Korytarz przyszpitalnej przychodni. Wolne miejsce na jednym z profilowanych, jasnych, plastikowych krzeseł ustawionych w rzędzie pod ścianą bywa na wagę złota. Albo zostaje podarowane komuś nagle w geście dobrej woli. Bo przychodzi ktoś starszy, bo ktoś słabo chodzi, bo widać, że naprawdę źle się czuje. Pacjenci mają serca. Potrafią się też obdarzyć ciepłym uśmiechem, nawet dzisiaj gdy co chwilę, co kolejne otwarcie wahadłowych drzwi przez korytarz przelatuje lodowaty przeciąg, łaskocząc po nogach i plecach.
Obserwuję przychodzących i gromadzących się coraz tłumniej przed kolejnymi gabinetami. Wyłapuję dyskretne życie przychodnianej kolejki. Są stali bywalcy, znający się już z wcześniejszych wizyt, którzy witają się najczęściej słowami: O! Dzień dobry! Widzę, że znowu razem sobie poczekamy! Są nowi - nieco zagubieni i milczący, są też zagadywacze kolejkowi, chcący podzielić się swoimi doświadczeniami z tego lub podobnego miejsca, z zapałem udzielający wszelkich porad praktycznych i taktycznych.
Czekanie zbliża. Tym bardziej, że mimo iż godziny wizyt są ustalone, nigdy tak naprawdę nie wiadomo ile to wszystko potrwa. Bo pielęgniarki wychodzą co jakiś czas z gabinetów, wyczytują nazwiska, pacjenci wchodzą – wychodzą, potem cisza, nic się nie dzieje. Lekarz otwiera drzwi i wychodzi na pięć minut, które trwa dwadzieścia lub więcej. Ileś – nieokreślone. Panie z rejestracji wędrują korytarzem z kolejnymi kartami. Lekarz wraca do gabinetu, teraz wychodzi pielęgniarka, ale nie wyczytuje nikogo tylko gdzieś idzie, wraca mijając się z inną, zaprasza na wizytę.
Albo nagły przypadek poza kolejką, dodatkowa konsultacja, czekanie na innego lekarza. Zgaduj zgadula. Przed gabinetem coraz pełniej, korytarz pęcznieje. Przez chwilę czuję jakbym jechała jakimś zapakowanym tramwajem. Część osób siedzi, część stoi, ktoś się przeciska z prądem, pod prąd. Dyskretnie przyglądam się ludziom.
Stara, korpulentna kobieta w brązowej jesionce, z głową otuloną kwiecistą kolorową chustką z frędzelkami zawiązaną pod brodą. Spod niej wymykają się białe kosmyki włosów. Okrągła twarz, zmarszczki grube okulary, które spadają jej co i rusz z nosa. W ręku laska. Wolno, z namysłem i skupieniem idzie przed siebie, kolebie się na boki na spuchniętych nogach otulonych grubymi rajstopami w prążki. Szura cicho czarnymi rozczłapanymi zimowcami. Jej wzorzysta chustka długo miga w oddali jak znak innej rzeczywistości.
Wysoki i szczupły mężczyzna, lat na oko 70. Lekko przygarbiony. Siwa czupryna nieco zmierzwiona zapewne od czapki dopiero co zostawionej w szatni. Stara się je ujarzmić zmarzniętą dłonią i przygładza delikatnie. Różowe od mrozu policzki, a nad oczami krzaczaste białe brwi nadające grozę spojrzeniu błękitnych oczu. Żółta koszula, a na nią zarzucony rozpinany ciepły sweter w kolorze nieokreślonym. Materiałowe za krótkie spodnie w jodełkę i mokasyny. Podpiera cierpliwie ścianę. Sycząc cicho najpewniej z bólu przy jakiejkolwiek zmianie pozycji. Na przedramieniu kołysze się półprzeroczysta reklamówka z apteki – a w niej bandaże i opatrunki.
Dojrzała kobieta przyciągająca wzrok czerwienią lejącej i zwiewnej długiej bluzki, artystycznym naszyjnikiem przylegającym do szyi i czarnym filcowym nakryciem głowy. Powiew dobrych perfum. Pewny krok.
Staram się dociec dlaczego większość kobiet, mimo iż pozostawiła w szatni okrycia na głowach nadal ma czapki albo berety. Na przykład dwie siedzące kobiety: młodsza – brązowa czapka z futrzanym pomponem na czubku, starsza – czarny, grubo tkany wełniany beret zsunięty na tył głowy. Stoję obok. Mimowolnie słyszę rozmowę. To córka i starsza już matka z cukrzycą, która mieszka sama, jakiś czas temu się poparzyła i teraz rana się nie chce goić. Dlatego tu są. W poczekalni przyszpitalnej, czekając na wizytę rozmawiają o starości, niedołężności, strachu, potrzebie innego zorganizowania codzienności, by Matka nie była sama w ciągu dnia. By przestawić czajnik w inne miejsce, dorobić kontakt. Starsza - otyła, ze smutną twarzą i podkreślonymi mocno czarnym ołówkiem brwiami i startym już nieco perłowym-różem na ustach. Założyła ręce jedna na drugą na wydatnym brzuchu i patrzy w jeden punkt na ścianie. Słucha córki. Co i rusz dodaje: O ile nie odejdę wcześniej. Nie mam siły zupełnie.
Prawie dwie godziny zostawione przeze mnie w świecie poczekalni państwowej przychodni. Wszystko po to, by odbyć krótką wizytę u niezbyt miłego lekarza. Jestem pewna: to, co wewnętrznie może wzbogacić, dzieje się przed gabinetem.
Hania, zbieraj aż uzbiera się tomik. Brawo.
OdpowiedzUsuń