wtorek, 28 czerwca 2016

Letnia ulewa




Po niedawnej burzy i ulewie, gdy otworzyłam balkon, otulił mnie ten niepowtarzalny zapach deszczu i mokrej ziemi, ten rodzaj świeżości wyrywającej się z tłamszących uścisków upału. Było czym oddychać. Włosy targał mi chłodny, przyjemny wiatr. 

Ta chwila, ten zapach przeniosły mnie w ułamku sekundy w przeszłość. Taka deszczowa magdalenka. To też byłam ja, tylko kiedyś, dobre piętnaście lat temu, w środku upalnego lata.

Właśnie wyszłam od Babci,  pożegnałam ją, ucałowałam w ciepły, zaczerwieniony, gładki, pachnący kremem policzek. Odprowadziła mnie wąskim korytarzem do drzwi.  Wychodząc, w progu jeszcze raz uścisnęłam jej coraz drobniejszą postać, a w nos połaskotały mnie jej lekko zakręcone trwałą, całkiem białe włosy. Tak się zagadałyśmy przy wieczornej herbacie, że niepostrzeżenie zrobiło się bardzo późno. Czas ruszać do domu.
 
Jak zawsze zbiegłam schodami cztery piętra w dół, ignorując istnienie windy. Wybiegłam z wypełnionej ciepłym światłem klatki schodowej bloku. Wpadłam w ciemność późnego, letniego wieczoru, w oblepiającą wszystko duchotę, która zapowiadała ulewę. Niebo zaczynało mruczeć burzowo, liście drzew, które mijałam w drodze do metra, trzepotały coraz silniej. Spadły pierwsze wielkie, ciepłe krople deszczu, które za moment już wysypywały się coraz szybciej i szybciej  z nieba, jak przezroczyste korale z bezdennego worka trzymanego przez anioły. Silne podmuchy wiatru mieszały powietrze, niteczki gorące, niteczki zimne. Przyjemna mikstura.
 
Parasolka przestawała mnie chronić. To była ulewa z idącą za nią w oddali burzą. W ciągu krótkiej chwili zrobiła się ściana deszczu. Mokra skóra, coraz bardziej mokra spódnica przylepiająca się do nóg, woda przelewająca się przez sandały. Rwące potoki na chodnikach i na ulicach, niosące liście, pyłki i kurz całego gorącego dnia. A to wszystko razem wzięte tak przyjemne, oczyszczające.

Wędrowałam w tej ulewie, nie zważając na kałuże, uśmiechając się do wiatru i tego granatowego deszczowego nieba, śmiejąc się z chybotliwych płyt chodnikowych, które po nadepnięciu dodawały smakowity chlupot do szumu deszczu,  no i zerkając na różowe dżdżownice pławiące się beztrosko w wodzie.  Gdy byłam już blisko zejścia do podziemi metra, przestawało już padać. Po 10 minutowej ulewie wszystko się wyciszało. A mnie otaczał zewsząd ten właśnie zapach - wilgoci, ziemi, odświeżonego, podeszczowego świata.

Teraz jestem tu i teraz, wróciłam z tej dawnej wycieczki. Spotkałam się dzięki niej znowu z Babcią, której od siedmiu lat już tu z nami nie ma. Czuję na sobie je ciepłe spojrzenie i wycieram z twarzy ostatnie krople deszczu. Jakieś słone są...

środa, 22 czerwca 2016

On i Ona

To był ostatni etap szlaku schodzącego z gór do Piwnicznej. Wędrowaliśmy od strony Łomnicy Zdrój, przemieszczaliśmy się coraz niżej i niżej w stronę miasta. Wiosenne słońce towarzyszyło nam, zerkając na świat zza białych, puchatych obłoków. Szlak opuszczał coraz bardziej zacisze i zieloność lasu, parł do przodu, a pod nogami zamiast bitej drogi czy kamieni mieliśmy najpierw żwir, potem betonowe płyt, które płynnie przeszły w szarość asfaltu.

Z kolejnymi metrami zagęszczało się wokół nas coraz bardziej. Najpierw rejony działkowe, równe grządki, z których wychylały się pierwsze wiosenne pędy, kolorowe główki tulipanów, żółte żonkile, pojedyncze kwitnące jabłonie których samotności asystowały szeleszczące strachy na wróble, zrobione w foliowych torebek i plastikowych butelek, bezgłośne pierwsze motyle i szybkie jaskółki. Zapach ziemi.

Potem, niżej wijącemu się serpentynami szlakowi zaczynało towarzyszyć coraz więcej codziennego ludzkiego życia, małe gospodarstwa jak przyklejone do siebie, kury grzebiące w ziemi przy płotach, poszczekujące psy, zwinne koty. Te znane nam dobrze wiejskie zapachy, porykiwania krowy pasącej się gdzieś na polu za domem. Tak sielsko, tak leniwie. Bzyczące owady, cykanie ukrytych w trawie pasikoników, stróżka wody spływająca z łąki na drogę pobłyskująca w słońcu, odgłos naszych  miarowych kroków. Tyle wewnętrznej radości.

Gdy pod naszymi butami wyczuliśmy asfalt zaczęło nas otaczać bogactwo domów jednorodzinnych. Eleganckie sąsiadujące z tymi prostszymi, biedniejszymi, ale zadbanymi. Robiło się coraz bardziej miejsko. W końcu Piwniczna Zdrój, przecięta zakolami Popradu, widoczna była coraz wyraźniej w dole.

Idziemy, rozmawiamy, duże plecaki na plecach, ciężkie kroki w górskich butach, które w zderzeniu z asfaltem tęsknią tak okrutnie boleśnie za miękkim podłożem, ziemią, trawą i kamieniami. Chcą uciekać.

Zagadani wyłoniliśmy się zza kolejnego zakrętu. I wtedy zobaczyliśmy ich z daleka.

Dwie postaci. Staruszkowie. On i ona. Siedzieli przy drodze na rozłożonych turystycznych fotelach w pozycji nieco zaskakującej: równolegle do siatki ogrodzenia, prostopadle do drogi, jedno za drugim. Patrzyli tym samym nie w dół na miasto, ale w górę na szlak. Siedzieli tak w milczeniu jak w teatrze, na widowni świata, nie bacząc na naturalne nachylenie terenu. Na przekór. Patrzyli przed siebie, grzali się w wiosennym słońcu.

Ona z kwiecistej chustce zawiązanej pod brodą, w serdaku wykończonym futerkiem, w jakiejś spódnicy, której kolor nie miał znaczenia i w ciepłych bamboszach. On w filcowej szarej czapce, rozciągniętym swetrze i ciemnych spodniach. Zmierzwione siwe włosy wystawały kosmykami spod czapki na skroniach. Szczupły.

Patrzyli na nas. Stanowili tak poruszający i rozczulający obrazek wklejony w krajobraz naszej wędrówki.

Pozdrowiliśmy ich - jak zawsze robimy gdy napotykamy kogoś na szlaku. Odpowiedzieli z uśmiechami, nagle ożywieni i wyrwani z zamyślenia. On był bardziej rozmowny, Ona milcząca, posłusznie wpisująca się w tradycyjny, ludowy model kobiecości. Słuchała, patrzyła, potakiwała i nie powiedziała chyba ani słowa.

A skąd idą? Ja widzę od razu, że turysty prawdziwe, a nie jakieś takie o! niedzielne... Ja to poznam, bo ja niejedno w życiu widziałem. Bo ja to lata swoje mam. Kiedyś to piłem, bo człowiek głupi. Ale Ona tu powie, że już długo nie piję. Jest tam jakaś butelka w kredensie, to jej nie tykam nawet! Oj nie piję już, nie pije. Ja to swoje przeszedłem. Po wojnie to tu po tych górach biegałem, chowaliśmy tu partyzantów, groby były (pokazuje ręką nieokreślony gest ogarniający przestrzeń gór). Napatrzyłem się, a napatrzyłem. Ja już osiemdziesiąt trzy wiosny mam, dałby mnie Pan tyle? A ja to krzepę mam, napracowałem się w życiu, siłę mam i teraz bym mógł Pana podnieść, a jak! Siłę tu mam! (wypręża rękę). Ze trzy miesiące już nie piję. Niech Ona zresztą powie...

Ona spogląda na nas, ma dobre, spokojne oczy, a w nich czułość. Spracowane, sękate ręce. Milczy. Nie opowiada. Publiczna spowiedź męża została zakończona. Żegnamy się życząc im zdrowia i siły.

A ja od chwili gdy odeszliśmy od nich kilka metrów już zaczęłam żałować, że nie miałam tyle odwagi, by zapytać czy mogę im zrobić zdjęcie na pamiątkę tego spotkania. Byłoby piękne.