czwartek, 12 lipca 2018

Ostatni plażowicze

Chwytamy garściami kolejne urlopowe nadmorskie dni. Z całym pogodowym bogactwem, które ze sobą niosą. Bo nad polskim morzem nie należy nastawiać się na pogodę jak drut, gdyż zawód może być zbyt bolesny. Zatem każdy dzień u nas toczy się, rozpędza i rozkwita sam.

Cieszymy się sobą, chwilą, tym co nas otacza. Oderwani od warszawskiej, domowo-pracowej codzienności naznaczonej dziesiątkami spraw do załatwienia i zrobienia, wyhamowujemy, próbujemy, na ile to możliwe, złapać dystans do siebie, do świata, odciąć plątaniny myśli kłębiące się w głowach i sięgające swoimi nitkami Warszawy, albo przynajmniej je nieco rozplątać, uładzić oraz nawinąć w głowie na nowe, bardziej ułożone szpulki. Zatrzymać się. Rozejrzeć jeszcze bardziej i mocniej. 

Wakacje nad morzem dają nam właśnie taki oddech. 

Dzisiaj wyspani wywędrowaliśmy na plażę. Zawsze idziemy dalej, na ubocze, by chłonąć wszechobecny szum. By zostawić gdzieś w tyle tłok i gwar. Szliśmy brzegiem morza ciesząc się chłodnymi falami oblewającymi nam nagie stopy i tysiącami, dziesiątkami tysięcy małych i większych kamyków, które w tym roku ze zdwojoną siłą wykwitły na całej długiej połaci wybrzeża.

Jak często chodzimy boso? Tak by poczuć chłód zimnego, mokrego piasku, jego zmieniające się faktury, syknąć cicho stąpając po mokrych, czasami kłujących niespodziewanie wyplutych przez morze otoczakach? A potem czuć gorący, suchy piasek przyklejający się do mokrych stóp, gdy przemieszczamy się pod wydmy by tam się rozłożyć na nadchodzące godziny plażowania. Wiatr i szum zagłusza nasze głosy.

A ja idąc zastanawiam się czy Mała Istota, która rośnie we mnie i po raz pierwszy spędza z nami wakacje jest w stanie także usłyszeć ten szum i czy może go już teraz polubić tak jak ja? Może odgłos ten wlewa się we mnie i przesącza się kojąco przez całe ciało?

Rok temu zaopatrzyliśmy się w rozkładający się w kilka sekund lekki namiocik, który stał się od razu idealnym elementem naszego plażowo-parawanowego królestwa. Mamy nasz nadmorski biwak, miejsce nasłonecznione, osłonięte od wiatru parawanem albo kryjówkę namiotową przed słońcem, wiatrem czy przelotnym deszczem. Kryjówkę z widokiem na morze. Małe, tymczasowe mieszkanie. 

Dzisiejsza pogoda najpierw wietrzna i słoneczna. Błękit nad nami, usiany białymi obłoczkami.



    

Szumiący czas patrzenia w niebo na pogoń chmurek. Bezczas. A potem coraz wyraźniejsze szare chmury, cały skotłowany chmurzasty front sunący powoli w naszą stronę. Obserwowaliśmy kolejno znikające wokół nas parawany, plaża z minuty na minutę pustoszała coraz bardziej. Szarość przysuwała się z oddali, stopniowo, krok po kroku nad nasze głowy, unieruchomiła słońce, oplotła je całkiem. Ucichł wiejący do tej pory wiatr. Czas przed deszczem.

Zapakowaliśmy się ze wszystkimi rzeczami do namiotu i wystawiliśmy z niego głowy. Gonitwa chmur, blisko nad wodą. Spadły na świat pierwsze krople deszczu. Coraz silniej i silniej. A my zamknięci w naszym suchym królestwie - namiocie, przytuleni słuchaliśmy z przyjemnością tego kroplowego łomotania. Nie mamy dokąd się spieszyć. Po co składać w deszczu namiot. Poczekamy, może przejdzie. Co jakiś czas odsuwaliśmy suwak dzielący nas od zapadanej, pustej plaży. Szare chmury z naszej lewej strony wędrowały powoli, jakby łagodniały, rozmywały się nieco w mżawkową mgiełkę, z prawej za to pojawiał się delikatnie na horyzoncie rozświetlony paseczek jasnobłękitnego nieba. 


Czekaliśmy. A czekając czytaliśmy. Popadliśmy w bezczas i wchłonęły nas inne światy. Szelest przewracanych książkowych stron i stukot deszczowych kropli łomoczących z różnym natężeniem i otaczających nas ze wszystkich stron. Trochę głodu. Wyciąganie zapasów z plecaków. Krojenie scyzorykiem drożdżowej bułki z żurawiną na serwetce w kolorową kratkę, popijanie jej gorącą herbatą z termosu. Czy czegoś nam brakuje? Można spojrzeć sobie w kochane oczy, dotknąć czule. Świat jest tu gdzie my. Teraz. 

Po kilku godzinach namiotowego trwania przestaliśmy słyszeć krople deszczu. Otworzyliśmy namiot. Wystawiliśmy głowy. Mokry piasek usiany dołkami od kropel. Zimny. Wystarczył krok by zburzyć jego podeszczową strukturę, spod mokrej, ciemniejszej skorupki wysypywał się suchy jasny piasek. Zza chmur nieoczekiwane przebłyski słońca wdzierające się w dalej trwającą na świecie podeszczową szarość. Migotanie wody. Blask. Otrzepaliśmy namiot z małych kropelek, wysychał szybko owiewany wiatrem.

Na plaży byliśmy jedyni. My i nasz namiot, oraz suszący się parawan w biało-granatowe pasy. Wyglądające zapewne z daleka jak baza plażowych szaleńców. Wszędzie wilgoć, zapach deszczu i taka świeżość wszechogarniająca. 



Wracaliśmy plażą w promieniach późnopopołudniowego słońca, które odprowadzało nas przebijając się przez ciągle szare chmury wiszące nad wodą. Blask i migotanie. Towarzyszyły nam dwa małe ptaszki z cienkimi, długimi czarnymi nóżkami i długimi dziobami, wyglądające jak takie kulki na patyczkach. Biegły tuż obok nas na skraju wylewających się na brzeg fal, jeden za drugim i robiły to tak zabawnie, że co chwilę wybuchaliśmy niepohamowanym śmiechem. Jak kreskówkowe postacie, których sztywne nóżki wydawały się, że są w tym biegu dużo szybsze od zawieszonych na nich pierzastych, nakrapianych kulkowych ciałek.

Tyle piękna dookoła. Wewnętrzna radość. Głęboki oddech. Wdzięczność.

1 komentarz: