poniedziałek, 30 stycznia 2012

Przed oczami Dziadka

Odwiedziliśmy Dziadka. Uściskał nas mocno podając dużą, szorstką dłoń i z radością, energicznie przytulając do siebie. Tak dawno się nie widzieliśmy. Zaprosił nas do zajmowanego przez lata pokoju, w domu, który sam budował. Ta sama trzeszcząca drewniana podłoga, po której stąpało tyle par nóg zmęczonych codzienną gospodarską pracą, skrzypiące łóżko, narzuta z frędzlami, w rogu piec. Półmrok. 

Wygląda na to, że przeszkodziliśmy nieco Dziadkowi w drzemce. Na rozłożonym łóżku odciskał się jeszcze wyraźnie kształt jego ciała, odłożone duże słuchawki, których zawsze używa leżały na poduszce. 

Usiadł na drewnianym krześle, wskazał nam dwa inne. Usiedliśmy na nich naprzeciwko niego. Patrzymy na siebie. Potężny Dziadek w swetrze opinającym się na wydatnym brzuchu, lekko przekrzywiona głowa, nieco świszczący oddech i te niepowtarzalne, jasno błękitne oczy patrzące nieprzerwanie od osiemdziesięciu sześciu lat na świat. Chwila ciszy. Będę umierał. Zmęczony już jestem, źle się czuję. Nie mam siły więcej - odezwał się z całkowitym spokojem. 

Co odpowiedzieć na takie słowa? Tak czujesz Dziadku, a to można czuć? Może jeszcze nie czas? Cisza. Dziadek uważnie nam się przygląda swoimi szklistymi oczami, błyszczą się w półmroku. Nikt nie zapala światła. Tak chyba jest lepiej, przytulniej, kameralniej. Pokój tonie w gęstniejącej szarości, tylko z korytarza przez uchylone lekko drzwi wpada ciepłe, żółte światło. W takiej atmosferze łatwiej słuchać. 

Dziadek nagle stał się zamyślony, schowany jakby wgłąb siebie. Odzywa się do nas znowu. Wiecie, jak tak sobie siedzę lub leżę, przebiegają mi przed oczami ruchome obrazy. Oglądam całe swoje życie - wszystko po kolei, od dzieciństwa, wszystkie wydarzenia - jak film. To tak jakby się to naprawdę jeszcze raz działo. Takie jest rzeczywiste. I nie mogę się od tego opędzić. Siedzę i widzę. Na przykład to jak o piątej rano mnie budzą rodzice, dają pajdę chleba i ja z krowami idę na cały dzień. A to było jak miałem sześć lat. Codziennie taki film w odcinkach oglądam. 

Jak to jest widzieć taki film? Jak to jest przeżywać wszystko na nowo? Widzieć jak żywych tych, których już nie ma? Czy obejrzenie najbardziej intymnego, osobistego i niepowtarzalnego filmu z dedykacją dla nas samych może szykować do umierania?

* Dziękujemy Piotrkowi za niezwykłe zdjęcie Dziadka, którego fragment tu wykorzystuję.

niedziela, 22 stycznia 2012

sobota, 21 stycznia 2012

Pochwała fragmentu


Fragment. Zawsze fragment, wycinek całości. Ogarnąć całości się nie da, ale fragment? Całość lepiej pozostawić w rękach sił bardziej kompetentnych, ale fragment? Całość przytłacza lub przynajmniej onieśmiela, ale fragment? Tak, fragmentem warto się dobrze zaopiekować!

Nie, nie parafrazuję tu Różewicza, nawet nie znam tego popularnego tomu (mea culpa...), po prostu patrzę na to zdjęcie rozglądam się po moim najbliższym "dookoła" i tak jakoś spod palców mi wychodzi. W końcu z tych fragmentów cała całość się składa. 

Podoba mi się wyrażenie "opis fragmentaryczny". Czy tak naprawdę istnieje jakikolwiek inny? Opisywać fragmenty, opowiadać o nich, troszczyć się o ich dobrą pamięć - tak, to jest dobra sprawa, której również tym blogiem służę. I za to chętnie wypiję ;-)


Radosne, białe wyciszenie

Postanowiliśmy na chwilę uciec. Razem - trzymając się za ręce. Wymaszerować to, co trudne, po polach zasypanych śniegiem. 

Czuć na policzkach, zaczerwienionych od lekkiego mrozu, wiatr dający nową siłę do życia.  Zachwycić się białym i bajkowym mazurskim światem. 

Dziękować nieustannie za wspólne życie. Pomilczeć, patrząc na zimowe, puste jeziora. 

A wieczorem po prostu się przytulić w ciepłym, wypełnionym blaskiem ognia z kominka pokoju.

środa, 4 stycznia 2012

Kto zrobi makiełki?

W piątek tuż przed Wigilią turlałam się przez chwilę samochodem w małym korku. Jest to zawsze czas na modlitwę, nucenie sobie czegoś pod nosem czy wyławianie z budzącego się o poranku umysłu jakichś cennych iskierek czegoś bardziej wartościowego. I właśnie w takiej chwili doznałam czegoś, co mogę nazwać olśnieniem. W mojej głowie pojawiło się jasno postawiona kwestia: Ale kto w tym roku zrobi na Wigilię makiełki? Jak mogą być Święta bez makiełek? Jak to sobie wyobrażasz? Tak po prostu być nie może! Odczułam to jak jawną interwencję z zaświatów. 

W naszej rodzinnej tradycji makiełki - czyli pochodzącą z Poznania potrawę wigilijną z maku, miodu, bakalii i bułki moczonej w mleku - najpierw robiła Prababcia, która nauczyła Babcię, potem Babcia, która nauczyła Mamę, a ostatnio Mama. Żadnej z nich nie ma już z nami, więc kto zrobi makiełki? Decyzja przyszła błyskawicznie i przybrała postać przeświadczenia o takiej pewności działania i determinacji, jakiej chyba dawno nie miałam - tym razem to moja kolej! 

Przecież pomagałam Mamie w szykowaniu tego wigilijnego smakołyku odkąd tylko pamiętam. Zawsze ciągnęło mnie do kuchni, a tym bardziej przedświątecznego misterium kulinarnego. Jak to było? Na pewno wiem tyle: wieczorem moczenie maku, który spał sobie w wodzie do rana. W Wigilię go odcedzamy, potem przekręcanie przez maszynkę - dwa razy, za drugim razem ze szklanką cukru. Tak pamiętam maszynkę: najpierw była stara, żeliwna, która nie chciała za nic trzymać się kuchennego stołu, a od jej nieustannie spadającej rączki robiły się odciski. Potem z dziką radością korzystałyśmy z ekspresowej maszynki elektrycznej. 

Kuchnia w przedświątecznym rozgardiaszu, nasza krzątanina, z radia pierwsze dźwięki kolęd i piosenek bożonarodzeniowych, a w powietrzu unosił się zapach pieczonego sernika. My rozmawiałyśmy o tym co jeszcze przed nami, ja pytałam nieustannie Mamo, a jak to zobić? A tak dobrze siekam? A w co to przełożyć?. Współdziałałyśmy z radością: sparzenie rodzynek i migdałów, krojenie orzechów, skórki pomarańczowej wyławianej ze słodkiego syropu, migdałów, które brane w palce wyskakiwały ze swoich wcześniej rozmoczonych brązowych ubranek, siekanie suszonych moreli i daktyli. Bułka, tak, musi być bułka pszenna, obrana ze skórki, pokrojona w kawałeczki, które następnie zalewa się gorącym mlekiem, tak by spęczniały i namokły. Potem bakalie trafiały do wielkiej miski ze zmielonym już dwa razy makiem, do tego jeszcze trochę roztopionego masła i płynny miód i.... tak, jeszcze sok z wiśni albo z malin. Mama zawsze prosiła mnie o mieszanie powstałej masy, a sama co jakiś czas próbowała i z miną makiełkowego fachowca oceniała czy nasza produkcja się nadaje: O, teraz bardzo dobre - i robiła jedną ze swoich słodkich min łakomczucha. No to ostatnia faza. Naczynia przygotowane: warstwa maku, warstwa bułki, wastwa maku, bułki, maku.... No i pięknie ozdabiamy. Gotowe!

Zdążyłam dojechać do pracy gdy zadzwoniła do mnie moja Siostra z pytaniem: Hania, a co z makiełkami?Pamiętasz jak się robi? Przecież powinny być na Święta, co? Czy to zbieg okoliczności? Nie, to znak! Mamo, upomniałaś się o makiełki, bo sama nigdy o nich nie zapomniałaś.

Po pracy, gdy w głowie ułożyłam sobie listę brakujących mi do makiełkowego szczęścia składników, pomknęłam w te pędy do sklepu. Przy okazji od Taty zabrałam gruby zeszyt z przepisami Mamy, by na wszelki wypadek poszperać w nim i sprawdzić czy o niczym istotnym nie zapomniałam. Ale.... przepisu na makiełki tam nie było ani śladu. Zrozumiałam, że zupełnie nieświadomie dane mi było uczestniczyć w kobiecej, ustnej tradycji makiełkowej. Przypomniało mi się także, że zgodnie z tradycją ludową mak pojawiał się w polskich potrawach tylko raz w roku na wigilijnym stole. W obrzędach świątecznych łączono jego funkcję praktyczną (właściwości usypiające) i symboliczną (usypianie jako droga w zaświaty) i traktowano go jako najlepszy poczęstunek dla tych, którzy stamtąd przychodzą na ziemię.

Mamo, te pierwsze samodzielne makiełki były dla Ciebie! Myślę, że możesz być ze mnie dumna!


wtorek, 3 stycznia 2012

O statystach w Kościele

„Statyści też śpiewają!” – zagrzmiał rozkazującym tonem pewien warszawski duszpasterz, gdy tuż przed mszą wierni niemrawo śpiewali kolędy. Pokiwał jednocześnie na nas czyli wiernych, żeby nie było wątpliwości kogo ma na myśli. I zadziałało – od razu śpiew zabrzmiał głośno i uroczyście… Ale żeby od razu „statyści”?

Jak to często w takich przypadkach bywa, mszę już miałem z głowy. To znaczy uczestniczyłem, odpowiadałem, modliłem się, słuchałem ale gdzieś z tyłu głowy wciąż miałem ten bolesny epitet. No właśnie – dlaczego bolesny? Dlaczego poczułem się dotknięty? Rozważałem. Eeee – mówię do siebie – pewnie chodziło mu tylko o to, że słabo się udzielaliśmy w śpiewie, że w jego oczach nie braliśmy w należyty sposób udziału w tym śpiewanym spektaklu przed liturgią i stąd porównanie do biernych statystów. Tak, tak, na pewno o to chodziło.

Zdanie zmieniłem dopiero przy komunii. Podchodzimy procesyjnie, bardzo pięknie, aż tu nagle tuż przed księdzem wyrasta klęcznik. Rozglądam się w prawo, w lewo, oceniam sytuację i właśnie w tym momencie rozumiem, co miał na myśli duszpasterz, wołając na nas „statyści”. To on tu jest mistrzem ceremonii, on dyktuje reguły gry i gdy ustawia klęcznik przed sobą, nikomu nie daje wyboru: komunia musi być przyjęta na klęczkach i prosto do ust.

Nie, nie ma w tej formie przyjmowania komunii nic złego, wszystko odbywa się w ramach ortodoksji – tłumaczę sobie w drodze powrotnej do swojego krzesła. Jednak do mojego rozumienia Kościoła i liturgii bardziej pasuje postawa stojąca oraz komunia na rękę. Jeśli warszawski Kościół daje mi możliwość równoprawnego wyboru, to chciałbym korzystać z tej drugiej możliwości. Tu mi ją zabrano. I rzeczywiście, było tak, jak chciał ten ksiądz – poczułem się jak statysta.

Ale co tam, nie ma się czym przejmować. Komunia była? Była. Msza ważna? Ważna. Przykazanie wypełnione? Wypełnione. No to o co chodzi?

Pewien znajomy, gdy mu tę historyjkę opowiedziałem, niespodziewanie mnie zapytał:

- A to ksiądz z twojej parafii?
- Nie – odpowiedziałem. – A dlaczego pytasz?
- Bo jakby był, to by przyszedł do ciebie z kolędą.
- I co z tego?
- No wtedy mógłbyś mu dać w kopercie przykładowo 10 000 rupii indyjskich… Kolęda była? Była. Wspólna modlitwa była? Była. Wsparcie na utrzymanie parafii było? Było. No to o co chodzi?

PS Tożsamość księdza znana jest tylko autorowi, wspomniany znajomy również, a do przytoczonego pomysłu autor nikogo nie zachęca.