środa, 27 grudnia 2017

Świątecznie

Świąteczne rodzinne spotkania zawsze są dla mnie niezmiennie powiązane z miłym dla ucha gwarem. Rozmowy, płynące w tle kolędy, muzyczne nuty łączące się ze szczękaniem talerzy i sztućców. Jest krzątanina między kuchnią, a pokojem, w którym siedzimy przy stole. Zerkanie na rozświetloną choinkę, zapach ciepłego kompotu z suszu i podgrzewanej kapusty z grzybami, czy obieranych ze skórki mandarynek. Jesteśmy razem, ze sobą, jedni bardziej milczący inni rozgadani. Znajdujemy równowagę w tym trwaniu razem. Wspólnota stołu, wspólnota przestrzeni.

Ile mamy szczęścia, że możemy tak się spotykać. Że się kochamy, szanujemy, lubimy, potrafimy ze sobą otwarcie rozmawiać, że przed świętami nie mamy nerwowych czy przykrych rozmów o tym kto z kim, u kogo spędzać będzie święta. Wszystko da się podzielić, zaplanować i wspólnie zorganizować. Jesteśmy szczęściarzami. Bywały spotkania wielorodzinne. Na przykład wigilia, która okazała się ostatnią wigilią Mamy. Tak bardzo chciała mieć w tym dniu wszystkich razem. Konstelacje rodzinne córek, zięciów, ich rodzeństwa i rodziców oraz samotnych kuzynek. Było nas łącznie chyba 17 osób. Podzieliliśmy menu tak, by każdy mógł coś przygotować i przynieść, by każdy czuł się potrzebny. To był przecudny gwarny i piękny czas. Spełnione życzenie.

Ostatnie lata to wspólne święta bogatsze o gromadę maluchów naszego rodzeństwa. Trójka, a coraz bliżej już czwórka u mojej siostry O., dwójka u brata K. Ileż to piękna, radości i zamieszania wnoszą w nasze życie. Coraz liczniejszy tupot małych stóp, setki absorbujących pytań, małe i większe płacze i humory, a jednocześnie ogrom rozczulającego uśmiechu. 

***
W Wigilię przygotowuję karpia do smażenia. Z boku staje prawie pięcioletnia M., której głowa sięga już sporo ponad blat stołu. Spogląda uważnie na to, co robię, przekrzywia lekko głowę i mruży ciemne oczy. Patrząc cały czas na deskę na której leży tusza ryby bez głowy, ogona, czy płetw oraz na moją dłoń z nożem mówi: Jaka słodka, malutka rybka! Ciociu co ty robisz tej rybeczce? Rybeczko uciekaj. 

***
Największa już ośmioletnia B. ubrana w prostą, granatową sukienkę i biały sweterek - świątecznie elegancka. Przysuwa sobie drewniany okrągły taboret do regału, wchodzi na niego, otwiera szafkę i zaczyna odliczać deserowe talerzyki, które następnie sama ostrożnie zdejmuje, przynosi i z poważną miną rozkłada na stole.



***
Pięcioletnia T. w skupieniu pochyla się nad małym stoliczkiem, na którym coś pieczołowicie układa. Kosmyki włosów opadają jej na twarz i zarumienione policzki. Co jakiś czas poprawia się na siedzeniu, gdyż śliski, tiulowy materiał, z którego zrobiona jej jest błękitna sukienka sprawia iż ześlizguje się z kanapy, na której skrawku siedzi. Wyczuwa jakoś moje spojrzenie i w panice podnosi głowę, pochyla się całym ciałem nad stolikiem próbując rękami zasłonić to co robi i krzyczy: Ciocia, nie patrz! Ale nie patrz! Potem okazuje się, że szykowała ukradkiem, choć wśród coraz liczniejszego grona gromadzącego się wokoło, małe drobiazgi, które wykonywała sama według własnego pomysłu z kolorowych koralików. Robiła wszystko by zdążyć je zapakować i położyć pod choinką. Konspiracja świąteczna mamy i córki - prosto z serca.

***
Jest i ponad 3 letni P. siedzący na dywanie otoczony ze wszystkich stron prezentem od Mikołaja - wymarzoną kolejką. Jest i jakby go nie ma. Pełne skupienie. Pochłonięty innym, pociągowym światem. Kolorowe wagoniki, układanie kolejnych elementów torów, zakręty, zwrotnice i przejazdy. Mała głowa, małe palce, ogląda, dotyka, składa, kombinuje z zapałem, gada do siebie pod nosem i czasami podśpiewuje. Piękny, mały człowiek ogarnięty pasją.


***
Najmłodsza M. leży na kocu rozłożonym na kanapie. Rozgląda się wokoło i coraz sprawniej ćwiczy przewracanie się na brzuch i z powrotem na plecy. Pochylam się nad nią i patrzymy sobie w oczy. Widzę w nich pełne zaufanie. Swoimi małymi paluszkami ściska mi wskazujący palec. Dmucham na nią i mówię: Wiatrrrrr. Jej oczy robią się przez ułamek sekundy jeszcze bardziej okrągłe, maluje się w nich zadziwienie przemieszane z jakimś rodzajem strachu. Jeszcze raz. Wiattttrrrr. Uśmiecham się do niej. A ona nagle porzuca zdziwienie i zaczyna się tak pięknie uśmiechać, a następnie śmiać - takim dziecięcym, ledwie czteromiesięczym, prawdziwym, najczystszym na świecie śmiechem. Dmuchanie - śmiech. Bawimy się tak przez chwilę w te jej pierwsze na tej ziemi święta.


Patrzę na te tak bliskie mi dzieciaki i odnajduje w sobie takie dziecko. Wracają wspomnienia świąteczne, gdy to ja miałam 7 lat. Przywołuję to uczucie, które towarzyszyło mi wtedy po rodzinnej Wigilii, gdy obie z moją siostrą O. wykąpane i ubrane w polarowe piżamy-kombinezony układamy się do snu w naszym pokoju, ciesząc się blaskiem lampek z małej choinki stojącą na stoliku między naszymi łóżkami. Takiej sztucznej, którą wspólnie, pieczołowicie ubierałyśmy, dzieląc się ozdobami, by po każdej ze stron było po równo. No i oplatałyśmy ją oczywiście anielskim włosiem, bo taka była dla nas najpiękniejsza i najbardziej wytworna. My też tak samo przeżywaliśmy otrzymane tego wieczoru prezenty, rozmawiałyśmy o nich mimo zgaszonego światła, z wrażeń nie mogłyśmy zasnąć. Czułam jednak zawsze, że Święta Bożego Narodzenia to był piękny, specjalny, rodzinny, dobry czas. Trzydzieści lat później czuję tak samo. I to jest najpiękniejsze. 

Ja z siostrą. Wigilia 1987 r.

Klęczymy na podłodze. Trzy głowy pochylone nad wysypanymi, kolorowymi klockami lego. Układamy. Szukamy elementów, porównujemy z instrukcją układania kolejnych etapów skomplikowanej budowli. Zatopiłam się w to nasze wspólne dzieło porzucając świąteczny stół i poważne rozmowy. Dobrze mi tu z nimi. Wspólne emocje, śmiech, pomyłki, narady - dawka prostej radości. Do rzeczywistości przywołuje mnie K. Czas już jechać. Dwie małe dziewczynki, z którymi układałam klocki mówią: Ojej… już? Szkoda Ciocia, że musisz iść. Słowa bezcenne. Piękny prezent.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz