na tych, którzy schodami zjeżdżają w dół. Schody turkotały miarowo, ludzkie głosy mieszały się w nic nie znaczący szmer. Zatrzymał mi się czas. A przed moimi oczami, jak na wystawie, jak w jakieś ruchomej szopce przesuwali się nieznani mi ludzie. Spoglądałam na nich jakby przez szybę, podglądałam ich mimowolnie przez te kilka sekund gdy znaleźliśmy się tuż obok siebie, na równym poziomie schodów.
Starsza Pani w berecie, trzymająca - przez grube rękawiczki - na wysokości brzucha uszko kraciastej siatki. Mężczyzna w rozpiętym płaszczu spod którego wystawał garnitur, biała koszula, nonszalancko zarzucony szalik, telefon komórkowy przy uchu – coś komuś po drugiej stronie zacięcie tłumaczył. Staruszek z dużej brązowej czapce uszatce, na której futrze nad czołem, jeszcze żyło kilka śnieżnych płatków. Zarumieniony chłopak ze sportową torbą przerzuconą przez ramię. Młoda kobieta obejmująca stojącą przed nią, stopień niżej małą, kręcącą się dziewczynkę w pasiastej kolorowej czapce, spod której wystawał jasny warkocz. Dziewczyna z pomalowanymi mocno na czerwono ustami, zapatrzona w jakiś jeden punkt przed sobą i żująca energicznie gumę. Obrócona do siebie para - stykający się czołami i czule patrzący sobie w oczy. Chłopak w okularach zatopiony w lekturze książki o pokaźnych rozmiarach. Kobieta z kręconymi włosami przesuwająca szybko palcem wskazującym po dotykowym ekranie telefonu trzymanego w drugiej dłoni.
Tyle ludzkich historii. Takie bogactwo. Jak to jest, że nie spotkamy się zapewne nigdy więcej? Że mijamy się ot tak po prostu nie myśląc o sobie za wiele? Że nie zamienimy ze sobą nigdy ani słowa? Spotkanie na ułamek sekundy na schodach metra. Kilka wymienionych przypadkiem spojrzeń prosto w oczy. Kilka podarowanych uśmiechów. Koniec.
Na górze czekał na mnie biały, śnieżny, zimowy świat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz