Ruszyliśmy na szlak. To już coraz bardziej szara jesień, większość drzew już bezlistnych, nagich i bezbronnych. Polna grusza wyglądała jakby ktoś zerwał z niej liściastą sukienkę, a jej wilgotne strzępy brązowiały teraz i wolno czerniały równo ułożone wokół jej pnia na ziemi.
Stąpaliśmy po mokrych kamieniach. Maszerując obok siebie. Jak bardzo uwielbiam to natężenie odgłosów wędrówki. To oczyszczające tu i teraz. Chrzęst kamieni, chlupnięcia wody z kałuży, w którą wstąpiło się, robiąc zbyt duży krok, ciche mlaśnięcia błota, ta miękkość zwilgotniałej ziemi. Umieranie traw. Zaschnięte, siwiejące, puchate pióropusze nawłoci, sczerniałe liście. Radość oglądania pozostawionych przez jesień skarbów na jabłoniach. Bezlistne gałęzie obwieszone czerwieniejącymi jabłkami - jak bombkami. Te, które spadły, skąpały się w głębokiej, zimnej kałuży pełnej liści.
Smutek przemijania i jednocześnie świadomość, że to nie koniec historii, że za kilka miesięcy wszystko wybuchnie i rozkwitnie na nowo z wielką siłą. Nadzieja, że może będzie nam dane doświadczać wiosny po raz kolejny. W takich chwilach czuję tak mocno, że moje życie jest włączone w ten cykl świata, należy do niego, a idąc w ciszy, bezwarunkowo udaje mi się akceptować upływ czasu, z którym nie da się walczyć. Tak ma być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz