niedziela, 8 stycznia 2017

Praprababcia Klementyna




Co jakiś czas mam ochotę cofnąć się w czasie. Wyciągam wtedy nieco starych rodzinnych zdjęć, które znalazły u mnie schronienie. Miałam nadzieję odnaleźć jakieś zdjęcia zimowe, które pasowałby do dzisiejszej mroźnej aury. Ale zupełnie nieoczekiwanie w jednej z kopert natrafiłam na kilka zdjęć, których - jestem pewna - nigdy wcześniej nie widziałam. Przekładając różne odziedziczone papiery i dokumenty, musiałam ją jakoś dotychczas skutecznie pomijać.

I właśnie dzisiaj, w zimowy wieczór spotkałam moją praprababcie Klementynę - w słonecznym parku. Szeroka alejka, szum liści, drewniana ławka z zakręconymi ozdobnie okuciami. A ona przysiadła na chwilę, oświetlona słońcem. Jest lekki wiaterek - gdyż widać falujące jej na karku niteczki siwych włosów, których najwyraźniej nie udało się wpiąć do małego koczka z tyłu głowy. Jak zawsze - co wiem z rodzinnych opowieści - ubrana jest w długą, ciemną suknię, która ma jednak jakiś delikatny wzorek i małą falbankę na piersi.

Siedzi prosto, zamyślona delikatnie, patrzy gdzieś w bok tak łagodnie zatroskana. W prawej dłoni trzyma jakiś owoc. Lewą podtrzymuje delikatnie małą dziewczynkę w jasnej sukience, która mruży oczy od słońca. Przed chwilą pewnie biegała po parku i zrywała z trawnika stokrotki - bo w małej piąstce wypatrzyłam jakieś kwiatki. Za plecami prababci Klementyny widać przewieszone przez oparcie ławki jakieś rzeczy - może zabrane na wszelki wypadek okrycie? Z kim była na tym spacerze - może z rodzicami dziewczynki? Kto zrobił to piękne zdjęcie?

Opis z tyłu zdjęcia, w którym rozpoznaję bezbłędnie pismo mojej Babci bardzo krótki: Babcia Klimcia z Lilą córką Ciotki Włady.  Moją praprababcię nazywano czule Klimcią. Była babcią mojej babci. Władysława to młodsza córka Klementyny, a rodzona siostra Emilii (która była moją prababcią). Lila (faktycznie Irena Zofia) to córka Włady urodzona w ostatnich dniach września 1929 r. w Warszawie.

Dziewczynka, którą moja praprababcia trzyma na kolanach, ma pewnie ze 2 lata i jest jedną z jej młodszych wnuczek. Ponieważ aura na zdjęciu jest zdecydowania ciepła, zatem wydaje mi się, że zdjęcie musiało być robione w 1931 roku. Praprababcia Klementyna ma wtedy 67 lat.


piątek, 6 stycznia 2017

Kadzidło i kreda

W uroczystość Trzech Króli zawsze wraca do mnie jedno ze wspomnień z dzieciństwa. Za oknem śnieg i ciemno, warszawskie rodzinne mieszkanie na Grochowie rozjaśnione ciepłym światłem. Jest i spora, żywa choinka rozświetlona kolorowymi lampkami przyczepionymi klipsami do gałązek, otulona przezroczystym „włosem anielskim” oraz kłaczkami waty udającymi śnieg.

Jest i szufelka do węgla (używana na co dzień do kuchni z fajerkami) w ręku Babci. Na niej kilka rozżarzonych węgielków wyjętych z kuchennego paleniska i ten zapach, tak specyficzny: żywiczno-ziołowy. Szare stróżki dymu unoszące się do góry, oplatające Babcię esami-floresami, mknące do sufitu, widoczne w świetle lamp. Dziwna obecność.

Babcia szła, a ja za nią dreptałam krok w krok, ciągle nie mogąc nadziwić się temu zapachowi pojawiającemu się w naszym mieszkaniu tylko raz w roku. Szła z pokoju do pokoju, trzymając przed sobą szufelkę, kreśliła nią w powietrzu znak krzyża i prosiła o błogosławieństwo. Czułam, że dzieje się coś ważnego; coś, czego nie umiałam wtedy wytłumaczyć; że ten pachnący dym ma sprawić, iż będzie nam tutaj wszystkim lepiej i że nas w jakiś sposób ochroni.

Dopiero po tej czynności odbywało się rytualne pisanie białą kredą na drzwiach. Równe, zgrabne literki i cyfry roku – kreślone ręką Babci. Pamiętam, że zawsze odbywało się to niejako komisyjnie – by potwierdzić, czy jest ładnie i równo. Taki stempel na naszych drzwiach.... więcej na Aleteia.pl.

Misterium kobiet

Chore, ułomne ciało, niedołężność starości odzierającej je każdego dnia coraz bardziej ze złudzeń o samodzielności. A ta wydaje się istotą wolności.

Dostałam pewnego rodzaju dar - tak to traktuję. W jakiś zupełnie naturalny sposób wielokrotnie wkraczałam w łazienkowe, szpitalne lub domowe, misterium bliskich mi kobiet. Jak się tylko da najciszej. Próbując stawać się niewidzialną, towarzyszyłam im w czynnościach bardzo intymnych. Stawałam się ich dawnymi sprawnymi rękami, dawałam im swoją siłę. W zamian otrzymywałam czułe, wdzięczne spojrzenia, których nigdy nie zapomnę.

***
Posadziłam Ją na siedzeniu chodzika w łazience, tuż przy szpitalnej umywalce. Plan - wieczorna toaleta. Ręce ma coraz mniej sprawne, a nie można zamoczyć wenflonu umiejscowionego na wierzchu dłoni. Ogarnia Ją jakaś smutna bezradność. Otulam ją ręcznikiem, by nie zmoczyć koszuli nocnej, sama moczę myjkę w ciepłej wodzie i delikatnie przecieram jej tak bardzo naznaczone zmarszczkami czoło, gładszą szyję. Przyjemnie, świeżo. Zamyka oczy z ulgą.

Tak niewiele potrzeba? Ożywia się trochę. Dostaję instrukcję, że w kosmetyczce jest krem do twarzy. Faktycznie. Podaję. Z małymi trudnościami, ale odkręca pokrywkę. Nabiera białej konsystencji na wskazujący palec. Przykucnęłam przy Niej i trzymam lusterko tak, by mogła zobaczyć swoją twarz. Obserwuję ją zza lusterka. Nakłada krem na nos, na czoło, na policzki. Rozsmarowuje go, podejrzliwie zerkając na swoje odbicie, marszczy brwi, wzdycha, kręci głową z niedowierzaniem. Delikatnie wklepuje krem w skórę, tak jak robiła to pewnie zawsze w zaciszu swojej domowej łazienki. Czy widzi tak jak ja, w tym zimnym świetlówkowym świetle, że ma coraz bardziej zabarwioną na żółto skórę?

Czas na mycie zębów. Mamy plastikowy kubek, nałożoną na szczoteczkę pastę. Trzymam je w rękach. Nachyla głowę nieco nad umywalkę. Zastyga. W ciszy rozpiętej między nami czuję ogromne wahanie. Zerka na mnie kątem oka. Bada mnie wzrokiem, wyraźnie bije się z myślami. Uśmiecham się delikatnie. Ona podejmuje decyzję. Tak. Niech tak będzie. Po raz pierwszy zobaczę ją inną… Nie taką, jaką widziałam odkąd sięgam pamięcią. Sprawnie wyjmuje wyuczonymi przez dziesiątki lat ruchami dwie części protezy zębowej. Trzyma je jak skarby w dłoni tuż nad umywalką. Odwraca głowę w moją stronę. W oczach błyszczy całkowita bezbronność. Jest bezzębną babuleńką z wystającą spiczastą brodą i gołymi dziąsłami. Poznałam Jej drugie bardzo intymne “ja”.

***
Wprowadziłam Ją pod rękę do małej łazienki z prysznicem. Miała trudności by się schylić. Klękam więc ja, a ona podnosi powoli jedną spuchniętą nogę, potem drugą - ściągam jej skarpetki. Dwie bose stopy na miękkim dywaniku. Zmęczone noszeniem ponad siedemdziesięcioletniego ciała, sękate, wykrzywione, suche, z grubymi paznokciami. Przeszły tyle kilometrów życia. Pomagam jej zdjąć szlafrok. Od jej chorego ciała oddziela mnie tylko bawełniana koszula nocna. Nie widziałam jej nigdy nagiej, choć znam Ją całe moje życie.

W milczeniu pomagam Jej zdjąć przez głowę koszulę. Czochra jeszcze bardziej krótkie włosy, które z boku wyleżały się, zmierzwiły nieco od całodniowego leżenia na poduszce i sterczą zabawnie. Pomagam jej zrobić krok do prysznicowego brodzika. Stoi przygarbiona, opierając się dwiema rękami o przeciwległe, narożne ściany. W ciszy czeka na strumień ciepłej wody i orzeźwienie. Widzę, że zamyka oczy gdy zaczynam ją polewać prysznicem i mydlić jej gąbką plecy. "Mocniej" - prosi. Ramiona, szyja. Pośladki wychudzone z coraz bardziej zwisającą skórą, nogi naznaczone siniakami i siatkami popękanych naczyń. Jest i pierś. Jedna. Obok równa, lekko skośna blizna po drugiej. Okaleczona. Oswojona. Pogodzona.

Wycierałam Ją potem dużym ręcznikiem w tej ciepłej, wilgotnej zaparowanej łazience. Pomagałam ubierać w świeżą nocna koszulę, stanęłyśmy wtedy twarzą w twarz. Czułość i wdzięczność w spojrzeniu. Ulga. Uśmiech. Pocałowała mnie nagle w czoło. Mokry ślad. Słowa nie są potrzebne. To wystarczy.

***
Poprosiła, bym umyła Jej włosy. Stała w łazience w niebiesko-białym szlafroku zawiązanym w nonszalancką kokardę na brzuchu. Rozwiązała ją, a ja przejęłam okrycie i odwiesiłam na wieszaku. Stała przede mną odziana w bieliznę i nieodłączną halkę, która była zawsze niezależnie od pogody obowiązkowym elementem jej codziennego stroju. Wydawała się teraz taka krucha, jakaś mniejsza, drobniejsza, jakby było Jej mniej w tym osiemdziesięciokilkuletnim ciele, a przez to nadmiar skóry zwiotczał i ozdabiał jej szyję i ramiona.

Oparła się dłońmi o brzeg wanny i pochyliła się nieco do przodu. Wyregulowałam temperaturę wody i wzięłam w rękę prysznic. Stojąc za Nią, polewałam Jej krótkie białe włosy, które nagle stawały się niewidzialne, zamoczone jakby nikły w oczach. Moje palce produkowały na Jej głowie obłok szamponowej piany, mogłam poznać dokładnie kształt Jej czaszki. Jeszcze spłukanie. Zawinięcie ręcznika w turban na głowie. Koniec.

Wyprostowała się, a ja podałam Jej szlafrok. Znowu zawiązała go w kokardę na brzuchu. I tak trwałyśmy w tej małej łazience wyłożonej czarnymi kafelkami. Ona stała przy owalnej umywalce i osuszała włosy. A ja usiadłam tuż obok na zamkniętej klapie toalety, oparłam się plecami o szafkę. Zapatarzyłam się na Nią. Na tą starą już kobietę, która niestrudzenie od lat nawija swoje włosy na różowe wałki, a z kosmyków zbyt krótkich układa małe kółeczka, które przypina specjalnymi metalowymi, małymi klipsami. Trwałyśmy tak razem otoczone wilgocią i zapachem szamponu.

Na koniec wyjęła żółtą, trójkątną siateczkę na włosy, którą zabezpieczyła wszystkie wałki i spinki, owinęła końcówki wokół głowy i zawiązała na małą kokardkę. Obejrzała się krytycznie w lustrze, robiąc śmieszną minę. Miała zaróżowione od ciepła policzki i nos, z małym wklęśnięciem - śladem po ospie z dzieciństwa. Była piękna. Poklepała mnie czule po ramieniu mówiąc: "Dziękuję, Anulko. To co, robimy herbatę?".  Wróciłyśmy do rzeczywistości.

***
Zdaję sobie sprawę, jak wiele każdą z nich kosztowało poproszenie o pomoc w tych tak intymnych czynnościach. Cicho towarzyszyłam ich wahaniu i podejmowaniu tej trudnej decyzji. Bo była ona jawnym przyznaniem się do swojej słabości, starości, choroby. W mojej obecności przekraczały granicę - do tej pory ich ciała były dla postronnych pewną zakrytą świętością. Odzierały się z niej stopniowo przede mną. Mogły być sobą - z całą prawdą o ich starzejącym się, chorym ciele, czy nieuchronnym zbliżaniu się do śmierci. W ich oczach dostrzegałam ulgę i ogromną wdzięczność za moją obecność. Te chwile z nimi to była ogromna lekcja życia. Jestem im za nią wdzięczna.