„Statyści też śpiewają!” – zagrzmiał rozkazującym tonem pewien warszawski duszpasterz, gdy tuż przed mszą wierni niemrawo śpiewali kolędy. Pokiwał jednocześnie na nas czyli wiernych, żeby nie było wątpliwości kogo ma na myśli. I zadziałało – od razu śpiew zabrzmiał głośno i uroczyście… Ale żeby od razu „statyści”?
Jak to często w takich przypadkach bywa, mszę już miałem z głowy. To znaczy uczestniczyłem, odpowiadałem, modliłem się, słuchałem ale gdzieś z tyłu głowy wciąż miałem ten bolesny epitet. No właśnie – dlaczego bolesny? Dlaczego poczułem się dotknięty? Rozważałem. Eeee – mówię do siebie – pewnie chodziło mu tylko o to, że słabo się udzielaliśmy w śpiewie, że w jego oczach nie braliśmy w należyty sposób udziału w tym śpiewanym spektaklu przed liturgią i stąd porównanie do biernych statystów. Tak, tak, na pewno o to chodziło.
Zdanie zmieniłem dopiero przy komunii. Podchodzimy procesyjnie, bardzo pięknie, aż tu nagle tuż przed księdzem wyrasta klęcznik. Rozglądam się w prawo, w lewo, oceniam sytuację i właśnie w tym momencie rozumiem, co miał na myśli duszpasterz, wołając na nas „statyści”. To on tu jest mistrzem ceremonii, on dyktuje reguły gry i gdy ustawia klęcznik przed sobą, nikomu nie daje wyboru: komunia musi być przyjęta na klęczkach i prosto do ust.
Nie, nie ma w tej formie przyjmowania komunii nic złego, wszystko odbywa się w ramach ortodoksji – tłumaczę sobie w drodze powrotnej do swojego krzesła. Jednak do mojego rozumienia Kościoła i liturgii bardziej pasuje postawa stojąca oraz komunia na rękę. Jeśli warszawski Kościół daje mi możliwość równoprawnego wyboru, to chciałbym korzystać z tej drugiej możliwości. Tu mi ją zabrano. I rzeczywiście, było tak, jak chciał ten ksiądz – poczułem się jak statysta.
Ale co tam, nie ma się czym przejmować. Komunia była? Była. Msza ważna? Ważna. Przykazanie wypełnione? Wypełnione. No to o co chodzi?
Pewien znajomy, gdy mu tę historyjkę opowiedziałem, niespodziewanie mnie zapytał:
- A to ksiądz z twojej parafii?
- Nie – odpowiedziałem. – A dlaczego pytasz?
- Bo jakby był, to by przyszedł do ciebie z kolędą.
- I co z tego?
- No wtedy mógłbyś mu dać w kopercie przykładowo 10 000 rupii indyjskich… Kolęda była? Była. Wspólna modlitwa była? Była. Wsparcie na utrzymanie parafii było? Było. No to o co chodzi?
PS Tożsamość księdza znana jest tylko autorowi, wspomniany znajomy również, a do przytoczonego pomysłu autor nikogo nie zachęca.
Jak to często w takich przypadkach bywa, mszę już miałem z głowy. To znaczy uczestniczyłem, odpowiadałem, modliłem się, słuchałem ale gdzieś z tyłu głowy wciąż miałem ten bolesny epitet. No właśnie – dlaczego bolesny? Dlaczego poczułem się dotknięty? Rozważałem. Eeee – mówię do siebie – pewnie chodziło mu tylko o to, że słabo się udzielaliśmy w śpiewie, że w jego oczach nie braliśmy w należyty sposób udziału w tym śpiewanym spektaklu przed liturgią i stąd porównanie do biernych statystów. Tak, tak, na pewno o to chodziło.
Zdanie zmieniłem dopiero przy komunii. Podchodzimy procesyjnie, bardzo pięknie, aż tu nagle tuż przed księdzem wyrasta klęcznik. Rozglądam się w prawo, w lewo, oceniam sytuację i właśnie w tym momencie rozumiem, co miał na myśli duszpasterz, wołając na nas „statyści”. To on tu jest mistrzem ceremonii, on dyktuje reguły gry i gdy ustawia klęcznik przed sobą, nikomu nie daje wyboru: komunia musi być przyjęta na klęczkach i prosto do ust.
Nie, nie ma w tej formie przyjmowania komunii nic złego, wszystko odbywa się w ramach ortodoksji – tłumaczę sobie w drodze powrotnej do swojego krzesła. Jednak do mojego rozumienia Kościoła i liturgii bardziej pasuje postawa stojąca oraz komunia na rękę. Jeśli warszawski Kościół daje mi możliwość równoprawnego wyboru, to chciałbym korzystać z tej drugiej możliwości. Tu mi ją zabrano. I rzeczywiście, było tak, jak chciał ten ksiądz – poczułem się jak statysta.
Ale co tam, nie ma się czym przejmować. Komunia była? Była. Msza ważna? Ważna. Przykazanie wypełnione? Wypełnione. No to o co chodzi?
Pewien znajomy, gdy mu tę historyjkę opowiedziałem, niespodziewanie mnie zapytał:
- A to ksiądz z twojej parafii?
- Nie – odpowiedziałem. – A dlaczego pytasz?
- Bo jakby był, to by przyszedł do ciebie z kolędą.
- I co z tego?
- No wtedy mógłbyś mu dać w kopercie przykładowo 10 000 rupii indyjskich… Kolęda była? Była. Wspólna modlitwa była? Była. Wsparcie na utrzymanie parafii było? Było. No to o co chodzi?
PS Tożsamość księdza znana jest tylko autorowi, wspomniany znajomy również, a do przytoczonego pomysłu autor nikogo nie zachęca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz